środa, 29 lutego 2012

SŁOŃ IDZIE W DRUGĄ STRONĘ - TAJLANDIA

Leżenie na plaży jest jak lody waniliowe, nigdy nie można mieć dość. I tak sobie leżymy, plażowy chłopiec przynosi zimne orzeźwiające napoje i cieszymy się słońcem, bo co chwilę przychodził sms, że w Polsce -20 stopni. Aż trudno sobie taka temperaturę wyobrazić z leżaka z widokiem na morze i bogatą roślinność. Ale żeby nam nie było za nudno, zapisaliśmy się na wycieczkę. Misia w teczkę i z samego rana przyjechał po nas młody człowiek, który był naszym prywatnym kierowcą. Myśleliśmy, że tak jak w Egipcie zrobią kocioł, pakując wszystkich do jednego autobusu i będziemy zwiedzać w grupie przypominającej pielgrzymkę, ale czekała na nas niespodzianka. Elegancki Jeep w jasnej skórze, był do naszej dyspozycji od początku do końca wyprawy i czułam się dosłownie jak na VIP tour.

Po ponad godzinie jazdy, wyspani, po śniadaniu zatrzymaliśmy się na parkingu. To był pierwszy przystanek w czasie zwiedzania, gdzie mieliśmy spotkać się oko w oko z małpiszonami. Różne historie słyszałam o małpach, więc zaufania bezgranicznego do niech nie miałam. Rosjanie, którzy Tajlandię też okupują w dużej ilości kupowali kilogramy bananów, to przy okazji skorzystaliśmy i pstrykaliśmy zdjęcia z futrzakami. Małe czy duże, wszystkie chciały banana i zwiać na drzewo. Mijając stragany dochodzi się do jaskini, z przeróżnymi figurkami bożków. Leży złoty Budda, ale zdecydowanie mniejszy jak ten z Bangkoku, turyści robią zdjęcia, mimo że światła jest niewiele. Po paru minutach wracamy do samochodu, prawie stając klapkiem małpie na ogon, ale by było krzyku. Śmieszne, te małpy - wytarliśmy laczki o trawnik, bo kierowca uznał, że na pewno mamy jakąś niespodziankę pod butem i może się trochę pobrudzić samochód. Jedziemy dalej. Jakbyśmy byli w buszu, piękne widoki, góry na przemian z małymi domkami, przed którymi wisi równo powieszone pranie i ludzie sprzedają to co uda im się zrobić, bądź ugotować. Małe stoiska z pieczoną kukurydzą i świeżymi owocami, przyciągają nasz wzrok i od razu zachciało mi się kolby kukurydzy.


Droga robi się coraz węższa i zakręty przypominają te w Grecji, gdy mieliśmy oglądać wiszące klasztory w Meteorach. Ok, przesadziłam, nie jest tak wysoko i tak strasznie, bo dookoła parno i zielono, w Grecji przepaść i szalony kierowca, który żartował sobie że pierwszy raz jedzie tą drogą, a ja zamykałam oczy ze strachu. Po prawej stronie strumyk, w którym prawie nie było wody i wystawały dość spore kamienie. I zaczęliśmy się zastanawiać gdzie ten rafting ze zdjęć, skoro tam na dole nie ma wody nawet do kolan. No, ale nic się nie odzywamy tylko kminimy w głowie co się wydarzy. Zatrzymujemy się w miejscu, gdzie mogłabym spędzić tydzień leżąc brzuchem do góry i patrzeć w niebo. Pięknie, mały staw, kilka rozbitych namiotów, szum strumyka, w samym środku zielonego raju. Przeszliśmy drewniany linowy most, i po drugiej stronie czekała na nas ekipa z raftingu. Przebraliśmy się w stroje i zostawiliśmy plecaki w metalowych szafkach. Kluczyk powiesiliśmy na szyi i trzeba było się spieszyć, bo lada moment otworzą tamę i zacznie się zabawa. I zagadka się wyjaśniła, skąd się bierze ten rwący potok ze zdjęcia. Kaski na głowę, szybkie szkolenie kto gdzie siedzi, jak ma wiosłować i kiedy i co gdy się jakimś cudem wpadnie do wody.
 




