sobota, 24 grudnia 2011

WESOŁYCH ŚWIĄT


To moja katarska Wigilia, prowizorka ale z przyjaciółmi. Szkoda, że nie mogę być w domu :( Wesołych Świąt Kochani!!!

poniedziałek, 12 grudnia 2011

2 TYGODNIE DO ŚWIĄT



Radość wielka, bo odwiedziłam Szwajcarię. Super drogą, chyba nie muszę dodawać. Atmosferę świąt czuć i słychać na każdym kroku i nawet załapałam się na śpiewanie kolęd i grzane winko, za którym specjalnie nie przepadam. Były pieczone kasztany, świąteczne budy z duperelami, ale co tu owijać w bawełnę, nasz krakowski jarmark podoba mi się sto razy bardziej. W tym roku niestety byłam w Polsce za wcześnie, także nie zobaczę choinki i nie zjem kiełbachy z musztardą.

W Doha święta można powiedzieć, że też pełną parą. Choć nie rozumiem dlaczego, przecież to Boże Narodzenie, a kto się im rodzi? W sklepach szał, można kupić choinki, wszystkie możliwe dekoracje i przesłuchać kolęd podczas zakupów w Carrefourze. Magia świąt z Zatoce Perskiej. Brakuje tylko Kevina, a podobno polsat się w tym roku nie popisał i Kevina nie będzie. Tak samo jak nie ma reklamy z ciężarówką coca-coli? Oprócz świątecznej atmosfery w Doha, Katarczycy przygotowują dekorację na Narodowy Dzień, przypadający na 18 grudnia. Wszędzie rozwieszono flagi, trybuny z plastikowymi ławeczkami przy głównej ulicy. Ma być parada a widownia będzie klaskać. Samochody obklejone flagami i wizerunkiem emira. No jaka szkoda, że będę wtedy w Japonii...

No i z ciekawostek to tyle. Szykuję się powoli na urlop do Tajlandii, będę leżeć brzuchem do góry i korzystać z wakacji. Zaraz wskakuję w uniform i ruszam do Jemenu. Tam i powrót,  potem 2 dni wolnego. Co by tu robić? Jakieś propozycje?

niedziela, 4 grudnia 2011

MIKOŁAJKI


Kto nie był, niech żałuje. Z okazji mikołaja, zbliżających się świąt i tego, że większość z nas będzie gdzieś w rozjazdach, Monia i Sław zorganizowali mikołajki. I jak na imprezę z prawdziwego zdarzenia przystało, był mikołaj, prezenty i przepyszny szwedzki stół, który uginał się od dań, dzielnie przez wszystkich przygotowanych. Muszę przyznać, że goście podeszli do tematu pierwsza klasa, i cała impreza była fantastyczna. Pierogi, kurczak po grecku, jajka faszerowane, świeżo pieczony chleb i oczywiście barszcz z uszkami, to tylko niektóre z dań, które gościły na stole.Był czerwony worek z prezentami i żywy mikołaj z Syrii, dlatego proszę się nie dziwić jak kolor skóry nie będzie się zgadzać z tym lapońskim. Tańce grupowe, długie rozmowy i zabawy helikopterami aż szkoda było wracać do domu. Oby więcej takich imprez. Towarzystwo wyborowe, aż serce ściska, że potrafimy się tak świetnie zorganizować. Dziękuję kochani za wspaniałe mikołajki, oczywista sprawa wrzucam kilka zdjęć.


