czwartek, 24 stycznia 2013

LATAJĄCE DYWANY


Wczoraj wieczorem pojechałam ze Stefanem na spacer. Brzmi to dość kuriozalnie, bo jak można jechać samochodem na spacer. Otóż, żeby w moim cudownym mieście pospacerować, trzeba w takie miejsce najpierw dojechać. Nie ma lekko, bo chodniki to wymysł Europejczyków i tu takich luksusów nie ma, więc samochód parkujemy przy "korniszu" i zaczynamy wieczorny spacerek. Pogoda jest fantastyczna, nie praży z nieba jak z pieca w kotłowni, za to delikatny powiew chłodnej bryzy sprawia, że oddycha się pełną piersią. No i tak sobie idziemy, rozmawiamy o wszystkim w pigułce i S.mówi, że czeka na ostatnią część wpisu o Omanie, jakieś podsumowanie...Co? Przecież ostatni wpis był już ostatnim, i nie będzie już kolejnych. No, ale po głębszym zastanowieniu się, dobrze - będzie podsumowanie.

Ostatniego dnia, rano po śniadaniu, spakowane i najedzone pojechałyśmy tak perfekcyjnie, jakbyśmy się w Muskacie urodziły. Nie pokręciły nam się zjazdy, znałyśmy już wszystkie dziury na drodze i tylko największy łoś by pomylił po raz kolejny drogę. Przed jedenastą musiałyśmy dojechać do wybudowanego w maju 2001 roku Wielkiego Meczetu. Sultan Qaboos Grand Mosque widziałyśmy wracając z wodospadów. Wszystkie światła skierowane na meczet, nadawały mu magicznego blasku. Pięć minaretów przypominające błyszczące w nocy maczugi, widać już z daleka. Jedyny minus jest taki, że meczet znajduję się tuż przy zatłoczonej autostradzie, i tak jak w nocy wygląda olśniewająco, w dzień pęd samochodów trochę przygasza wszechogarniający mnie zachwyt. Za czasów Proroka Mahometa meczety nie posiadały minaretów, Muezin z dachu świątyni nawoływał do modlitwy. Z biegiem czasu i pod wpływem zmian w architekturze, zaczęto budować minarety, które stały się nieodłącznym elementem współczesnych meczetów. Najwyższą wieżę mierzącą 210 metrów, można zobaczyć odwiedzając Meczet Hassana II w Casablance. I muszę przyznać, że robi wrażenie a szum morza i rozbijające się w pobliżu fale o mury promenady, dodają jeszcze większego uroku temu miejscu. Budowa meczetów rozprzestrzeniła się po świecie wraz z rozwojem islamu. Ogromne wpływy religii w Egipcie, zaczęły być widoczne w stolicy kraju. Do dziś Kair nazywany jest "miastem tysiąca minaretów". Zmiany w architekturze spowodowały, że w różnych miejscach na świecie, możemy spotkać się z wieloma stylami i formą meczetów. Od meczetów wybudowanych na planie litery T, po te z ogromnymi kopułami, zdobionymi z niezwykłą precyzją.