Wrzaski, piski, no i płyniemy. Różnokolorowe pontony obijają się o siebie, kierownik chlapie wszystkich wodą a na pomoście stoi fotograf i robi zdjęcia. Najbardziej bałam się, że wypadnę, zapominając czasami o wiosłowaniu, ale z ogromną ochotą pojechałabym na taką imprezę jeszcze raz. Przygoda niesamowita, z jednej strony my w pontonie, a z drugiej karawana na słoniu. Cudowny widok, krajobraz nie do opisania - znowu jestem w raju. Dopłynęliśmy do końca naszej trasy i czekał na nas samochód i ku naszemu zaskoczeniu także nasze klapki. Wszystko mokre, ale uśmiechy mówią tylko jedno, że jesteśmy zachwyceni. W bazie czeka na nas obiad iście królewski. Byliśmy sami, żadnej innej grupy, tylko my. Objedliśmy się jak bąki, jedzenie było naprawdę wyśmienite, brawo dla kucharza! Czas ruszać dalej. Przebraliśmy się w suche ubranie i pojechaliśmy dalej. Z daleka było widać już wioskę, do której zmierzamy. Zatrzymaliśmy się i zobaczyliśmy ogromne słonie, z kłami i metalowym siedziskiem na grzbiecie. Drewniany domek, z którego wsiada się na słonia przypomina duży domek na drzewie, na stole stoją kosze z bananami, które kupimy później. Na małpy bym grosza nie wydała, ale no słonia i owszem. Podchodzi pierwszy i wsiadam ja z Mamą, potem drugi i po chwili wszyscy ruszamy w drogę na słoniach. Piszczę z radości, a słoń jest cieplutki i ma na głowie pojedyncze długie, sterczące włosy jak druciana szczotka.








Opiekun słonia zapytał czy nie chciałabym usiąść za nim i słoń, chyba też się na to zgodził, bo jak tylko się ułożyłam nasz miły dotąd Pan, zszedł sobie i zajęty był odpalaniem papierosa. Mama krzyczała po polsku na całą dżunglę " halo, proszę Pana, proszę Pana, słoń idzie w drugą stronę" ja płakałam ze śmiechu. Słoń chodził po górach i błocie, w górę i w dół, bo strumyku i po kamieniach. Było wspaniale, nie zapomnę tego do końca życia. Na koniec kupiliśmy banany i podziękowaliśmy za niesamowitą przejażdżkę. Słoń też był zadowolony. Pełni wrażeń, wróciliśmy do naszego uroczego pokoju i przeglądaliśmy zdjęcia po milion razy. Fantastyczna wycieczka, której nie można pominąć będąc na Phukecie. Achh..juz myślę o kolejnym urlopie..a w planach Kenia.

poniedziałek, 20 lutego 2012

ULICA ROZPUSTY - PHUKET


Umówiliśmy się z Andrzejem na rogu ulicy. Ja myślałam, że tej przy plaży, ale jak się po dziesięciu minutach okazało, tej przy kantorze i "salonie tatuażu", salon to za dużo powiedziane. Między jednym skrzyżowaniem a drugim była minuta drogi, stąd też udało nam się spotkać. Wesoła rodzinka wyruszyła na podbój miasta - znowu przesadnie powiedziane, dwóch ulic, które tętnią życiem w nocy i nazywane były przez nas wariatkowem. Po prawej, po lewej, gdzie się da, stoją wózki z jedzeniem, w których się stołujemy. Plusem takiego wózka jest to, że codziennie można pojechać w inne miejsce i zacząć smażenie spring rolli. Jedzenie z krawężnika, jest pyszne i przede wszystkim świeże, zdarzało się, że trzeba było samemu obracać patyczek z kurczakiem, żeby się nie spalił, bo obsługujący wózek miał coś innego do roboty. Jak wygląda taki wózek? Niektóre to po prostu motorynki z całym wyposażeniem do smażenia po stronie pasażera. Inne przypominają bardziej  kuchnię polową z gazowym palnikiem, mnóstwem dodatków i magicznymi pojemnikami, w których tylko oni wiedzą, co się znajduje. Mimo, że na pierwszy rzut oka nie wygląda to zachęcająco, nie było dnia żebyśmy nie zjedli tam obiadu czy kolacji. Tanio, smacznie i wszystko robi się na Twoich oczach.