piątek, 25 listopada 2011

PIERWSZY URLOP

Kentucky czyli moje rodzinne miasto, które nazywamy tak, odkąd pamiętam, nic się nie zmieniło. A raczej pogorszyło. Kiedyś psy d... szczekały, teraz nie ma już nawet psów. Szaro, buro, a znajomych można spotkać tylko na FB. Smutne miasteczko, ze smutnymi ludźmi i dziurami w drodze, których już nikt nie łata, bo idzie zima i od nowa zabawa z naprawianiem drogi się zacznie. Mój pobyt w Polsce zaczęłam od wizyty w Krakowie. Miało być pięknie, a było trochę smutno. Misja specjalna z którą przybyłam, zakończyła się porażką i do tej pory trudno mi to sobie wszystko poukładać. Byłam w kinie na "Listy do M." i to nawet dwa razy, bo warto a dawno nie widziałam tak dobrej polskiej produkcji. Zajadałam się pierogami, i kaczką u Cioci a i ogórkowa na życzenie u Babci była. O dziwo, waga stoi w tym samym miejscu. Fajnie jest być w domu, szkoda tylko że tak krótko. A teraz idę spać, bo wieczorem lecę do Pakistanu. Grafik na grudzień już się pojawił i na pewno święta spędzę na Sbyju a sylwester w Doha. Mam nadzieję, że coś europejskiego mi wrzucą w ten wigilijny wieczór. Pierwszy raz nie będzie mnie w Polsce, aj tyle się zmienia a nie o wszystkim mogę tu napisać. Dziękuję wszystkim, którzy są ze mną w trudnych chwilach. Wiem, że wszystko się ułoży, ale potrzeba mi więcej wiary w lepsze jutro.

piątek, 16 września 2011

ABU DHABI DUuuu...

 
Przyszedł czas na odwiedziny znajomych w sąsiadującym z Katarem emiratem Abu Dhabi. A wiadomo, że przyjaźnie trzeba pielęgnować, bo nie codziennie trafia się na tak super osobę jak Erika. Moja koleżanka z grupy opuściła kozie linie i przeszła do Etihadu, o którym można by pisać i pisać, głównie w samych superlatywach. Ale nie ma co robić antyreklamy mojemu ukochanemu pracodawcy. Lot około godziny i już gorące jak piasek na pustyni słońce prażyło mi w głowę. Ericzka odebrała mnie z lotniska i pojechałyśmy do niej damską taksówką. Na początku myślałam, że żartuje jak powiedziała, że jedziemy taksówką tylko dla Pań, ale ku mojemu zaskoczeniu, które trzymało mnie przez dobre kilkanaście minut za kierownicą siedziała Arabka w chuście i była naszym kierowcą. No takich cudów to ja jeszcze nie widziałam. Nawet w sklepie są osobne kasy tylko dla kobiet, przy których nigdy nie ma kolejki więc można zapłacić za zakupy z prędkością światła. To mi się podobuje bardzo, bardzo.


Po śniadaniu pojechałyśmy do Emirates Palace uznawanego za najbardziej luksusowy hotel na świecie, działający pod siecią hoteli Kempinski. Jedyne siedem gwiazdek widać już z daleka, bo przepych i luksus widać na każdym kroku. Ale z klasą, można się poczuć trochę jak w muzeum, stopy zapadają się w grubych dywanach, niewiarygodna ilość obsługi i nawet bankomat, który zamiast pieniędzy wypłaca złoto też znalazł tam swoje miejsce. Pałac robi wrażenie i to ogromne, ale chyba jednak wole małe rodzinne przytulne hoteliki z domową kuchnią. Potem obiadek w restauracji z widokiem na Abu Dhabi i małe bieganie bo sklepach w centrum handlowym. Wieczorem winko, bo w przeciwieństwie do mojego zakwaterowania, można nie tylko swobodnie kupić, ale i delektować się winem i innymi trunkami o każdej porze. Rano skoro świt, taksówka zabrała nas do najpiękniejszego meczetu w którym miałam okazję być. Już z daleka wygląda jak cud świata, a biel i kopuły przypominają Taj Mahal w Indiach. Przy wejściu dostajemy abbaję, czyli czarną sukmanę i chustę, którą musimy przywdziać i nosić przez cały czas zwiedzania. Mamy szczęście, bo akurat trafiłyśmy na przewodnika, który bezpłatnie opowie i oprowadzi nas po meczecie. No to zaczynamy...