Nie do każdego meczetu możemy swobodnie wejść. Ten do którego zmierzamy, otwiera swoje wnętrza dla zwiedzających codziennie (oprócz piątku) od ósmej trzydzieści do godziny jedenastej, więc wciskamy gaz do dechy, żeby się nie spóźnić. Mistrzowsko się gubimy w jednokierunkowej uliczce, równoległej do autostrady przy której zeszłej nocy widziałyśmy oświetlone minarety. Cudem, z duszą na ramieniu dojechałyśmy i zostawiłyśmy samochód na parkingu. Długie spodnie lub spódnica, zakryte ramiona i chusta na głowę, to dla Pań wymóg konieczny, Panowie w krótkich spodenkach też zostaną odesłani do sklepu po spodnie z długimi nogawkami. A że w okolicy nie ma nic, trzeba być zaopatrzonym w PZDK (podręczny zestaw do kamuflażu). Wchodzimy na dziedziniec, którego posadzka aż błyszczy. Żar leje się z nieba, omańscy przewodnicy prowadzą wycieczki do głównej sali modlitewnej. Ariadna zniknęła mi z pola widzenia, ale na pewno jest gdzieś w pobliżu. Ściągam buty i wkładam na drewnianą półkę, która przypomina gablotę u szewca. Do wyboru do koloru, klapki, japonki, sandałki. Zawsze się zastanawiam, jak to działa, że mężczyźni zostawiają klapki przed meczetem, gdzie 80 % tych butów jest identyczna i potem mają odszukać swoje lacie? Podpisane je mają? Ale co z tego podpisania jak krzyknę Mohamed albo Ahmed i się wszyscy odwracają. Może są ponumerowane? Zagadka nie do rozwiązania jak dla mnie, na szczęście w wielu miejscach są właśnie takie jak tu przede mną półeczki na buty, ponumerowane jak szafki na basenie, każdy wie które jego. Znalazła się Ariadna, wchodzimy na niebieską płachtę, która jest paskudna i na dodatek stoją na niej pachołki z taśmą wydzielającą trasę, po której mamy chodzić. Od razu mi się nie podoba ten pomysł. Idea płachty ma na celu zachowanie w jak najlepszej kondycji dywanu. Drugi pod względem wielkości, ręcznie tkany dywan waży dwadzieścia jeden ton i pomieści sześć tysięcy Muzułmanów, ustawionych rzędami jeden obok drugiego. Imponująco się zrobiło, ale to nie koniec. W centralnym punkcie sali ze złotej kopuły, zwisa ośmiometrowy żyrandol, wykonany z kryształów Swarovskiego. Tak samo jak długi, tak samo ciężki, lekko przebiegam nie przyciągając uwagi, żeby osiem ton lampek na mnie nie spadło.


Niestety moje oczekiwania i wyobrażenia co do wnętrza zupełnie się nie pokryły z tym co zobaczyłam. Po pierwsze ta okropna płachta, po drugie odnoszę wrażenie, że można by je dopieścić, a przecież wiem, że arabska ornamentyka jest niezwykle bogata. Cały czas porównuję Meczet z Omanu z najpiękniejszym, który do tej pory zwiedzałam, znajdującym się w Abu Dhabi. Meczet Szejka Zayeda bin Syltana Al Nahyana to mieszanka stylów architektonicznych. Białe marmury i złote zdobienia kolumn, przenoszą odwiedzających do odległych opowieści z Baśni  tysiąca i jednej nocy, Alladynów i latających dywanów. Przed wejściem do meczetu obowiązkowo należy udać się do szatni. Wypożyczamy czarne jak heban abbaje i chustę na głowę. Ubranie się w tradycyjny strój arabski, jest dużą atrakcją a nauka chodzenia, jeszcze większą. Jak One w tym się przemieszczają? Złapałam zająca kilka razy, chusta spadała z każdym mrugnięciem rzęsami, a o temperaturze która panowała pod czarną płachtą w gorącym jak ogień słońcu, nie wspomnę. Kilka razy w ciągu dnia, zorganizowana grupa przewodników, dzieli turystów na małe, kilkuosobowe grupy i zabiera w podróż po śnieżnobiałym meczecie. Opowiada ze szczegółami o kolumnach i sklepieniach, o filarach wiary i zasadach panujących w czasie modlitwy, odpowiada na wszystkie pytania, które tylko przyjdą nam na myśl. Godzinna wycieczka kończy się w sali modlitewnej, gdzie siadamy po turecku na największym dywanie na świecie. Każdego ciekawiło, jakim cudem tak ogromny dywan został przetransportowany z Iranu, gdzie został wykonany. Otóż podzielony na dziewięć elementów, został ułożony i połączony w jedną całość, zdobiąc wnętrze ponad dwudziestoma kolorami. Można by wyłożyć nim boisko do piłki nożnej, więc wyobraźcie sobie jego ogrom. Dywan jest miękki jak puch, można oszaleć z zachwytu. Nic dziwnego, że po doznaniach w Abu Dhabi, meczet w Omanie wydał mi się mało interesujący, choć nie każdy meczet jest taki sam i w każdym coś innego przyciąga uwagę.
 

