niedziela, 13 kwietnia 2014

SPEKTAKL CYRKOWY

Brzmi fikuśnie? W innych okolicznościach napisałabym spektakl teatralny, ale problem w tym, że to nie teatr, tylko cyrk. Jak miałam kilka lat, parę razy w roku (mogę zmyślać) przyjeżdżał do K-K cyrk. To było dopiero wydarzenie. O niczym innym się w szkole nie mówiło, tylko o występach, klaunach, słoniach i strojach z cekinami. Auto z muzyką i ogłoszeniem przez megafon, że przyjechał cyrk, jeździło w tę i we w tę. No nie można było przejść obojętnie obok tego wydarzenia. Prawie jak samochód z lodami Family Frost, którego melodię zanucę w środku nocy wybudzona z głębokiego snu.

Impreza odbywała się w QNCC, zachęcam do wejścia na stronę z czystej ciekawości zobaczyć jak wygląda budynek "drzewo", który robi wrażenie nie tylko na przysłowiowym Kowalskim. Przyjeżdżamy o godzinę za wcześnie. Wyczuleni na korki wieczorową porą, nie możemy się nadziwić, że udało nam się przejechać pół miasta na zielonym świetle. Co tu robić? Objeżdżamy budynek parkingu, którego fasada zewnętrzna przypomina dobrej klasy hotel z projektu znanego architekta. Objeżdżamy kilka razy rondo, bo Stefan nie zdążył skręcić i już zaczęłam się robić bladozielona. Potem zaliczamy parking dla autobusów, bo też źle wjechaliśmy, aż wreszcie parking właściwy. Zabieramy ciepłe swetry, bo mimo że na zewnątrz już upały w środku będzie epoka lodowcowa zapewniona przez klimatyzację ustawioną na zamrażanie. Z parkingu zjeżdżamy ruchomymi schodami w dół, i znowu w dół aż znajdujemy się w ogromnym holu z kolorowymi sofami i przestrzenią przypominającą lotnisko. Widzę strzałkę nakazującą iść prosto, no to maszerujemy. Zaczynają się taśmy jak w kreskówce Jetsonowie i suniemy sobie powoli, bo minęło może dopiero z 10 min. Mijamy niewielkich rozmiarów mężczyznę z mopem i dyskutujemy o zniknięciu boeinga, którego historia staje się coraz bardziej niemożliwa do wyobrażenia. Schody w górę i po chyba dwóch kilometrach jesteśmy w drugim budynku. Wszystko się błyszczy, kolorowe neony, oświetlenie i obsługa z mini sklepikiem zawieszonym na szyi jak na meczach footballu w juesej. Patrzymy na zegarek - 45 min do rozpoczęcia przedstawienia, ruszamy więc na zwiedzanie.

Znowu schody ruchome, więc każdy ustawia się na innym torze i wjeżdżamy dumni jak prezesi Banku Polskiego. Przed nami kilka osób robi zdjęcia z gigantycznym pająkiem, który jak później doczytałam jest dziełem Louise Bourgeois. Wybitnej amerykańskiej rzeźbiarki, której 9 metrowa rzeźba "Matka" ze stali i marmuru, jest jedną z jej najbardziej znanych rzeźb. Oprócz oryginału artystka wykonała także 6 kopii z brązu, domyślam się, że nie stałam pod tym z marmuru należącym dzisiaj do Tate Britain. Ale pająk interesujący i naprawdę gigantyczny. Mijamy rzeźbę i jak w bajce ukazuje się przed nami prostokąt podzielony na kolorowe, migające kwadraty, które wyświetlają jakiś napis. Zaciekawieni podchodzimy bliżej, bo całość wygląda jak błyszcząca podłoga na którą trzeba stanąć i pod wpływem nacisku kwadrat zmieni kolor albo zacznie grać BackstreetBoys. Podchodzimy do krawędzi i miałam rację z tym, że trzeba stanąć, bo pod wpływem ciężaru kwadrat zalał się strumyczkiem wody i w jednej chwili zorientowaliśmy, że dyskotekowa płyta to nic innego tylko tafla wody. Idąc wzdłuż krawędzi  każdy kwadrat uruchamiał czujnik z wodą, dając nam zabawę na kolejne kilka minut.