Mijamy stragany z pamiątkami, na ulicy jest straszliwy ruch, skutery przeciskają się między samochodami, naganiacze zapraszają do restauracji na owoce morza,  handlarze próbują namówić na kupno pstrokatego stroju kąpielowego ( kupiłam trzy ), a jak komuś braknie paliwa to też kupi na jednym ze straganów. Targowanie mamy opanowane, więc po drodze kupujemy kilka zbieraczy kurzu. Co kilka kroków znajduje się sklep seven eleven, coś jak nasza "żabka", można tam nawet zrobić samemu tosta i dobrać dodatki typu pomidor, ogórek, cebulka. Super pomysł, choć pewnie w Polsce sanepid by nie zaakceptował takiego pomysłu, a jakby zobaczył jak wygląda wspomniany wcześniej "wózek" to atak serca gwarantowany. Im bliżej Bangla Road, tym głośniej i restauracje powoli zamieniały się w bary z wszystkimi trunkami świata. My jednak głodni, decydujemy się na restaurację, marnie wyglądającą - ale w tamtych okolicach o dobrym jedzeniu z krawężnika, można tylko pomarzyć. A wracać się nam już nie chciało. Wysoka kelnerka wskazuje nam stolik przykryty ceratą i siadamy na plastikowych krzesłach. Rozglądamy się w około i tato rzuca skromnie: - ale tu mają ładne dziewczyny, na co ja odpowiadam - no żeby to jeszcze były dziewczyny, i zaczynamy się tak śmiać, że prawie płaczę ze śmiechu. I tak właśnie mój tato, przeżył pierwszy mini zawał, i spotkał się twarzą w twarz z ladyboyem, których w restauracji była spora większość.


Jedzenie było okropne, jak się można było tego spodziewać, ale piwko było takie jak lubię. Parę minut spacerem i wkroczyliśmy na Bangla Road, gdzie szliśmy jak zahipnotyzowaniu, bo tyle się działo. Z każdej strony słychać nawoływania na ping-pong show, na występy na rurze i darmowe drinki. Muzyka zwala z nóg a chwila nieuwagi powoduje, że gubisz się w tłumie. Dobrze, że Bozia dała trochę wzrostu to łatwiej nam się odnaleźć. Oszołomieni, nie wiemy w którą stronę patrzeć. Dziewczyny na witrynach wiją się jak kociaki, ubrane w skąpe stroje zasłaniające tylko to co konieczne. Na gigantycznie wysokich szpilkach paradują po barach, stołach i podestach, przesyłają w powietrze buziaki i zapraszają na show. Od tańców na rurce po show z rybką i kanarkiem. Skręcamy w poszukiwaniu ping-pong show, którego nie możemy sobie odmówić. Siadamy w pomieszczeniu, gdzie siedzi maksymalnie dwadzieścia osób. Przy słabym oświetleniu widać głównie Panie, panowie wyszli w połowie przedstawienia lekko zdegustowani. Ale do rzeczy. Sala przypomina mały pokój na środku podest, a my usadowieni na siedziskach wzdłuż czterech ścian. W około lustra i minimalna ilość dekoracji, z wyjątkiem balonów, która jak się później wyjaśniło były elementem przedstawienia. O występach i zdolnościach Tajek, można poczytać takie historie, że nie mieści się przeciętnemu Kowalskiemu w głowie, nam też nie.



Trafiliśmy chyba na najgorsze przedstawienie w całej Tajlandii. Na przeciw nas siedziały 3 osoby, które razem mogły mieć około trzysta lat. Elegancko ubrani, wyglądali na Skandynawów, może Niemców? Ta sama ciekawość, skłoniła nas żeby doczekać do finału gibania się na rurkach i oglądnąć ping-pong show. Młode dziewczyny, które bez przekonania wychodziły na scenę, miały miny jakby zaraz miały zasnąć i w myślach odliczały godziny do końca zmiany. Nie byliśmy pewni czy mają skończone osiemnaście lat...Wiało nudą okrutnie, ale jak już tam wleźliśmy i zamówili piwo, które przekraczało racjonalną cenę o 400 % no to siedzimy. Zmieniła się muzyka i w głośnikach usłyszeliśmy Madonnę i kawałek Frozen. Dwie chudzinki weszły na scenę odziane w stringi z paseczków i wielkie skrzydła. No myślę sobie, warto było czekać, show must go on. Potańczyły, pokazały dorobek spod skalpela i schowały się za kotarą. I przyszedł czas na to, na co wszyscy czekali. Na podest wdrapała się starsza kobieta, bo tak spokojnie mogą ją nazwać, wiek - około pięćdziesiąt lat, w podomce przypominającej czerwony szlafroczek, który gdyby nie to że prześwitywał, można by uznać, że jest fartuszkiem do sprzątania. W sandałach na płaskiej podeszwie i bardzo długich włosach, spiętych po bokach dwa czarnymi spinkami. Przygotowała rekwizyty i zorientowaliśmy się, że to jest nasza gwiazda wieczoru. Pominę szczegóły, bo zrobi mi się gorzej, w wielkim skrócie mówiąc pani wkładała sobie za kurtyną przeciwne rzeczy poniżej pępka, po czym dumnie jednym ruchem wyrzucała to z siebie oczekując skandowania i oklasków. Schodziła i wchodziła na scenę za każdym razem nas zaskakując, co następne wyłoni się babci z pomiędzy nóg. Zobaczyliśmy, kanarka, jakąś żmiją, kilka rybek i ping pongi. Zdecydowanie najciekawszym punktem programu, było strzelanie do balonów. Długowłosa położyła się na podłodze, zamontowała dmuchawkę i zestrzeliła wiszące na suficie balony. To mi się podobało...ale cała reszta zdecydowanie nie, i patrząc na miny staruszków siedzącym na przeciwko nas, im też się występ nie podobał.

