wtorek, 29 czerwca 2010

KUKURYDZA I PAPUGI

Wspominając po raz kolejny wulkaniczny pył, muszę opowiedzieć o planach jakie snuliśmy o wyprawie do Meksyku. Dodam, że cała impreza została zarezerwowana dużo wcześniej, więc czasu na rozmyślanie było sporo. Niestety, uziemieni w Czechach, pożegnaliśmy się z Cancun i jedyne co nam pozostało to rozpaczać. Smutno mi było strasznie, już nie nawet o kasę, która wpakowaliśmy w podróż do Meksyku, ale najbardziej z powodu, że nie zobaczę ani papug ani nie zjem czerwonej fasoli i kukurydzy. 
Gdy dotarliśmy szczęśliwe do Nowego Jorku, po głowie chodziła mi tylko myśl, jakby tu zarezerwować wycieczkę jeszcze raz i przekonać chłopaków, że jednak warto się tam wybrać, mimo iż Oni byli tam już kilka razy. Powiedziałam prosto z mostu, że szkoda mi najbardziej Meksyku i gdy wszyscy wyrażą zgodę, to ja też chętnie się tam wybiorę. W końcu co to jest 500 dolców, raz się ma raz się nie ma. Wtedy się jeszcze miało, a druga taka okazja szybko się nie nadarzy. Wszyscy zgodzili się na ideę wyjazdu do kraju kaktusów, więc parę dni później byliśmy już na lotnisku.


Parę godzin czekania na odprawę bo przyjechaliśmy jak zwykle kierowani przez króla Romów za wcześnie. Lot był z dwoma przesiadkami, ale upłynął bardzo szybko i bez uciążliwego bólu głowy. Panie pracujące na lotniskach, przy odprawie bagażu, przy "gejcie" do samolotu wyglądają zupełnie inaczej niż nasze służby lotniskowe. Tam nikomu nie przeszkadzają 3 centymetrowe paznokcie, gdzie każdy pomalowany jest na inny kolor. Jeżeli mówimy o fryzurze, panuje tam również pełna dowolność, od warkoczyków po fikuśne uczesanie, przez rozpuszczone po wygolone w fantazyjny sposób. Były Panie na wysokich obcasach i w bijącym po oczach makijażu, ale nie robiły tym sensacji. W USA taki stan rzeczy nikogo nie dziwi, jest przyjęty i chyba nawet propagowany.
Gdy dolecieliśmy do Cancun, moja walizka została uszkodzona. Tylko troszkę i nadal była w pełni sprawna, ale nie wiadomo jak długo pęknięta rączka będzie spełniała swoją funkcję.
Wyszliśmy z lotniska aby odszukać hotelowy busik, który miał na nas czekać po przylocie i zawieźć do hotelu Sonesta Playacar coś tam coś tam...Busik szybko się znalazł i z kilkoma innymi osobami pojechaliśmy około 45 min.do wymarzonego miejsca odpoczynku. Gdy dojechaliśmy na miejsce jako welcome drinki, ( czyli napoje, które np. w Egipcie podawane są w postaci soku z proszku albo czegoś napojo-podonego) zamówiliśmy Mohito i już wiedziałam, że będzie mi się podobać.
 Mały melex zabrał nasze walizki oraz naszą piątkę i pojechaliśmy do budynku, gdzie znajdowały się nasze pokoje. Ogromny teren z licznym apartamentami, prywatnymi willami z basenem i masą zieleni zachwycał, od samego patrzenia. A co dopiero korzystać z wszystkich atrakcji w hotelu. Duży basen, krótko przycięta trawa i niesamowita wilgotność. Można się poczuć jak w saunie, w której zatrzasnęły się drzwi i nie można wyjść. Pogoda faktycznie okropna, duszno, parno, jakby po mega wielkiej burzy. Trochę komarów, ale to mi akurat nie przeszkadzało, aż tak bardzo. Pokoje przytulne, rzuciliśmy walizki i poszliśmy na plażę, zobaczyć ten biały jak mąka piasek, który tyle razy opisywany był przez króla Romów. Żebym się jakoś bardzo zachwyciła samym piaskiem, to nie powiem. Ale kolor mora, faktycznie powalił mnie na kolana. I tak jak nie przepadam za kąpielami w morzu, po chwili pluskałam się w ogromnych falach.
Plaża moim zdaniem trochę brudna, albo piasek jakiś importowany, bo ciągle małe kamyczki i drobinki muszelek i innych żwirków wbijały się w stopy. Nie był to na pewno delikatny, aksamitny piasek jakby przepuszczony przez wielkie sitko, a raczej nieprzyjemny dla mojej wrażliwej bosej stopy. Cała reszta nie tylko zachwycała, ale wprawiała w stan uniesienia z którego nie chciało się wracać na ziemię. Turkusowe hamaki, pyszne jedzenie i niesamowicie gorące słońce. Mimo wiatru i zachmurzonego trochę nieba, krem z filtrem UV 70 zdawał egzamin. Słońce było tam bezlitosne. Dni mijały błogo..a my ze Szczepciem wybraliśmy się na wycieczkę...