Persja, jak dawniej nazywano Iran słynie z tkactwa. To tu powstają słynne na całe świat perskie dywany. Nazwy dywanów pochodzą zazwyczaj od nazwy miejsca ich produkcji lub grupy etnicznej, przez które zostały wykonane. Najstarszy dywan świata liczy sobie ponad 2600 lat. Został znaleziony w bryle lodu na Syberii w 1947 roku. Doskonale zachowany eksponat można dziś oglądać w Państwowym Muzeum Ermitażu w Sankt Petersburgu. Na początku dziewiętnastego wieku w Europie pojawiły się maszyny wykorzystywane przy produkcji dywanów. Ręcznie tkane pochłaniają czas i są o wiele bardziej kosztowne, dlatego coraz częściej przegrywają z maszynowym wyrobem z Turcji.

Wsiadamy do auta i niczym na latającym dywanie, lecimy do poleconej przez Stefana knajpki z podobno najlepszą na świecie shishą. Nie byle jaką, bo pomarańczową w prawdziwej pomarańczowej skórce. Znalazłyśmy uroczą knajpkę, niemalże błagamy właściciela, który na wszystkie sposoby zniechęca nas do siedzenia na dworze, żeby nie zamykał nas w klimatyzowanym pomieszczeniu. Nie przeszkadzają nam liście, które spadają nam z drzew do soku, ani brudny stolik - jest bosko. Zamawiamy reklamowaną shishę i Panie Michale, czapki z głów. To najwspanialsze doznanie shishowe jakiego doświadczyłam. Smak pomarańczy i zapach dymu, otula mnie delikatnie i mogę się już stamtąd nie ruszać. Opieram się wygodnie o wielką poduszkę, która leży na drewnianej ławie. Po chwili wchodzą ludzie z dwójką dzieci i też zależy im na stoliku na zewnątrz. No i po chwili już wiemy, że świat jest mały - Polacy. Koniec końców siadamy razem i poznajemy przesympatycznych muzyków uczących grać omańską orkiestrę Sułtana. Wymieniliśmy się mailami, spędziłyśmy urocze przedpołudnie i czas się pożegnać z niezwykłym Omanem i jechać na lotnisko. Długo nie zapomnę magicznej atmosfery, która przypomina mi Oman za każdym razem gdy o nim myślę. Muszę opatentować shishę pomarańczową i koniecznie jeszcze pojechać do pięknego, orientalnego i bijącego otwartością mieszkańców Omanu. Wam też polecam!


środa, 16 stycznia 2013

BO TU NIE MA WODY - OMAN


Dojeżdżamy do szerokiej, piaszczystej plaży, którą otaczają góry a widok jest tak niezwykły, że otwieram usta ze zdziwienia. Nagle przed nami jak w jakiejś bajce, stoi drewniany domek z werandą i starannie wypielęgnowaną drogą z palm, które ciągną się aż do samego wejścia. I daję słowo, przybyłyśmy do restauracji na końcu świata, która wyciska dla nas soki ze świeżych pomarańczy. Knajpka na plaży na totalnym odludziu, nie ma samochodów ani hałasu, tylko wiatr i gorące słońce. Świat należy do nas. I do starszej pary, jak się zaraz okazało, która leży na ubraniach na piachu i przez moją głowę przebiegają myśli, skąd oni się tu wzięli. Europejczycy chyba. Starszy Pan wchodzi do wody, a ciepła wcale nie jest, ale to oceniam ja - zmarzluch. Nigdy nie byłam w takim miejscu, gdzie z dala od cywilizacji, można poczuć się tak wolnym i odpoczywać otulonym morską bryzą. Wybierzcie się do Omanu, tam jest wiele takich niezwykłych miejsc, które z pewnością was oczarują. Otrzepałyśmy nogi z piachu i jedziemy dalej, widoki zniewalają.


