niedziela, 31 października 2010

ZIMNO

Po przygodach z samolotem i brakiem miejsc, w końcu wylądowałam na lotnisku w Pyrzowicach. Co by nie powiedzieć w Katowicach, bo wiele wspólnego ze sobą te miasta nie mają. Nazwa sobie, lotnisko sobie. No i pierwszy szok czyli ZIMNO, na który starałam się trochę przygotować, ubierając sweterek i polar. Tato czekał w hali przylotów i gdy wreszcie po długim wyczekiwaniu wyjechała moja pomarańczowa walizka, pojechaliśmy do domu.

Kolacja u babci była wyśmienita. Rozkosz. Pomidor, chleb, kiełbasa z cebulką i sos czosnkowy. Ajj..już mi tyłek rośnie, a to dopiero początek smakołyków, które na mnie czekają. Nie ma to jak polskie znakomite jedzenie. Spacery z psem, leniuchowanie i przygotowania do obrony. Już niebawem wielki dzień.

wtorek, 26 października 2010

KIEDY BURCZY W BRZUCHU

Jak się wieczorem nie zje kolacji, to człowiek rano budzi się z przyssanym żołądkiem do pleców. I gdyby ktoś teraz zrobił mi prześwietlenie, to z pewnością mojego żołądka by nie znalazł. A na kolacji byłam, tylko niedobrej. Niby makaron a wyjątkowo niesmaczny. Kucharz też jakiś bez piątej klepki, beżowy w końcu to wiele się spodziewać nie można. Apeluję, iż jestem głodna a do śniadania jeszcze trochę. Bo za wcześnie iść nie można, gdyż jeszcze nic nie gotowe, nie smażą naleśników  bo za rano, pod koniec też iść nie można, bo już za późno. Dzikie tłumy koczują przed restauracją przed 10-tą ze złością komentują jak to możliwe, żeby w pięciogwiazdkowym hotelu o 9:55 nie było już co jeść. Niech się cieszą, że nie widzą jak Panowie brudnymi rączkami to wszystko przygotowują. Wtedy by jedli zamiast jajeczniczki, pudełko antinalu na śniadanie, obiad i kolację. I kąpali się w wodzie mineralnej.

Nie ma to jak polskie przysmaki. Domyślam się, że kuchnia chińska też jest pyszniasta, ale na ta chwilę marzę i wyobrażam sobie wszystkie strony z książki kucharskiej. Już obmyślam listę zakupów, co będę gotowała i jak szybko po takich doznaniach nabiorę kształtów księżyca w pełni. Oby nie..ale trzeba będzie się pilnować i zacząć liczyć pierogi u Cioci Basi, które po pierogach w opolskim pierożku, są najlepsze na świecie. Bo przecież pierogi można, jeść i jeść, aż w misce zostaną tylko skwarki i trochę smalcu.

Pisanie o jedzeniu, gdy jest się mega głodnym to był jednak zły pomysł. Czuję się jeszcze bardziej głodna, a przez to że do pierogowego obżarstwa zostało mi 3 dni, mam ochotę skrócić tydzień do 4 dni. Jutro wstępne pakowanie, zakupy, shiszka w mieście w ciemnych hurghadowych uliczkach i przestawienie się na różnicę temperatur o 30 stopni w dół. Będzie ciężko, a za ciepłym morzem i plażami zatęsknię szybciej niż mi się wydaje.

wtorek, 19 października 2010

29.10.2010 POWRÓT DO DOMU

No już się nie mogę doczekać. Jak sobie pomyślę, że zostało tylko 8 dni i będę pakowała walizkę, to nie mogę uwierzyć, że tak szybko to zleciało. Cudowne uczucie wracać do domku, gdzie wszyscy wyczekują kiedy będę opowiadać jak było, pokazywać zdjęcia i częstować się wszystkim co pyszniaste a czego tak bardzo brakowało w Egipcie. Cudnie, Cudnie, Cudnie. Już niedługo pójdziemy z dziewczynami na Mojito i będziemy plotkować o tym i o tamtym. Spotkam się ze Szczepciem i zjem zapiekankę u Żyda. Ach..szkoda, że będzie zimno, ale buszowanie po sklepach w poszukiwaniu czegoś ładnego do ubrania, też z pewnością sprawi mi wiele frajdy. Ostatni przylot w czwartek, ostatnie infa i robienie kopert. Do zobaczenia w Polsce!

wtorek, 12 października 2010

KOŃCÓWKA SEZONU

Właśnie się obudziłam i postanowiłam napisać kilka zdań co się aktualnie u mnie dzieje. Po wczorajszej małej imprezce w Rancho, nie mogłam się dobudzić, ale moi turyści już po pierwszym telefonie postawili mnie na nogi i choćby skały srały to trzeba było telefon odebrać. Więc leżę w łóżku i nie chce mi się nawet ruszyć palcem u nogi. Miałam pisać co u mnie, odliczanie dni do powrotu jest już bardzo zaawansowane. Nie mogę doczekać się powrotu do domku, choć z drugiej strony minusowa temperatura nie przekonuje mnie, że powinnam się aż tak bardzo cieszyć.