piątek, 25 czerwca 2010

DEMOLKA

Właściwie można by było przyłączyć ten wątek do wcześniejszej serii kataklizmów, ale myślę, że spokojnie zasługuje na wyróżnienie. Dlaczego nie organizuje się wyjazdów na wczasowanie na 10 dni, albo 9 albo 5. W zupełności by to wystarczyło. Ludzie po 14 dniach byczenia się na plaży, pluskania w chlorowanym basenie i jedzenia średnio wyszukanego jedzenia dostają do głowy. Można przecież skrócić pobyt tak, żeby słońce za bardzo nie grzało w dyńkę i głupie pomysły nie chodziły po głowie. Oprócz tego warto też wspomnieć, że jak się jedzie na wakacje z dziećmi, to trzeba się niby trochę zajmować i nie liczyć, że zajmą się same sobą albo, że grupa animacyjna będzie zabawiać pociechy od rana do nocy.

Zapowiadał się miły wieczór, Gosia (koleżanka, która prowadzi dla nas rejsy po Nilu odwiedziła Hurghadę na parę dni i mieszka ze mną w hotelowym pokoju) wróciła z Kairu i zapowiadały się wieczorne ploteczki i wymiana informacji. Parę minut przed północą zadzwonił rzadko wydający jakiekolwiek dźwięki pokojowy telefon. Jako że moi turyści nie znają mojego numeru pokoju, kto o tak późnej porze, może do mnie dzwonić? Miałam ochotę nie odbierać, ale całą noc bym się później zastanawiała - o co chodzi.

Krzyczący do słuchawki recepcjonista - manager, jakiś ktoś zaczął opowiadać historię o dzieciach, czymś czerwonym, ogniu i zadymie na recepcji z moimi klientami. Nie rozumiejąc o co chodzi rozzłoszczonemu Panu, który grozi że wyrzuci moich gości z hotelu, jeśli się sprawa nie rozwiąże. Ubrałam koszulkę firmową i poszłam w stronę recepcji, aby zorientować się co się stało. Godzina nie sprzyjała załatwianiu spraw a fakt, że następne dwie nocki będę na lotnisku, generalnie mnie dobijały. Gdy doszłam na miejsce zaczęłam zbierać informacje na temat tego co się stało. Każdy miał inną wersję wydarzeń a zaczęło się tak..


Dwa dni temu, jakieś dzieciaki ogarnięte nudą postanowiły same sobie zorganizować czas na plaży. Niszcząc trzy plastikowe krzesła, kilka szklanek i zaczęło się dochodzenie. Ponieważ dzieci przemieszczają się często z prędkością światła, nie można było określić dokładnie, kto to był. Dzieciaki pojawiały się w różnych miejscach, drażniąc się z obsługą i ochroną hotelową. Następnego dnia, czyli w dzień przed finałem afery pomysły się rozbudowały i tutaj jestem pełna podziwu, kreatywności. Do czego służy gaśnica, każdy wie. Po co wisi kilka gaśnic na długim korytarzu na każdym piętrze hotelu, każdy wie. Co można zrobić z wiszącą bezczynnie gaśnicą? - to wiedzieli już tylko nieliczni.