Dzień zleciał nam bardzo szybko, wieczorem kolacja i poszukiwania wspaniałej dzielnicy Muskatu, która okazała się kichą i po raz ostatni biorę przewodnik do ręki. Zaglądnęłyśmy do kawiarenki internetowej, żeby wybrać drogę i przeglądnąć opinie o wodospadach. Żółwie zostawiamy na inny raz, a żeby nie siedzieć w mieście następnego dnia z samego rana, wyjeżdżamy z pożyczoną z hotelu mapą na Wadi Bani Khalid. Wadi pochodzi z języka arabskiego, może oznaczać dolinę albo koryto rzeki i łącząc te dwa znaczenia, najbliżej memu sercu będzie pasowało tu sformułowanie górska oaza. Droga pełna niespodzianek, zgubiłyśmy się już piętnaście minut po wyjeździe z hotelu, z którego drogę mamy opanowaną do perfekcji. Ale nauczone, że jak raz źle zjedziesz, to już kaplica. Z opóźnieniem, ale w udało się wydostać z zakorkowanej drogi i autostradą na której jedyną stacją w radiu jest koran, mkniemy do wodospadów. Stroje kąpielowe zapakowane, okulary przeciwsłoneczne na nosie, prowiant zakupiony w supermarkecie w postaci bananów, jabłek, ciastek, m&m' sów i wody do picia. Czyli przez jeden dzień z głodu nie umrzemy. Po niekończącym się odcinku drogi, jest pierwszy znak na Wadi. GPS pokazuje, że jedziemy po pustyni, ale jakaś tam mała droga jest. I co ciekawe, tak postawią te znaki, żeby człowiek nie zobaczył, że ma skręcać, albo na równi ze skrętem więc nie zdążysz wyhamować. No i jak zwykle najważniejszy skręt przejechałyśmy i Wadi szukamy w górskiej wioseczce, gdzie rozczochrane dzieci z wielkimi brązowymi oczami wpatrują się w nas jak w UFO. Kozy jeszcze bardziej zaskoczone naszym widokiem i ot co, koniec drogi. Patrzę na Ariadnę i mówię - to chyba jednak nie tu.


Zawracamy dosłownie nad przepaścią a leje po nogach ze śmiechu, Ariadna ma serce w gardle, że spadnie w wąwóz. Dzięki Bogu wypożyczyłyśmy mały samochód. Wracamy krętymi uliczkami, pozdrawiamy bawiące się na ulicy dzieci i w końcu widzimy ten zasłonięty do granic możliwości znak - WADI BANI KHALID. Alleluja, jesteśmy uratowane. Zaczyna się ruch na drodze i nagminnie wyprzedzają nas Jeepy 4x4. Udajemy, że też jesteśmy Jeepem i wreszcie dojeżdżamy na parking. Aparat, ręczniki, stroje i jak działa psychologia tłumu, idziemy za całą resztą, którą prowadzą miejscowi przewodnicy. Po betonowym korycie wypełnionym wodą, przechodzimy jak baletnice aż do jeziora czystego jak łza. Góry, woda i słońce, i jak na oazę dość dużo ludzi. A miało być tak dziewiczo. Ze skał złażą Francuzi, mijamy znak, że do jaskini około 1km. I wszystko przez tez grupowe zachowania, gdzie mózg Ci się wyłącza i zwalnia tak, że idziesz jak durna za tymi Francuzami. No i jest szlak żółty, oznaczone kamienie, nasza czujność została uśpiona. Po zdobyciu góry i spotkaniu z kolejną wioską, patrzymy w dół gdzie wody ani śladu, a my durne przecież na wodospady przyjechały. Zdesperowane, zmęczone, wściekłe, że dałyśmy się wyrolować żabojadom dzwonimy ze szczytu góry do Sławków, którzy już tu byli i opowiadali o wodospadach,  że ludzie się kąpią..i w ogóle. Odbiera Sław, słaby jest zasięg ale coś tam próbuje wykrzyczeć.
- Sławek, bo my tu stoimy z Ariadną i tu nie ma żadnych wodospadów, nawet wody nie ma, jest tylko wioska i kozie bobki.
-Ale gdzie wy jesteście? - mówi Sławek.
-No na górze jesteśmy.
-A był drewniany mostek i ludzie się kąpią?
-Mostek był, ale metalowy i restauracja.
-Restauracja? dziwi się Sław, tam nie było restauracja tylko taki zielony mostek..
-Zielony???????? Jak to zielony?
-No nie wiem jaki, ale mostek.
-Kurcze, to ja już nie wiem.
- A wy na pewno w dobrym miejscu jesteście? Wadi Bani Khalid?
- Tak, Tak to na pewno tu, tylko tu nie ma wodospadów.
-No to nie wiem dziewczyny, jak wam pomóc - jak myśmy byli to Monia się tam normalnie kąpała i ludzie na główkę skakali.
- aaaaa..spoko, Sławek będziemy szukać dalej. Dziękujemy i pozdrawiamy ze szczytu góry.

