niedziela, 12 lutego 2012

W KRAINIE MASAŻU - TAJLANDIA

Została mi jeszcze do opisania Brazylia i przygoda z Couch Surfingiem, ale na to musicie jeszcze trochę poczekać. Nie mam czasu rozpakować dobrze walizki, a dochodzi jeszcze pranie, poduczenie się tego co już przez wakacje ulotniło się z głowy, i wdrożenie z powrotem w rytm pracy. Wakacje, jak to wakacje bardzo mnie rozleniwiły i z wielką niechęcią ubierałam uniform na wczorajszy lot do Indii. No, ale nie było tak źle, lot całkiem spokojny, tyle że w nocy więc bardziej męczący i spać mi się chciało już po starcie. Przespałam 14 godzin i powróciłam do Doha, tyle było z mojego pisania. A teraz wygodnie, bo na kanapie i ciepło, bo w szlafroku zabieram się za pisanie.

Na urlop zabrałam rodziców, którzy pierwszy raz w życiu ( no takim życiu, które pamiętam bez oglądania zdjęć w wózku) pojechali wspólnie ze mną na wakacje. Sama trochę nie wierzyłam, że coś takiego jest możliwe, ale się udało. Dziękuję wam z całego serca za cudowny czas spędzony razem. Wiele to dla mnie znaczy i jestem dumna, że daliśmy radę.

Lot długi i męczący, szczególnie dla A. i T., bo ja dosiadłam się dopiero w Doha, więc raz dwa i już wylądowaliśmy na Phukecie. Obsługa pięciogwiazdkowa, bo Kasia z bloku obok i moja serdeczna przyjaciółka w Katarze, akurat obsługiwała nasz lot. Ma się to szczęście, na ponad pięć tysięcy załogi trafić na Polkę i to taką z która się spędza prawie każdy wolny dzień. Radości nie było końca. Odebraliśmy bagaże, A & T w stresie czy na pewno dolecą, bo nadane z Katowic mogły się gdzieś zapodziać. Ale doleciały i wyszliśmy szukać pana z kartką, który miał nas odebrać z lotniska. No miał i tyle wiedziałam na pewno. Obeszłam rządek Tajów z tabliczkami, potem tato, potem mama a człowieka ani śladu. Wygrzebałam numer do hotelu i poszłam dzwonić. W rezultacie kupiłam starter dla taty,  i wróciłam do walizek, żeby przełożyć kartę do telefonu. Niesamowicie gorąco, my w wymaganym stroju biznesowym rozpływamy się jak czekolada milka. Patrzę, a tam stoi jakiś buszmen, z włosami dłuższymi od moich z kucykiem fantazyjnie związanym na środku głowy, z którego uciekają kręcone czarne włosy. Trzyma w ręce dużą kartkę papieru z napisem Miss Dominika. No i jesteśmy uratowani. Poślizg 35 min. jak się później niechcący wygadał, był jeszcze na plaży gdy miał nas odebrać, a że nie przewidział korków no to się spóźnił. Przeprosił, ale wyglądał czadersko, więc zostało mu wybaczone.

Gdy dotarliśmy na miejsce, umierałam ze zmęczenia. Przywitano nas tak serdecznie i miło, że poczułam się jak w domu. Zatrzymaliśmy się w GuestHousie G&B, fantastyczne miejsce, za niewielkie pieniądze, blisko do plaży, wózków z lokalnymi nudlami i niezapomnianą atmosferą. Rano budziły nas koguty i czułam się trochę jak na wsi, ale po jednym wypadzie do centrum miasta, atrakcji mieliśmy aż za dużo, i cieszyliśmy się że mieszkamy z dala od tego wariatkowa. Ale nie ma to tam to, osobną notkę o wariatkowie i "lejdibojach" jeszcze dodam, nie można tego wątku pominąć i bęc. Pokój ogromny, spokojnie zmieściły by się ze cztery dodatkowe łóżka i jeszcze by zostało miejsce. Cisza, spokój idealne warunki na wypoczywanie po prawie roku latania. Jest książka, temperatura powyżej 30 stopni, klapki, strój kąpielowy - czyli ruszamy na plażę. Pierwszego dnia robiliśmy rozeznanie w terenie. Gdzie się najlepiej położyć, pod jaką parasolką, a czy z lewej, a czy z prawej, a to za blisko tych co głośno mówią a to za daleko od morza. W końcu padło na plastikowe leżaki w drugim rzędzie, zaraz za emerytami, których opalenizna wskazuje na to, że leżą tam już na pewno z miesiąc. Babuleńki z wiszącymi piersiami do pępka bez biustonosza, nie ciekawy widok jak na pierwszy dzień, ale i tak Fuerty nie przebije.

Niby pod parasolem, a od razu załapałam majtkowy róż i się zaczęło. Piekło tam, gdzie smarowałam się niedokładnie, czyli wszędzie po trochę. Wyglądałam jak dalmatyńczyk w białe łatki i marzenia o czekoladowej opaleniźnie po raz kolejny legły w gruzach. Co roku to samo. A słońce jakby tylko czekało na odpowiednią chwilę, żeby przyfasolić i spiec na raka. Obok na leżaku pojawił się osobnik z dużym ręcznikiem i o dziwo, bez parasola grzał się jak kurczak na rożnie. Tato od razu wypatrzył tysiąc panoramicznych i tak o to poznaliśmy Andrzeja, specjalistę od tortów i kremów brulee. Wieczorem umówiliśmy się na spacer po mieście, gdzie czekała na nas zabójcza dawka atrakcji...Słyszeliście o Bangla Road? Tego się nie da opowiedzieć, musicie to zobaczyć. Wrażenia z ulicy uciech, już niebawem. A teraz pakuję się na jutrzejszą Republikę Południowej Afryki i do łóżka, bo pobudka wcześnie rano.

2 komentarze:

  1. Bangla Road robi ogromne wrażenie. Ale kontrast pomiędzy wyglądem ulicy w dzień i w nowcy również

    OdpowiedzUsuń
  2. Nowe tło to miód ma moje oczy, chyba przeczytam blog od początku drugi raz DZIĘKUJĘ :)
    Pozdrawiam
    Michał

    OdpowiedzUsuń