Już niebawem przylatują moi znajomi i ostatni tydzień w Egiptowie z pewnością upłynie mi bardzo sympatycznie. Pojedziemy na Mahmyę i na nurkowanie tradycyjnie i pokażę im prawdziwy Egipt, gdzie przeciętny turysta nie zagląda. Strasznie się cieszę, że przyjeżdżają.

A po powrocie na groby, bo akurat będzie Wszystkich Świętych, czeka mnie dentysta, fryzjer, jakaś kosmetyczka i obrona pracy magisterskiej, której termin mam nadzieję niebawem ustalą. Czas leci strasznie szybko, niedługo już święta i sylwester i potem Indie i nowe miejsca do odkrycia. Ojj będzie się działo.

środa, 6 października 2010

CZARY MARY

Egipcjanie i chyba nie tylko oni uważają, że można rzucić na człowieka zły urok. Nie mówię tutaj o żadnych tam czarach marach, ani wróżkach ze szklaną kulą i kotem na ramieniu. Najczęściej mówi się tu o albo czarnym oku, albo oku diabła czyli - "black eye" lub "devil eye", które by to nie było, może narobić dużo zamieszania. Powiedzmy sobie, że nie należę do osób nade wszystko przesądnych, ale gdy widzę kominiarza na rowerze całego z sadzy to szybko łapię się za 3 guziki i szukam Pana lub Pani ( znowu nie pamiętam) w okularach. I przecież nikt nie wierzy w rzucanie na kogoś uroku, a jednak coś w tym jest.

Gdy dzieje nam się coś złego, zupełnie nieoczekiwanego, co krzyżuje nasze plany, możemy tłumaczyć to sobie na różne sposoby. Zbieg okoliczności, przypadek bądź inne wyjaśnienie, choć coraz to częściej przychodzi mi na myśl, iż ktoś źle mi życzy. Te negatywne życzenia to właśnie "back eye". Tylko zastanawiające jest po co ktoś komuś źle życzy. Rozwiązanie tej zagadki jest dziecinnie proste. Zazdrość, chęć zdobycia czegoś lub kogoś, choć zazdrość postawiłabym tu na pierwszym miejscu.

Udając się wczoraj do lekarza, opowiadałam o moim wolnym dniu, czyli poniedziałkowym nurkowaniu z bazą Adventure. Podekscytowanie kolejną wyprawą usłyszałam jakie to niebezpieczne i ile to osób ostatnio nie zginęło. Można było wnioskować, iż lekarz z całej siły chce mnie odwieźć od realizowania mojej tabelki szczęścia. Pojechałam zgodnie z planem. Nurkowanie było bajeczne, jeszcze nigdy nie widziałam tak pięknej rafy. Pod wodą wprawdzie zahaczyłam się o rafę i nie umiałam odczepić, ale tego pod kategorię "black eye" nie trzeba zaliczać. Zaczęło się jak wychodziłam z wody. Metalowa drabina, około 25 kilogramowy sprzęt na sobie i proszę bardzo, wychodzimy z wody. Z gracją ściągnęłam płetwy i maskę, które zamaszystym ruchem wrzuciłam na pokład. Jeden stopień, drugi jęknięcie, obsługa statku trzymała moją butlę, aby łatwiej mi się wchodziło, aż tu nagle czuję, że lekko przechylona w lewo drabinka ucieka mi spod stopy. Gdy byłam w połowie drogi runęłam w całym sprzęcie z powrotem do wody uderzając niemiłosiernie udem w metalową drabinkę.

Boli do teraz. Śliwa w każdym możliwym kolorze i przerażający widok prawie krwiaka. Na stopie kilka małych siniaków, ale nie robią takiego wrażenia jak ten na udzie. No i jak tu nie wierzyć, że lekarz nie rzucił na mnie złego uroku. Na szczęście nic poważnego mi się nie stało, a podobno do wesela się zagoi. Jeszcze trochę będzie bolało, a ja na pewno nigdy już nie będę wychodziła tą drabinką. Uważajcie za ten kto co mówi i jak Wam życzy. Bo uwierzyłam w czary mary, bo takich historii znam o wiele więcej.