Gorąco to mało powiedziane, czuję jak kropelki potu spływają mi po czole,  a włosy przyklejają się do chusty, która spada mi z głowy średnio co dwie minuty. Jak te Arabki w tym chodzą to ja nie wiem, kilkanaście razy się potknęłam, nadepnęłam na abbaję i umarłam z gorąca. Doceniam poświęcenie po godzinnym paradowaniu w tym czarnym jak pingwin stroju. Po dziesięciu minutach pocenia się i słuchania przewodnika, miałam już dość ale najlepsze dopiero było przed nami. Ściągnęłyśmy buty i można była zaglądnąć do środka, gdzie złoto, białe marmury i kryształowe żyrandole przeniosły nas do najpiękniejszych i najbardziej luksusowych wnętrz jakie widziałam.Przewodnik nie poradził sobie z serią pytań jakie mu zadałyśmy więc, uznałyśmy, że już nam jest niepotrzebny. W środku można siedzieć przez tydzień i nie mieć dosyć. Bardzo mi się podobało. Okazuje się, że na wybudowanie tego cuda pracował prawie cały świat. Kopuły z Indii, dywany z Tajlandii, marmury z Włoch i gdyby tak pozbierać tych wszystkich ludzi i obliczyć koszty, można by spokojnie kupić jedno państwo gdzieś w Europie. To się nazywa rozmach.


Na koniec pobytu w Abu Dhabi pojechałam do Ikei. Nie jest to może miejsce gdzie historia czy architektura powali mnie na kolana, ale za to kupiłam kilka drobiazgów, żeby mój pokój bez okna chociaż trochę stał się bardziej przytulny. Wszystko zapakowane i trzeba było się pożegnać. Szkoda, że tak krótko i trzeba wracać do Katarkowa, ale mam nadzieję, jeszcze nie raz będę miała okazję odwiedzić Abu i Erikę. A ja latam dalej. Przeszkolona jestem wreszcie na boeingi więc Brazylia, Japonia, Australia czekają, byle do kolejnego rostera a może nie będzie tak źle.

sobota, 27 sierpnia 2011

NIE MAM CZASU




No nie mam czasu na mojego ukochanego bloga, nie mówiąc już o innych przyjemnościach. Także szybko w wielkim skrócie mam się dobrze. Choć i chwile załamaniowe-depresyjne tez ostatnimi czasy się pojawiały. W Wiedniu byłam na koncercie znanego wszystkim Pana Mozzarta, podskakiwała baletnica i były śpiewy operowe. Najlepiej wydane 40 euro ze wszystkich moich layoverów. Hotel położony dosłownie rzut czapką, wystarczyło przejść przez ulicę, a że wakacje więc sukni wieczorowych zakładać nie trzeba było - bo i skąd takową wziąć. Wiedeń uroczy, zakupiłam także kabanosa i jak sobie o nim pomyślę to już mi ślinka cieknie. Na wygnaniu, to najszybciej się tęskni za jedzonkiem.


W moje urodziny byłam w Hong-Kongu, crew do bani więc wielkiej imprezy nie zrobiłam. Pierwszego dnia jakiś zboczeniec z wysp, złożył mi niemoralna propozycję i prawie zemdlałam, że ludzie to mają tupet. Stary dziad przygód szuka...A blee..Następnego dnia pojechałam kolejką linową zobaczyć największego (chyba na świecie) Buddę - tzn. posąg Buddy ze swastyką na piersi o której jeszcze trochę muszę poczytać, co i jak i skąd i dlaczego. Wycieczka piękna, magnesik na lodówkę kupiony, występ Shaolin oglądnięty, wspinaczka po niekończących się schodach zaliczona. Hong- Kong super! Polecam każdemu, a najbardziej tym co mogą sobie zabidować na październik, bo wrześniowy roster już zrobiony. Beznadzieja - ale powoli mnie to już nie dziwi.