Ale jeśli się wam wydaje, że już nic nie może nas bardziej zaskoczyć... Zaraz za migającym basenem znajduje się niepozorna kawiarenka. Podchodzimy, oglądamy, nic szczególnego, napoje, dwa batony i żywego ducha, aż tu nagle Stefan dostrzega ruchome schody. Patrzymy na siebie i jak w kreskówce startujemy, aż została za nami smuga kurzu. Ścigamy się kto pierwszy ten lepszy, bo to nie są takie zwykłe schody ruchome..one są kręcone! Wjeżdżamy z jednej strony, zjeżdżamy z drugiej, no jak dzieci. I jeszcze raz.


Dobra koniec zabawy, zostało około pół godziny do przedstawienia. Idziemy po przekąski, bo przecież bez nich się nie obejdzie. Odbieramy bilety, podając papierową kartkę potwierdzenia rezerwacji i udajemy się do stoiska z popcornem. Mija nas "pan popcorn" z wiadrem tego białego styropianu i wręcza mini kubeczek na spróbowanie. Degustujemy i zachwycona smakiem karmelu, koniecznie chcę taki sam kupić. Stajemy w kolejce i proszę o duży popcorn właśnie ten - karmelowy, którym przed chwilą zostałam poczęstowana. Trzy osoby zerkają na mnie zza lady, jakby zaczarowani, i mówią -"Madam ale nie można tego popcornu, tylko można ten solony kupić." Jak nie można - myślę, że żart i dociekam o co chodzi z tym popcornem. Otóż według sprzedawcy popcorn karmelowy można kupić dopiero po spektaklu, a solony można już teraz. Pytam czy z popcornem nie można wejść? Można, ale tylko z tym solonym...- A skąd ktoś będzie wiedział jaki ja mam popcorn w pudełku? - Ojjj..będą Madam, i ja mogę stracić pracę, takie zarządzenie i takie regulacje tu mamy. Jako jedyny sprzedawca popcornu w całym budynku, nie miał ani komu robić konkurencji, ani logicznego wytłumaczenia dlaczego solony tak a inny nie. Jak to Polak kombinuję, żeby jednak sprzedał mi ten karmelowy a ja sobie go przykryję tym solonym i wejdę. No ale podchodziło to już pod przestępstwo kryminalne. za które najprawdopodobniej skazano by mnie na wygnanie, a sprzedawcę wtrącono do lochu ze szczurami.

Kupuję pudło solonego, nie ma wyjścia. Mijamy kolejnego młodzieńca z wiaderkiem tym razem cukierkowym, kolorowym jak się później okazało niedobrym popcornem, którego też chciałam spróbować i byłam taka podekscytowana, że do mojej papierowej bryły ląduje na sam czubek kilka mini kubeczków tego przysmaku. Ha..no to zobaczymy co się stanie, a mianowicie, czy ktoś zwróci uwagę, że to inny popcorn niż solony. Nie da się nie zauważyć, że mam w kubełku tęczę kolorów, ale co mnie oczywiście nie zdziwiło, wchodzę jak gdyby nigdy nic. Marzenia o karmelowym popcornie przeszły, gdy zjadłam pół tony białych puszków i czułam jak mój organizm od razu zaczął produkcję skórki pomarańczowej.

Wreszcie się zaczyna. Siedzimy w najwyższym rzędzie, nie ma wyżej. Żałuję, że nie wzięłam teleskopu, bo scena jest jakby 4 pietra niżej. Tak nisko, że niektóre akrobacje a właściwie aktorzy znikali nam z pola widzenia. Główna część scenografii składała się z kilku poziomów, na najwyższym widzieliśmy już tylko buty artystów. No cóż, trzeba trochę ponarzekać, przynajmniej nie przepłaciliśmy jak inni siedzący niżej, bo tak samo guzik było widać, o czym się przekonaliśmy tuż po przerwie przesiadając się o kilka rzędów w dół. Występ czternastu młodych ludzi bez kręgosłupów, powalił na kolana. Niesamowite show, fantastyczna oprawa muzyczna, genialne akrobacje, aż niewiarygodne, że można w tak interesujący sposób połączyć cyrk, teatr i musical. Siedziałam oszołomiona każdym występem, czasem z sercem w gardle, czasem z niedowierzaniem, że można takie cuda wykonywać. Kanadyjski zespół Cirque Eloize ma też polskie akcenty. Jednym z wizjonerów spektakli, części dekoracji oraz głównym trenerem akrobatycznym jest Krzysztof Soroczyński. Od najmłodszych lat wierzył w swój talent, dziś jest jedną z ważniejszych postaci świata cyrku. Kto kiedykolwiek będzie miał okazję wybrać się na jeden ze spektakli cyrku Eloize, nie zastanawiajcie się ani minuty. To jest przedstawienia o krok dalej niż jesteśmy sobie w stanie wyobrazić - mistrz.