Takich uciech na Bangla, nie brakuje. Można się bawić do białego rana, popijać drinki i korzystać z dobrodziejstw Tajlandii, która nie od dziś jest słynna z sexturystyki. Jeden wieczór i tyle atrakcji, że można zgłupieć. Szok kulturowy zaliczony, Bangla Road odkryta, pozostaje się cieszyć, że mieszkamy na drugim końcu ulicy i prędko tam nie wrócimy. Warto było zobaczyć, ale żeby przychodzić tam codziennie o nie, nie. Przed nami słoneczne dni na plaży, rafting i wycieczka na słoniu...o tym za parę dni.

niedziela, 12 lutego 2012

W KRAINIE MASAŻU - TAJLANDIA

Została mi jeszcze do opisania Brazylia i przygoda z Couch Surfingiem, ale na to musicie jeszcze trochę poczekać. Nie mam czasu rozpakować dobrze walizki, a dochodzi jeszcze pranie, poduczenie się tego co już przez wakacje ulotniło się z głowy, i wdrożenie z powrotem w rytm pracy. Wakacje, jak to wakacje bardzo mnie rozleniwiły i z wielką niechęcią ubierałam uniform na wczorajszy lot do Indii. No, ale nie było tak źle, lot całkiem spokojny, tyle że w nocy więc bardziej męczący i spać mi się chciało już po starcie. Przespałam 14 godzin i powróciłam do Doha, tyle było z mojego pisania. A teraz wygodnie, bo na kanapie i ciepło, bo w szlafroku zabieram się za pisanie.

Na urlop zabrałam rodziców, którzy pierwszy raz w życiu ( no takim życiu, które pamiętam bez oglądania zdjęć w wózku) pojechali wspólnie ze mną na wakacje. Sama trochę nie wierzyłam, że coś takiego jest możliwe, ale się udało. Dziękuję wam z całego serca za cudowny czas spędzony razem. Wiele to dla mnie znaczy i jestem dumna, że daliśmy radę.

Lot długi i męczący, szczególnie dla A. i T., bo ja dosiadłam się dopiero w Doha, więc raz dwa i już wylądowaliśmy na Phukecie. Obsługa pięciogwiazdkowa, bo Kasia z bloku obok i moja serdeczna przyjaciółka w Katarze, akurat obsługiwała nasz lot. Ma się to szczęście, na ponad pięć tysięcy załogi trafić na Polkę i to taką z która się spędza prawie każdy wolny dzień. Radości nie było końca. Odebraliśmy bagaże, A & T w stresie czy na pewno dolecą, bo nadane z Katowic mogły się gdzieś zapodziać. Ale doleciały i wyszliśmy szukać pana z kartką, który miał nas odebrać z lotniska. No miał i tyle wiedziałam na pewno. Obeszłam rządek Tajów z tabliczkami, potem tato, potem mama a człowieka ani śladu. Wygrzebałam numer do hotelu i poszłam dzwonić. W rezultacie kupiłam starter dla taty,  i wróciłam do walizek, żeby przełożyć kartę do telefonu. Niesamowicie gorąco, my w wymaganym stroju biznesowym rozpływamy się jak czekolada milka. Patrzę, a tam stoi jakiś buszmen, z włosami dłuższymi od moich z kucykiem fantazyjnie związanym na środku głowy, z którego uciekają kręcone czarne włosy. Trzyma w ręce dużą kartkę papieru z napisem Miss Dominika. No i jesteśmy uratowani. Poślizg 35 min. jak się później niechcący wygadał, był jeszcze na plaży gdy miał nas odebrać, a że nie przewidział korków no to się spóźnił. Przeprosił, ale wyglądał czadersko, więc zostało mu wybaczone.

