Czy zrobiliście noworoczne postanowienia? Można by powiedzieć, ale po co? Skoro większości i tak nie jesteśmy w stanie zrealizować, albo poddajemy się już pod koniec stycznia. Otóż moja lista w tym roku ma aż 20 punktów, niektóre bardzo mobilizujące jak nauka słówek, inne są kwestią wolnego czasu, chęci i nadwyżki dolarów na koncie. Zatem wiele jest do zrealizowania, kilka już umarło na starcie. Ale nowy rok nowe wyzwania. Żeby zaczęło się pięknie i w turkusowych kolorach, poleciałam na 4 dni na Malediwy. Odwiedziłam trzy różne, boskie, zniewalające wyspy, i jak zwykle się spiekłam mimo nacierania kremami z filtrem. Widoki z każdej strony są tak niewiarygodne, że leżąc na białym piasku, zastanawiałam się jak to jest możliwe, że są takie miejsca na ziemi. Plażing, smażing, opalażing pasuje do mojego czterodniowego wypoczynku znakomicie. Na dodatek przy odrobinie kombinowania, można spędzić parę dni w raju za mniej niż trzysta dolarów ( nie licząc przelotu), ale to już pozostawiam w tajemnicy.
Święta w domu minęły bardzo przyjemnie. Nasze śpiewanie kolęd roznosiło się po całym osiedlu przy dźwiękach skrzypiec (oczywiście), i mimo że domownicy lekko fałszowali, było niezwykle magicznie. Stół uginał się od wigilijnych specjałów, teraz ugina się moja łazienkowa waga, bo jednak w "cycki" nie poszło. W pracy spokojnie, dużo wolnego, mało lotów, ale w zupełności mi to odpowiada. Pasażerowie na locie do Waszyngtonu zajadali się lodami i jeśli się przez 15 godzin nimi najedli to alleluja. Z serii "głupota na pokładzie" koleżanka z kraju na I. zobaczyła śnieg, który niczym lawina zsunął się z dachu samolotu i spadł prosto do "rękawa" łączącego wejście na terminal z drzwiami samolotu. Dobrze, że akurat nikt nie przechodził, bo można było z tej zaspy ulepić bałwana. Na widok białej zaspy zostawiła wszystko i ruszyła w stronę otwartych drzwi, od których miałam już gęsią skórkę i w myślach odliczałam minuty do ich zamknięcia. Rozumiem, że w kraju na I. śnieg to nie codzienność, ale żeby pakować go do plastikowego niebieskiego kubka, celem zabrania do Doha. Moja cierpliwość sięgnęła zenitu, gdy mało tego, że trzeba było zajmować się jej pasażerami, bo ważniejszy był śnieg, to jeszcze wpakowała go do lodówki. Bez pomyślunku zupełnego, mówię meduzie wyciągaj ten brudny śnieg, bo będzie heca zaraz. Po pierwsze w lodóweczce gdzie wchodzi kilka butelek i dwa soki, nie ma miejsce na kubek śniegu, po drugie za godzinę stopnieje i do domu sobie go i tak nie zabierze. Fuknęła coś pod nosem i poszła z kubkiem do drzwi.
Lamentowania nie było końca, aż wreszcie samolot ruszył na ceremonie odmrażania, jedyne dwie godziny opóźnienia, bo nie jesteśmy jedyni w kolejce, a przed nami A380, który jak wiemy mały nie jest. Francuz przed nami dostał tyle obelg on naszych pasażerów, że jest za duży i przez niego nie zdążą na swoje połączenie do Bombaju, że prawie skończyły nam się szklanki tak im w gardłach zaschło od marudzenia. Przyszedł też Pan z końca samolotu zapytać o stan i samopoczucie jego kota który leci w cargo i jak mu tam jest. A potem jeszcze dzieci po ciastka, inni do toalety, a kiedy polecimy, a czy zdążymy, a czemu tak gorąco, a dlaczego tak długo, a czemu AirFrance a nie my pierwsi...po dwóch godzinach na ziemi maskarada się skończyła i z 300 osobową gromadką wściekłych pasażerów wzbiliśmy się w powietrze.
W Doha zima, czyli kurtka, szalik, no może nie rękawiczki, ale zimowe ubrania wyciągnęłam z walizki. Katarczycy też wyciągnęli kurtki, ale klapki zostały. I wygląda to przekomicznie, bo mają sine palce z zimna, ale pełnych butów nie założą. Czasem popada deszcz, a kaloryfer w pokoju ratuje życie, gdy nie chce się wychodzić na te chłody. Żeby jednak do końca w domu nie siedzieć, poszłam na wystawę najbardziej kontrowersyjnego brytyjskiego artysty sztuki współczesnej - Damiena Hirsta. I tak jak za granicą czeka się w kolejce po bilet, tu kolejki nie ma a wejście jest bezpłatne. Grzechem byłoby nie skorzystać. Wystawa faktycznie powala na kolana, i na pewno nie każdy odwiedzi wszystkie pomieszczenia, choćby ze względu na walory estetyczne i możliwość nasilenia się mdłości. Niektóre instalacje są tak inne i dziwne, że jak to przy sztuce współczesnej, nasuwa się pytanie " ale o co chodzi"?. Gabloty z martwymi zwierzętami, i żarłacz tygrysi w formalinie robią wrażenie, ale to nic w porównaniu z wysadzaną diamentami czaszką, która w 2007 roku została sprzedana za 100 mln dolarów. Czaszkę można sobie oglądać długo i dokładnie, a obsługa wystawy jak zwykle bawi się telefonem.