No i tyle, byłam w domu i w Krakowie i w Warszawie, najadłam się ogórków i szyneczki i nacieszyłam się zielenią. Walczę dalej o mój urlop, ale żetony dalej mnie zwodzą. Nie podaruję, choćbym miała komuś wysłać list z pogróżkami. A tym czasem idę spać, bo o jest 8 rano a o 18 stej już mnie zbierają na lot do Indii. Niech żyją Hindusi!

sobota, 13 sierpnia 2011

STEFKA W DRODZE DO DOMU

Nie ma to jak nie mieć czasu napisać choćby krótkiego wpisu na blogu. Z góry przepraszam, ale obiecuję poprawę jak na spowiedzi świętej. Dziś w nocy lot na Goa, tam i powrót - potem szybka przebieranka w tualecie i biegusiem na samolot do Monachium. Odespanie lotu i znowu biegiem na samolot do Krakowa. I jak wszystko pójdzie zgodnie z planem około 17 będę na Balicach. Trzymajcie kciuki! Niebawem napiszę jak było na koncercie Mozzarta w Wiedniu i jak filipińskie panie robiły mi manicure, pedicure ze spa, depilację brwi woskiem za całe 50 zł. Dużo się dzieje, a czasu wciąż mało. Walizka gotowa, zatem w drogę.

wtorek, 24 maja 2011

KSIĘGA GOŚCI

Od dzisiaj nowy dodatek na blogu czyli księga gości. Pozmieniałam trochę kolory i liczę na wasze wpisy. Ostatnio zastanawiałam się ilu mam czytelników? Tych wiernych i oddanych znam od lat, ale ciekawią mnie pozostali. Z utęsknieniem wypatruję czerwcowego grafiku, który przez pył wulkaniczny ma małe opóźnienie. Oby nie zamknęli lotnisk jak w zeszłym roku, bo teraz od tego zależy czy będę jadła chlebek z szynką czy bułkę z margarynką. Pozdro Peluś !!!

wtorek, 1 lutego 2011

HOLA !

Odpalamy naszego bolida i jedziemy na południe wyspy, kierując się w stronę miejscowości Moro Jable. W około góry, skały, dobrze przygotowane drogi, co od razu się zauważa w porównaniu do polskiego koszmaru na drogach. Cykam zdjęcia przez szybę, które wprawdzie nigdy nie wychodzą super piękne, ale niech będzie trochę widoczków zza samochodowej szyby. Dojeżdżamy do niewielkiej na pierwszy rzut oka miejscowości i po lewej stronie ulicy ukazuje się niesamowita plaża. To właśnie Jandia. Parkujemy mimo mojego sprzeciwu i po chwili idziemy już drewnianą kładką na cudowna plażę. Pogodę jakbyśmy sobie wymarzyli, grzeje słońce, wieje delikatny ciepły wiatr i jest po prostu uroczo. Klapki w dłoń i do wody. Pierwsze sekundy zetknięcia stopy z oceanem, przypominają mi dlaczego nie mogłabym być morsem, ale po chwili jestem już w wodzie po uda i obijające się o nogi fale moczą mi pół tyłka i spodenek.

 Uwielbiam wakacje kiedy czas płynie powoli, nigdzie nie trzeba się spieszyć, martwić o to co jest do załatwienia. Można do woli wypoczywać, cieszyć się jak dziecko i marzyć, żeby te chwile zostały na dłużej. Zrobiliśmy niedługi spacer po plaży, pstryknęliśmy kilka fotek i jedziemy dalej. Na celowniku plaża Cofete, która jest rajem dla miłośników surfingu i windsurfingu. Mieszkańcy Fuerty kochają ronda, małe, duże, rondo w rondzie, nie pamiętam czy są tam jakiej skrzyżowania. Po kilku okrążeniach okazuje się, że droga się 
skończyła i dalej można jechać już tylko samochodem terenowym, którym nasza micra być nawet nie śniła. No i plany dostania się na Cofetę, odeszły w zapomnienie. Wracamy zatem w okolice naszej miejscowości, jako że wielu dróg nie ma, zgubić się jest wyczynem godnym prawdziwego forfittera.