Gdy dotarliśmy na miejsce, umierałam ze zmęczenia. Przywitano nas tak serdecznie i miło, że poczułam się jak w domu. Zatrzymaliśmy się w GuestHousie G&B, fantastyczne miejsce, za niewielkie pieniądze, blisko do plaży, wózków z lokalnymi nudlami i niezapomnianą atmosferą. Rano budziły nas koguty i czułam się trochę jak na wsi, ale po jednym wypadzie do centrum miasta, atrakcji mieliśmy aż za dużo, i cieszyliśmy się że mieszkamy z dala od tego wariatkowa. Ale nie ma to tam to, osobną notkę o wariatkowie i "lejdibojach" jeszcze dodam, nie można tego wątku pominąć i bęc. Pokój ogromny, spokojnie zmieściły by się ze cztery dodatkowe łóżka i jeszcze by zostało miejsce. Cisza, spokój idealne warunki na wypoczywanie po prawie roku latania. Jest książka, temperatura powyżej 30 stopni, klapki, strój kąpielowy - czyli ruszamy na plażę. Pierwszego dnia robiliśmy rozeznanie w terenie. Gdzie się najlepiej położyć, pod jaką parasolką, a czy z lewej, a czy z prawej, a to za blisko tych co głośno mówią a to za daleko od morza. W końcu padło na plastikowe leżaki w drugim rzędzie, zaraz za emerytami, których opalenizna wskazuje na to, że leżą tam już na pewno z miesiąc. Babuleńki z wiszącymi piersiami do pępka bez biustonosza, nie ciekawy widok jak na pierwszy dzień, ale i tak Fuerty nie przebije.

Niby pod parasolem, a od razu załapałam majtkowy róż i się zaczęło. Piekło tam, gdzie smarowałam się niedokładnie, czyli wszędzie po trochę. Wyglądałam jak dalmatyńczyk w białe łatki i marzenia o czekoladowej opaleniźnie po raz kolejny legły w gruzach. Co roku to samo. A słońce jakby tylko czekało na odpowiednią chwilę, żeby przyfasolić i spiec na raka. Obok na leżaku pojawił się osobnik z dużym ręcznikiem i o dziwo, bez parasola grzał się jak kurczak na rożnie. Tato od razu wypatrzył tysiąc panoramicznych i tak o to poznaliśmy Andrzeja, specjalistę od tortów i kremów brulee. Wieczorem umówiliśmy się na spacer po mieście, gdzie czekała na nas zabójcza dawka atrakcji...Słyszeliście o Bangla Road? Tego się nie da opowiedzieć, musicie to zobaczyć. Wrażenia z ulicy uciech, już niebawem. A teraz pakuję się na jutrzejszą Republikę Południowej Afryki i do łóżka, bo pobudka wcześnie rano.

sobota, 4 lutego 2012

TRZECIE URODZINY BLOGA

Udało mi się dostać do kawiarenki internetowej, więc krótki wpis co u mnie. Wakacje w Tajlandii, to była najlepsza dezycja w wyborze miejsca mojego pierwszego urlopu. Jest cudownie. Była przejażdżka na słoniu, na szczęście opiekun szedł z boku i nie wbijał słoniowi ostrego haczyka w delikatną skórę za uchem, i tylko dlatego się zgodziłam. Był rafting i masa śmiechu, karmienie małp bananami i niebiańskie plaże. Jedzenie prosto z krawężnika, soczki z mango i pieczona kukurydza. A jakby tego było mało, świeci słońce i opalenizna powoli robi się brązowa. Jest pięknie, zdjęcia wrzucę dopiero po powrocie, bo warunki na to nie pozwalają.

Nie wiem czy wiecie. ale wczoraj mój blog obchodził trzecie urodziny od pierwszego wpisu. Pamiętam, jak majstrowałam nad tłem i opanowaniem wszystkich tajników zamnieszczania postów, zdjęć itp. Kiedyś była inna czcionka, mniejsze zdjęcia, teraz staram się, aby było przejrzyście i ciekawie. Dziękuje za wsparcie, za miłe słowo, za to że czytelników przybywa. Pozdrawiam z gorącej Tajlandii !!!