wtorek, 1 lutego 2011

HOLA !

Odpalamy naszego bolida i jedziemy na południe wyspy, kierując się w stronę miejscowości Moro Jable. W około góry, skały, dobrze przygotowane drogi, co od razu się zauważa w porównaniu do polskiego koszmaru na drogach. Cykam zdjęcia przez szybę, które wprawdzie nigdy nie wychodzą super piękne, ale niech będzie trochę widoczków zza samochodowej szyby. Dojeżdżamy do niewielkiej na pierwszy rzut oka miejscowości i po lewej stronie ulicy ukazuje się niesamowita plaża. To właśnie Jandia. Parkujemy mimo mojego sprzeciwu i po chwili idziemy już drewnianą kładką na cudowna plażę. Pogodę jakbyśmy sobie wymarzyli, grzeje słońce, wieje delikatny ciepły wiatr i jest po prostu uroczo. Klapki w dłoń i do wody. Pierwsze sekundy zetknięcia stopy z oceanem, przypominają mi dlaczego nie mogłabym być morsem, ale po chwili jestem już w wodzie po uda i obijające się o nogi fale moczą mi pół tyłka i spodenek.

 Uwielbiam wakacje kiedy czas płynie powoli, nigdzie nie trzeba się spieszyć, martwić o to co jest do załatwienia. Można do woli wypoczywać, cieszyć się jak dziecko i marzyć, żeby te chwile zostały na dłużej. Zrobiliśmy niedługi spacer po plaży, pstryknęliśmy kilka fotek i jedziemy dalej. Na celowniku plaża Cofete, która jest rajem dla miłośników surfingu i windsurfingu. Mieszkańcy Fuerty kochają ronda, małe, duże, rondo w rondzie, nie pamiętam czy są tam jakiej skrzyżowania. Po kilku okrążeniach okazuje się, że droga się 
skończyła i dalej można jechać już tylko samochodem terenowym, którym nasza micra być nawet nie śniła. No i plany dostania się na Cofetę, odeszły w zapomnienie. Wracamy zatem w okolice naszej miejscowości, jako że wielu dróg nie ma, zgubić się jest wyczynem godnym prawdziwego forfittera.

Zjeżdżamy z autostrady i zatrzymujemy się na drodze donikąd. Czarny żwir, kilka wysuszonych krzaków wyrastających z ziemi i widok na ocean. Zostawiamy naszą karetę prawie na środku drogi i idziemy zobaczyć niezwykły widok ze szczytu góry, po której człapiemy. Pan prezes pozuje do zdjęć, ja idę ostrożnie w moich japonkach po nierównym podłożu. Dochodzimy do końca skarpy i widzimy kolejną piękną plażę. Dosłownie kilka leżaków, trochę więcej nudystów i to jest chwila, w której trzeba się tam za wszelką ceną dostać. Szukamy dojazdu na plaże, ale niestety żadnych znaków, tabliczek, kartek, żadnych napisów kredą - zero. Nie dziwię się, że jest tam tak mało ludzi, jak nikt tam nie może trafić. Jeden wjazd zastawiony głazem, rondo, mini rondo i wjeżdżamy w drogę, która wygląda jakby nie było z niej już powrotu.
Udało się! Mały parking na zboczu, kilka samochodów i ten oszałamiający widok. Wyciągamy z bagażnika ręczniki, ubieramy się plażowo i po schodkach dochodzimy na plażę. Buda z napojami i jedzonkiem, kilka leżaków i miejsca tyle, że można by tam wypocząć z całym osiedlem. Raj na ziemi. Opalanie, leniuchowanie, ooooo...tak..zasypiam na ręczniku i odbijam sobie na ręce opaskę all inclusive. Niech ta chwila trwa wiecznie.