 

Złazimy. Było już prawie pusto, wszyscy pojechali na kolację a my dalej nie zamoczyłyśmy nogi w źródełku. Poszłyśmy wąwozem w dół, nie jak półgłówki w górę i po wyżłobionych kamiennych schodach znalazłyśmy to czego tak długo szukałyśmy. Krystalicznie czysta, ciepluteńka woda, białe skały w około i niestety arabskie bochomazy namalowane sprejem, za które powinni im łapy obcinać. Miejsce wyjątkowe, niestety widać ślady turystów, bo papierów, kup i pozostawionych worków foliowych, butów i innych gadżetów wycieczkowicza jest tu sporo. Szkoda, bo za parę lat nie będzie już czego oglądać. Nie przejmujemy się napisami i przeciskając się przez skały, dochodzimy do jaskini, do której można wejść tylko z latarką. Jak ktoś ma klaustrofobię, też odradzam bo mi na sam widok szczeliny, która imitowała wejście zrobiło się słabo. Siadamy na odpoczynek i popijamy resztki wody, które cały czas ze sobą taszczymy. Jest pięknie, warto było się tu doczłapać. Po krótkim odpoczynku, zanim nas noc zastanie ruszamy na kąpiel. Strumyczek płynie, kamienie ułożone tak, że pięciolatek by przeszedł, Ariadna śmignęła na drugą stronę w klapeczkach, ja w tenisówkach stawiam pierwszy krok - i trach, kamień się akurat poruszył i do kostki stoję w wodze. Ta leje ze mnie po drugiej stronie, ja z aparatem i mokrym butem w wodzie płaczę ze śmiechu, przygodo trwaj. Przebieramy się w stroje i na dwie tury, żeby chociaż kilka zdjęć mieć wskakujemy do wody. Ja wskakuje już w butach, bo i tak są już mokre a jeszcze mnie jakaś ryba złapie za palec.

 

Ojj pięknie było. Takie miejsca zawsze przypominają mi, że jest jeszcze tyle niezwykłych zakątków na świecie, o których nam się nie śniło. I gdzie można robić tak niesamowite rzeczy. Kąpiele w bajkowej scenerii przy czerwonym blasku zachodzącego słońca, są pamiątką na całe życie i tego nikt tam nie odbierze.

P.S Przelot z Warszawy do Omanu linią Qatar Airways z przesiadką w Doha 1442 pln. Oferta na marzec, polecam!!!

poniedziałek, 7 stycznia 2013

JADĄC W NIEZNANE - OMAN

Otworzyłyśmy oczy niemalże w tym samym czasie. Prawie jak na kolonii, zaklepałam wieczorem kolejkę pod prysznic. No bo umyć głowę, zadzwonić po suszarkę, zadzwonić po żelazko, wysuszyć, wyprasować...a to wszystko trwa. Półprzytomne schodzimy na śniadanie. O dziwo, nie jesteśmy jedyne a wybór jest całkiem imponujący, jak na hotel średniej klasy. Jest coś na ciepło, i na słodko i tosty i jajeczko, mocno mnie ta różnorodność zaskoczyła, bo hotel hotelowi nie równy a na królewskie śniadanie się nie nastawiałam. Najedzone jak bąki wracamy do pokoju. Szampon mam jakiś dziadowski, bo włosy zrobiły się sztywne na czubku i lecę myć jeszcze raz. Niewiele to pomaga, ale Ariadna by mnie przypaliła żelazkiem jakbym poszłam myć jeszcze raz.

