piątek, 16 września 2011

ABU DHABI DUuuu...

 
Przyszedł czas na odwiedziny znajomych w sąsiadującym z Katarem emiratem Abu Dhabi. A wiadomo, że przyjaźnie trzeba pielęgnować, bo nie codziennie trafia się na tak super osobę jak Erika. Moja koleżanka z grupy opuściła kozie linie i przeszła do Etihadu, o którym można by pisać i pisać, głównie w samych superlatywach. Ale nie ma co robić antyreklamy mojemu ukochanemu pracodawcy. Lot około godziny i już gorące jak piasek na pustyni słońce prażyło mi w głowę. Ericzka odebrała mnie z lotniska i pojechałyśmy do niej damską taksówką. Na początku myślałam, że żartuje jak powiedziała, że jedziemy taksówką tylko dla Pań, ale ku mojemu zaskoczeniu, które trzymało mnie przez dobre kilkanaście minut za kierownicą siedziała Arabka w chuście i była naszym kierowcą. No takich cudów to ja jeszcze nie widziałam. Nawet w sklepie są osobne kasy tylko dla kobiet, przy których nigdy nie ma kolejki więc można zapłacić za zakupy z prędkością światła. To mi się podobuje bardzo, bardzo.


Po śniadaniu pojechałyśmy do Emirates Palace uznawanego za najbardziej luksusowy hotel na świecie, działający pod siecią hoteli Kempinski. Jedyne siedem gwiazdek widać już z daleka, bo przepych i luksus widać na każdym kroku. Ale z klasą, można się poczuć trochę jak w muzeum, stopy zapadają się w grubych dywanach, niewiarygodna ilość obsługi i nawet bankomat, który zamiast pieniędzy wypłaca złoto też znalazł tam swoje miejsce. Pałac robi wrażenie i to ogromne, ale chyba jednak wole małe rodzinne przytulne hoteliki z domową kuchnią. Potem obiadek w restauracji z widokiem na Abu Dhabi i małe bieganie bo sklepach w centrum handlowym. Wieczorem winko, bo w przeciwieństwie do mojego zakwaterowania, można nie tylko swobodnie kupić, ale i delektować się winem i innymi trunkami o każdej porze. Rano skoro świt, taksówka zabrała nas do najpiękniejszego meczetu w którym miałam okazję być. Już z daleka wygląda jak cud świata, a biel i kopuły przypominają Taj Mahal w Indiach. Przy wejściu dostajemy abbaję, czyli czarną sukmanę i chustę, którą musimy przywdziać i nosić przez cały czas zwiedzania. Mamy szczęście, bo akurat trafiłyśmy na przewodnika, który bezpłatnie opowie i oprowadzi nas po meczecie. No to zaczynamy...


Gorąco to mało powiedziane, czuję jak kropelki potu spływają mi po czole,  a włosy przyklejają się do chusty, która spada mi z głowy średnio co dwie minuty. Jak te Arabki w tym chodzą to ja nie wiem, kilkanaście razy się potknęłam, nadepnęłam na abbaję i umarłam z gorąca. Doceniam poświęcenie po godzinnym paradowaniu w tym czarnym jak pingwin stroju. Po dziesięciu minutach pocenia się i słuchania przewodnika, miałam już dość ale najlepsze dopiero było przed nami. Ściągnęłyśmy buty i można była zaglądnąć do środka, gdzie złoto, białe marmury i kryształowe żyrandole przeniosły nas do najpiękniejszych i najbardziej luksusowych wnętrz jakie widziałam.Przewodnik nie poradził sobie z serią pytań jakie mu zadałyśmy więc, uznałyśmy, że już nam jest niepotrzebny. W środku można siedzieć przez tydzień i nie mieć dosyć. Bardzo mi się podobało. Okazuje się, że na wybudowanie tego cuda pracował prawie cały świat. Kopuły z Indii, dywany z Tajlandii, marmury z Włoch i gdyby tak pozbierać tych wszystkich ludzi i obliczyć koszty, można by spokojnie kupić jedno państwo gdzieś w Europie. To się nazywa rozmach.


Na koniec pobytu w Abu Dhabi pojechałam do Ikei. Nie jest to może miejsce gdzie historia czy architektura powali mnie na kolana, ale za to kupiłam kilka drobiazgów, żeby mój pokój bez okna chociaż trochę stał się bardziej przytulny. Wszystko zapakowane i trzeba było się pożegnać. Szkoda, że tak krótko i trzeba wracać do Katarkowa, ale mam nadzieję, jeszcze nie raz będę miała okazję odwiedzić Abu i Erikę. A ja latam dalej. Przeszkolona jestem wreszcie na boeingi więc Brazylia, Japonia, Australia czekają, byle do kolejnego rostera a może nie będzie tak źle.