Zjeżdżamy z autostrady i zatrzymujemy się na drodze donikąd. Czarny żwir, kilka wysuszonych krzaków wyrastających z ziemi i widok na ocean. Zostawiamy naszą karetę prawie na środku drogi i idziemy zobaczyć niezwykły widok ze szczytu góry, po której człapiemy. Pan prezes pozuje do zdjęć, ja idę ostrożnie w moich japonkach po nierównym podłożu. Dochodzimy do końca skarpy i widzimy kolejną piękną plażę. Dosłownie kilka leżaków, trochę więcej nudystów i to jest chwila, w której trzeba się tam za wszelką ceną dostać. Szukamy dojazdu na plaże, ale niestety żadnych znaków, tabliczek, kartek, żadnych napisów kredą - zero. Nie dziwię się, że jest tam tak mało ludzi, jak nikt tam nie może trafić. Jeden wjazd zastawiony głazem, rondo, mini rondo i wjeżdżamy w drogę, która wygląda jakby nie było z niej już powrotu.
Udało się! Mały parking na zboczu, kilka samochodów i ten oszałamiający widok. Wyciągamy z bagażnika ręczniki, ubieramy się plażowo i po schodkach dochodzimy na plażę. Buda z napojami i jedzonkiem, kilka leżaków i miejsca tyle, że można by tam wypocząć z całym osiedlem. Raj na ziemi. Opalanie, leniuchowanie, ooooo...tak..zasypiam na ręczniku i odbijam sobie na ręce opaskę all inclusive. Niech ta chwila trwa wiecznie.

czwartek, 27 stycznia 2011

NA KOZIEJ WYSPIE

Dlaczego urlopy i wakacyjne wyjazdy trwają tak krótko. Dlaczego nie można pojechać na 10 dni albo 11 tylko pozostaje opcja 7 albo 2 tygodnie. Siedem za krótko 14 za długo. I znajdź tu człowieku chcący wypocząć złoty środek. Mój urlopik zaliczam do cudownie udanych. Doskonałe miejsce, fantastyczna pogoda i wyborowe towarzystwo. Na Fuertę dolecieliśmy około 15 czasu lokalnego, który trzeba było cofnąć o godzinę. Hotel bardzo przyjemny, szybkie zakwaterowanie i dotarliśmy do pokoi. Z 95 % pokoi z widokiem na ocean, dostaliśmy te pozostałe 5 %, które jak bardzo się wychylę przez balkon to widok faktycznie mają. Ale nie robimy zadymy, cieszymy się, że nam Itaka nie zmieniła hotelu ani nie wycięła żadnego psikusa tak jak w Sharmie.

Po przyjeździe potwornie rozbolała mnie głowa, udało mi się wysępić tabletki i po kolacji poszłam spać. Następnego dnia rano obudziły mnie promienie słoneczne i zapachy dochodzące z restauracji. Ruszyliśmy na śniadanie, gdzie największym zaskoczeniem był serwowany o tej godzinie szampan. Nie wiem czy bardziej pod Hiszpanów czy pod Niemców gusta podawali musujące wino, ale tych drugich było tam od groma. Mało tego, że było ich wszędzie pełno, to średnia wieku wynosiła jakieś 78 lat, a my zaniżaliśmy ten stan o może 2 miesiące. Takiej geriatrii co tam, dawno nie widziałam. Naoglądałam się otyłych, spoconych, pomarszczonych, wysuszonych dziadków z chorobami, żylakami i o kulach. Smutne ale prawdziwe, polskiego emeryta najczęściej nie stać na wakacje w Hiszpanii, a tam Aryjczycy przyjeżdżają nawet na miesięczny urlałp. Po śniadaniu od razu na plażę. No oczywiście nie wzięłam ze sobą stroju i musiałam zakupić okropny, brzydki, ohydny kostium w hotelowym sklepiku za cenę, równie nieatrakcyjną jak sam strój. I po kilka minutach spacerowałam już po dłuuuuugiej, szerokiej, piaszczystej plaży. Rewelacja! Woda zimna, ale po chwili można się przyzwyczaić i peeling stóp robił się sam. Dzień upłynął leniwie, kąpiele słoneczne i morskie, odpoczynek, błogie lenistwo, leżaczek, drineczek i geriatria prychająca, kaszląca i opalająca się topless. Fuuuuuuuuuuuuuuj...