W sumie mamy dobry czas, wsiadamy do białego samochodu z wypożyczalni i ruszamy na zwiedzanie. Nasz papierowy przewodnik po raz kolejny wprowadza nas w błąd, i musimy przejechać całe stare miasto na około, bo wszędzie drogi jednokierunkowe, i jak się raz człowiek pomyli to potem już nie ma odwrotu i trzeba objeżdżać. Zaparkowałyśmy koło meczetu, który praktycznie styka się ze skałami. Widzimy wieżę, która ma być wieżą fortu Mirani, ale nie jest. W przewodniku widzimy zdjęcie fortu, trochę miasta no i krążymy tym razem na piechotę, bo przecież Portugalczycy nie zabrali fortu ze sobą. Okazuje się, że to na co patrzymy to pozostałości wielkich murów obronnych, a nasz właściwy dopiero przed nami. Blondynki w pełnym wydaniu. Spacerkiem wracamy do samochodu, robimy pamiątkowe zdjęcie przy palmie i jedziemy.

Malownicze krajobrazy, skały, gorące słońce grzeje w przednią szybę, a my jesteśmy podekscytowane nowym miejscem. Pojawiają się znaki wskazujące kierunek na muzeum. Mijamy ogromną bramę i dojeżdżamy do ronda, gdzie znajduje się Pałac Sułtana. No to jesteśmy na miejscu. Teraz tylko zaparkować samochód i można będzie oglądać Qasr Al Alam z bliska. Przejeżdżamy jak Jaś Fasola tam i z powrotem wzdłuż Pałacu, nie mogąc znaleźć drogi wyjazdowej, bo chyba już nie muszę dodawać, że są jednokierunkowe. Śmiejemy się na całe gardło, bo cała sytuacja wygląda przekomicznie. To tak jakby ustawić kamerę, która odnotowuje dwie laski, które jeżdżą tam i z powrotem przed Pałacem, równoległymi do siebie drogami. W końcu opuściłyśmy labirynt i zaparkowałyśmy po drugiej stronie ulicy, koło małego sklepu z mydłem i powidłem. Nie wiem po co targam ze sobą ten przewodnik, ale niby może się przydać, mimo że już dawno uznałam, że na pewno nie. Żar leje się z nieba, w oddali z taksówki wysiada dwójka turystów, którzy wyposażeni w mapę i plecaki, podobnie jak my udają się w stronę wejścia do Pałacu. Niestety zachwycamy się tylko ze zewnątrz, bo do środka wejść nie można. Ale piękne złote zdobienia podobają nam się tak bardzo, że do środka właściwie nie musimy już wchodzić. Patrząc w lewo, wysoko na skałach dostrzegamy pozostałości murów obronnych, które wypisz, wymaluj przypominają Mur Chiński, i gdybym nie była w Omanie, to bym uwierzyła, że jestem w Chinach.