Święta w domu minęły bardzo przyjemnie. Nasze śpiewanie kolęd roznosiło się po całym osiedlu przy dźwiękach skrzypiec (oczywiście), i mimo że domownicy lekko fałszowali, było niezwykle magicznie. Stół uginał się od wigilijnych specjałów, teraz ugina się moja łazienkowa waga, bo jednak w "cycki" nie poszło. W pracy spokojnie, dużo wolnego, mało lotów, ale w zupełności mi to odpowiada. Pasażerowie na locie do Waszyngtonu zajadali się lodami i jeśli się przez 15 godzin nimi najedli to alleluja. Z serii "głupota na pokładzie" koleżanka z kraju na I. zobaczyła śnieg, który niczym lawina zsunął się z dachu samolotu i spadł prosto do "rękawa" łączącego wejście na terminal z drzwiami samolotu. Dobrze, że akurat nikt nie przechodził, bo można było z tej zaspy ulepić bałwana. Na widok białej zaspy zostawiła wszystko i ruszyła w stronę otwartych drzwi, od których miałam już gęsią skórkę i w myślach odliczałam minuty do ich zamknięcia. Rozumiem, że w kraju na I. śnieg to nie codzienność, ale żeby pakować go do plastikowego niebieskiego kubka, celem zabrania do Doha. Moja cierpliwość sięgnęła zenitu, gdy mało tego, że trzeba było zajmować się jej pasażerami, bo ważniejszy był śnieg, to jeszcze wpakowała go do lodówki. Bez pomyślunku zupełnego, mówię meduzie wyciągaj ten brudny śnieg, bo będzie heca zaraz. Po pierwsze w lodóweczce gdzie wchodzi kilka butelek i dwa soki, nie ma miejsce na kubek śniegu, po drugie za godzinę stopnieje i do domu sobie go i tak nie zabierze. Fuknęła coś pod nosem i poszła z kubkiem do drzwi.
Lamentowania nie było końca, aż wreszcie samolot ruszył na ceremonie odmrażania, jedyne dwie godziny opóźnienia, bo nie jesteśmy jedyni w kolejce, a przed nami A380, który jak wiemy mały nie jest. Francuz przed nami dostał tyle obelg on naszych pasażerów, że jest za duży i przez niego nie zdążą na swoje połączenie do Bombaju, że prawie skończyły nam się szklanki tak im w gardłach zaschło od marudzenia. Przyszedł też Pan z końca samolotu zapytać o stan i samopoczucie jego kota który leci w cargo i jak mu tam jest. A potem jeszcze dzieci po ciastka, inni do toalety, a kiedy polecimy, a czy zdążymy, a czemu tak gorąco, a dlaczego tak długo, a czemu AirFrance a nie my pierwsi...po dwóch godzinach na ziemi maskarada się skończyła i z 300 osobową gromadką wściekłych pasażerów wzbiliśmy się w powietrze.
W Doha zima, czyli kurtka, szalik, no może nie rękawiczki, ale zimowe ubrania wyciągnęłam z walizki. Katarczycy też wyciągnęli kurtki, ale klapki zostały. I wygląda to przekomicznie, bo mają sine palce z zimna, ale pełnych butów nie założą. Czasem popada deszcz, a kaloryfer w pokoju ratuje życie, gdy nie chce się wychodzić na te chłody. Żeby jednak do końca w domu nie siedzieć, poszłam na wystawę najbardziej kontrowersyjnego brytyjskiego artysty sztuki współczesnej - Damiena Hirsta. I tak jak za granicą czeka się w kolejce po bilet, tu kolejki nie ma a wejście jest bezpłatne. Grzechem byłoby nie skorzystać. Wystawa faktycznie powala na kolana, i na pewno nie każdy odwiedzi wszystkie pomieszczenia, choćby ze względu na walory estetyczne i możliwość nasilenia się mdłości. Niektóre instalacje są tak inne i dziwne, że jak to przy sztuce współczesnej, nasuwa się pytanie " ale o co chodzi"?. Gabloty z martwymi zwierzętami, i żarłacz tygrysi w formalinie robią wrażenie, ale to nic w porównaniu z wysadzaną diamentami czaszką, która w 2007 roku została sprzedana za 100 mln dolarów. Czaszkę można sobie oglądać długo i dokładnie, a obsługa wystawy jak zwykle bawi się telefonem.