Odpalenie kilku gaśnic na korytarzu i ucieczka to podejrzewam fajna zabawa, jak w głowie ma się kredki zamiast mózgu. Tak więc dwie gaśnice stały się tylko wstępem do akcji pt."co mi zrobisz jak mnie złapiesz" albo "złap mnie jeśli potrafisz". Kolejnego dnia w godzinach popołudniowych, odpalono 5 kolejnych gaśnic i dopiero wieczorem  udało się dowcipną bandę zlokalizować i pojąć prawie jak zakładników. Gdy znalazłam się o północy przy recepcji, były też matki chłopców zatrzymanych przez ochronę hotelu oraz 4 inne dzieciaki, siedzące grzecznie z dziwnymi minami na fotelu. Wzięłam sprawy w swoje ręce, wezwałam rodziców pozostałej ekipy demolkowej, jak się okazało, w zamieszaniu brały udział dzieci nie tylko z mojego biura, ale skład stworzono z Neckermana, Tui i Wezyra. 


Hotel wystawił rachunek za zniszczenia na plaży, oraz gaśnice. Po długich negocjacjach, ustalono, że trzeba wspólnie pokryć koszty 350 usd za wyrządzone szkody. Poszłam spać po godzinie 2 w nocy. rachunek został zapłacony a ja padałam ze zmęczenia. Nie tylko użeranie się ze swoimi gości, doszły do tego jeszcze pachoły z innych biur. To są właśnie negatywy mieszkania w hotelu. Zawsze pod ręką i zawsze na posterunku. Aaaa..spać mi się chce. Dobranoc







wtorek, 22 czerwca 2010

KATAKLIZM cz.2

Kiedy weszłam do pokoju, załamałam się widokiem, który zastałam. Uchylone drzwi od łazienki, rozwikłały moją zagadkę, bo właśnie tam pękła maleńka srebrna rureczka. Woda opanowała cały mój dość duży pokój, mącząc firanki, pufy, kanapę i moje ulubione materiałowe baletki. Choć o tej godzinie nie byłam w stanie myśleć, udało się wezwać pomoc i rozesłać smsy do kolegów z pracy o mojej tragicznej sytuacji na kilka godzin przed spotkaniem informacyjnym. 

Po 20 minutach przyszła ekipa hotelowa w składzie: hydraulik, inżynier i pokojowy. Rureczka została wymieniona w parę minut, gorzej było z wodą, która chcąc nie chcąc wciąż zalegała w moim pokoju. Usiadłam na białym, zakurzonym, plastikowym krześle na korytarzu i trochę przysypiając czekałam, aż będzie można wejść do pokoju i wreszcie położyć się do łóżka. Zasnęłam po 6 rano, a o 10 prysznic i ruszyłam na spotkanie informacyjne. Dzień zapowiadał się fatalnie i taki właśnie był. Na spotkaniu, ludzie średnio zainteresowani czymkolwiek co miałam im do powiedzenia, nie wspominając o braku zainteresowania pod kątem zwiedzania, oglądanie podwodnego świata itp. 

Do kolejnego hotelu miałam dotrzeć na 13:30. Spotkanie z ludźmi, którzy zostali przekwaterowani z innego hotelu nie zawsze należy do miłych szczególnie, jeśli jest się osobą, która ich o tym poinformowała dzień wcześniej. Na szczęście hotel spełniał wszystkie oczekiwania gości i był na bardzo wysokim poziomie, więc marudzenie można było wykluczyć. Z lobby baru musieliśmy się przenieść do miejsce określanego mianem dyskoteki, gdzie żar lał się z nieba. Gorąco - to za mało powiedziane. Piekło, patelnia, skwar to już adekwatne odpowiedniki. Szybkie spotkanie, najważniejsze sprawy omówione, kwestie wycieczek fakultatywnych jasno określone, ostatnie pytania i odpowiedzi. 