Spacerem przechodzimy do meczetu, niestety mimo informacji, że do godziny jedenastej otwarty jest dla odwiedzających, mężczyzna z brodą nie pozwala nam wejść do środka. Trudno, będzie jeszcze okazja. Fort Mirani obłożony rusztowaniem, odbywają się tam prace renowacyjne a panowie z góry, machają do nas tak ochoczo, że prawie nie pospadają. Parę metrów dalej, zaczepia nas młody chłopak w mundurze ( do końca nie wiemy, czy to wojsko, czy policja), i posługując się dosłownie trzema słowami po angielsku, chce się z nami umówić i zdobyć numer telefonu. Bardziej zainteresowane zniewalającym widokiem, idziemy dalej a włosy mam już mokre, bo tak gorąco. Po drodze mijamy szkołę, w której jest tak głośno, że krzyczące dzieciaki zagłuszyłyby nawet młot pneumatyczny. Ale podoba nam się szalenie, wszędzie czyściuteńko, zielono, przesympatyczni ludzie, chętni do pomocy i udzielania wskazówek, gdzie i co zobaczyć. Wykończone w sumie krótkim spacerem, wchodzimy do sklepiku z mydłem i powidłem, gdzie zostawiłyśmy samochód i prosimy o puszkę 7UP'a, która ma niespotykaną pojemność 500ml. Prosimy starszego, z wyraźnie widocznymi zmarszczkami sprzedawcę o jedną puszkę, bo pół litra na osobą, chyba nie damy rady. Płacimy grosze i czekamy na dworze, gdzie jest dalej gorąco jak w piekle. Pomocnik sprzedawcy w mgnieniu oka przynosi nam dwa plastikowe krzesła i rozstawia przed sklepem. Patrzymy na siebie i nie dowierzając siadamy wygodnie przed sklepem. Za moment dostajemy też papierowe kubeczki, czekoladowego misia i banany jako przekąskę. Śmiejemy się, że miejscowa gościnność może nas tak zaskoczyć. Kupiłyśmy drugą puszkę i odpoczywałyśmy oglądając otaczający nas świat.


Drogi są kręte, a widoki nie do opisania. Niezwykła różnorodność, bogata roślinność i góry z każdej strony, które wprawiają w zachwyt. Coś fantastycznego, można tak jechać bez końca i zobaczyć to wszystko co przekracza granice naszej wyobraźni. Zatrzymujemy się przy centrum nurkowym, gdzie rozpościera się cudowny widok na granatowe Morze Arabskie i otaczające je skały. Wiatr rozwiewa nam włosy i patrzymy jak zahipnotyzowane w obraz, który mamy przed oczami. Plan naszej wycieczki, trochę się rozpadł, bo miałyśmy jechać na południe do rezerwatu żółwi morskich, które zamieszkują m.in. wody Oceanu Indyjskiego. Niestety na ten dzień, nie można było już zrobić rezerwacji i musiałyśmy zrezygnować z priorytetowego punktu naszej wyprawy. Żółwie przyciągają do Omanu nie tylko pasjonatów, ale także ciekawskich. Bo kto by nie chciał zobaczyć ponad stukilogramowej żółwicy składającej na plaży jaja, z których pod osłoną nocy wylęgają się maleństwa i biegną w stronę Oceanu podążając za blaskiem księżyca? To niesamowite jak słońce i temperatura piasku wpływa na płeć małych pływaków. Gdy temperatura jaj spada poniżej 29° C embriony stając się osobnikami płci męskiej, gdy wzrasta na świat przychodzą żółwiowe kobietki. Żółwie w Omanie są objęte ścisłą ochroną, jednak są plaże gdzie pod okiem przewodnika można podziwiać te niezwykłe morskie istoty. Następnym razem bardzo skrupulatnie zaplanuję spotkanie oko w oko z żółwiami, bo tym razem się nie udało. Miałyśmy się zatrzymać w Ras Al-Jinz http://www.rasaljinz-turtlereserve.com/ , link może się komuś przydać. A na koniec jeszcze ciekawostka, która przyciągnęła moją uwagę: żółwi pancerz pokryty jest rogowymi płytami zbudowanymi z kreatyny, czyli białka z którego zbudowane są nasze paznokcie.


Jedziemy dalej... Wąwozy, góry i biegające po ulicy kozy tworzą klimat, jakiego nie ma nigdzie indziej. Na środku niczego, na totalnym odludziu między górami, na poboczu stoi spieczony słońcem mężczyzna i trzyma w ręce białą rzodkiew. Co On tam robił pozostaje zagadką. Jesteśmy same pośród gór, co kilkanaście kilometrów mijają nas jakieś samochody, ale można by się tam ukryć i gwarantuję, że nikt by nas nie znalazł bez GPSa. Po długiej wycieczce na oślep w nieznane, gdzie straciłyśmy nadzieję na jakiekolwiek oznaki ludzkiego istnienia dojeżdżamy do miejsca gdzie czas się zatrzymał...