Pierwszy dzień upłynął spokojnie, mogłam się w pełni zrelaksować na leżaku, wsłuchując się w szum fal. Słoneczko prażyło niesamowicie jak na tą porę roku, czy można wymarzyć sobie lepszy wypoczynek pod palmami? Na kolacji zajadałam się pieczonymi krewetkami z czosnkiem, które smakowały wybornie. Coś pysznego, na szczęście nie mam w domu wagi, ale jetem pewna, że po tak pysznym jedzeniu na pewno przytyłam ze 2 kilo w ciągu tego tygodnia. W planach mieliśmy wypożyczenie samochodu i zwiedzanie wyspy słynącej z hodowli kóz, na własną rękę. Poszliśmy spacerkiem do centrum niewielkiej miejscowości Costa Calma, gdzie wypożyczalnie rosną jak grzyby po deszczu. Wybór padł na srebrnego Nissana Micrę, kluczyki w dłoni no i w drogę na południe w poszukiwaniu najpiękniejszych na wyspie plaż.


niedziela, 16 stycznia 2011

I ZNOWU LECIMY NA WAKACJE

 Tym razem na mapie moich nieodkrytych miejsc, pojawiły się się Kanary a dokładniej wyspa Fuerteventura. Pomysł przyszedł zaraz po Egipcie i było więcej czasu na wybór hotelu i takich takich. I w sumie dobrze, że odpowiednio wcześniej zrobiliśmy rezerwację, bo zaczęły się ferie i z wolnymi miejscami gdziekolwiek jest problem. Wybór znowu padł na Itakę, miejmy nadzieję, że nie wytną nam tym razem jakiegoś numeru. Jeszcze trochę odpoczynku przed wyjazdem bardzo mi się przyda, piękne plaże, gorące słońce, pyszne jedzenie i miłe towarzystwo. Hiszpania czeka, zatem pakuję walizkę i jadę do Warszawy. Jutro o 10-tej odlot, wracam za tydzień i zaczną się nerwowe przygotowania na przeprowadzkę do Qataru. Już się nie mogę doczekać.

środa, 5 stycznia 2011

WYBORY MISS

Pobytu w Sharmie ciąg dalszy. Jedni wybierają opalanie się na basenie, drudzy jazdę na plażę oddaloną 15 km od hotelu, a my nurkowanie ewentualnie opcja bez nurkowania z wylegiwaniem się na łodzi. Cudowna pogoda, jakże trudno było wyobrazić sobie różnicę temperatur między Polską a Egiptem. Jesteśmy w końcu na wakacjach w środku zimy i nawet chłodne myśli są zakazane do końca pobytu.

Na terenie hotelu można szybko nawiązać nowe przyjaźnie. Opcja dla lubiących charakterystyczny dźwięk pod laczkiem, polecam łazienkowe karaluchy, a dla tych którym alkohol jest podawany na śniadanie, obiad i kolację i stan trzeźwości jest daleko obcy polecam kolegów i koleżanki z Rosji i okolic. Zgodnie przyznaliśmy, że nie będziemy zawierać bliższych znajomości z żadną z opcji, ale przynajmniej sobie popatrzymy i się pośmiejemy. Wieczory spędzaliśmy na mieście. Braliśmy taksówkę i udawaliśmy się do starej części Sharm El Sheikh o wpadającej w ucho nazwie - OLD MARKET. Poszukiwanie najlepszej knajpy zajęło nam niecałą godzinę, ale w końcu się udało. Przy stolikach w 98% siedzą Arabowie, rzadko pojawiający się w knajpie turyści badają teren z zaciekawieniem, przechodząc tuż obok stołów zastawionych lokalnymi specjałami. Ruch jak z Rzymie, co może oznaczać tylko jedno - jedzenie będzie znakomite. Tak też było. Najlepsza baraninka jaką jadłam, zupy z soczewicy, kofta i inne dania, po prostu szaleństwo smaków, przypraw, aromatów, gdzie moje kubki smakowe zwariowały.

Po powrocie do hotelu, czekały na nas jedyne w swoim rodzaju animacje. Można było zasiąść w lobby i podziwiać akrobacje sąsiadek zza wschodniej granicy, tańce, hulańce, swawola, w każdym razie muzyka Paniom i Panom w tańcu nie przeszkadzała, a my umieraliśmy ze śmiechu. Albo udać się na pokazy fakira, wybory miss i mistera, zobaczyć taniec brzucha itp. Wypadło na wybory miss hotelu Amarante, które postanowiliśmy zobaczyć na własne oczy.

W sali nad restauracją główną, gdzie Rosjanie pochłaniali góry jedzenia, znajdowała się niewielka scena, dj, kilka stolików i bar, serwujący napoje z wielorazowych plastikowych kubeczków. Wchodzimy do ciemnej sali i ku naszemu zdziwieniu, wszystkie miejsca są zajęte, a wakacjowicze wyglądający jak kuracjusze ze spółdzielni Zenon bawią się jakby właśnie siedzieli na konkursie Miss World 2010. Ciekawość nie zna granic, zatem nie możemy odpuścić takiego teatru. Są trzy kandydatki. Zgadywanek nie trzeba robić, kto zgłosił się na ochotnika, a właściwie na ochotniczkę. Pani numer 1- z Rasiji, Pani numer 2- z Rasiji, i Pani numer 3- z Ukrainy. Przedstawienie czas zacząć. Prowadzący galę, to jak na Egipcjanina dość wysoki człowiek o beżowej skórze, czarnych zażelowanych włosach, zaczesanych na a'la maczo muczo, w obcisłych dżinsach i jeszcze bardziej obcisłej koszulce Dolce & Gabbana bądź innej podróbie. Osobnik ten, był najbardziej żenujący z wszystkich możliwych osobników, których na tą chwilą potrafiłam sobie skojarzyć. Charakterystyczne pyknięcie, które wykonywał ustami kilkadziesiąt razy, doprowadzało do szału. Przypominało dźwięk, jaki pokazuje się małym dzieciom "jak robi koń" - ohyda. Konkurencje wymyślone z pewnością przez prowadzącego przeszły moje najśmielsze oczekiwania. Taniec w rytm piosenki Shakiry, no powiedzmy, że był żałosny w wykonaniu Pań, ale niech będzie. Drugie zadania to próba głosu, trzeba było coś zaśpiewać, Panie dawały z siebie naprawdę wszystko. I konkurencja, której do dzisiaj nie rozumiem to zjadanie lodu i śpiewanie z pełnymi ustami. Prowadzący służył pomocą i lód, który spadał czysty arabski parkiet, wracał jak bumerang do ust kandydatek na miss. Coś pięknego... Sala piszczała z radości a my patrzyliśmy na siebie z myślą - to się nie dzieje. Zniesmaczeni wyborami miss wróciliśmy się napić drinka, bo poziom naszego zmiksowania przekroczył dopuszczalną dzienną normę.