Wieczorem godzinka snu i znowu na lotnisko. Tym razem odbieramy Katowice. Przylecieli niby o czasie, a wyłazili tak długo jakby podobało im się w środku i zdecydowali, że jeszcze trochę tam pobędą. Odznaczanie na liście pachołów i już miałam obraz tego, kto pojedzie ze mną do mojego hotelu. OMG. Kataklizm jakby miał się przerodzić w trylogię kataklizmów. Górnicy, hutnicy, wieśniaki, buraki to skojarzenia, które pojawiły się w chwili, gdy pan cuchnący jak parowóz a raczej jak niewymieniana od miesiąca popielniczka, z czarną damską torebką Luis z Vitą przewieszoną na ramię, że niby to męska część garderoby na niby dokumenty. Pan od pierwszego spotkania, wyglądał na takiego co będzie miał dużo do powiedzenia. I nie trzeba było długo czekać, bo do powiedzenia miał całkiem sporo.

Najlepsze było jednak, gdy dojechaliśmy do hotelu. Przy zakwaterowaniu, Pan ze swoją dość liczną rodziną poprosił o pokoje z wejściem do basenu. Oczywiście takich nie dostał, bo nie było takiej opcji. Pochwalił się za to znajomością języka arabskiego, który opanował aż w jeden miesiąc. Tym samym gratuluję. Podchodząc do recepcji, pokazał na ręce opaskę All inclusive z jakiegoś innego hotelu w Hurghadzie, chwaląc się, że to nie pierwszy pobyt w tym mieście. Zapytałam zaskoczona, kiedy był Pan ostatni raz w Egipcie skoro do tej pory bransoletka widnieje na jego ręce. Odpowiedział, że jakieś miesiąc temu. Równie dobrze, mogło być to rok temu, a przed kolegami hutnikami przecież trzeba się pochwalić. Tak więc Pan, zaobrączkowany jak bydło, na drugą otrzymał kolejną opaskę. Żenuła..ała.



sobota, 19 czerwca 2010

KATAKLIZM cz.1

Powoli zaczęłam się zastanawiać, skąd się biorą niepoczytalni turyści. Pachoły, które nie jestem w stanie zaklasyfikować do żadnej kategorii lub podgrupy. Są dziwni, marudni i bez grosza przy duszy. Robią błędy ortograficzne w smsach ( "morze pani oddzwonic" ) i nie mają pojęcia o wyjazdach zorganizowanych. Do jasnej anielki, co to za sms, "morze pani oddzwonić?", że niby do kogo, po co i dlaczego ja mam dzwonić, skoro to stonka chce coś ode mnie a nie ja od niej. Poza tym od dawien dawna wiadomo, że na anonimowe smsy, nie odpisuję a już tym bardziej nie oddzwaniam. Szaleństwo..nie jestem w końcu informacją turystyczną, której funkcje często pełnię, ani tym bardziej centralą telefoniczną. Współczuję opuszczania lekcji polskiego, bo morze a może, hmm..zmienia treść wiadomości. 

Ale co tam smsy i błędy ortograficzne, ostatnie 2 dni dały mi mocno w kość i nie omieszkam was o tym poinformować. Mówiąc po mojemu "żenuła" do granic możliwości a ja padałam ze zmęczenia. A było to tak. Doszły nam dwa nowe samoloty. Gdańsk oraz Kraków, gdzie łącznie w ciągu dwóch dni przylatuje 7 czarterów. Wylot czwartkowy do Warszawy planowany na godz.1:30 w nocy. Wyprasowałam koszulę i spódnicę, aby mundurek wyglądał schludnie, przygotowałam wszystkie potrzebne papiery, listy przylotowe, wylotowe i po 19 położyłam się na 2 godz. do łóżka, bo nocka na lotnisku, nigdy nie wróży nic dobrego. Około 21:10, mój budzik starał się oprócz mnie postawić na nogi moich sąsiadów i grał koszmarną melodię tak głośno jak tylko zdołał. Sama sobie taką muzyczkę wybrałam, z myślą iż szybciej się obudzę, chcąc ją jeszcze szybciej wyłączyć.

Ubieranie, wiązanie koszmarnej apaszki, która jest za długa i w żaden sensowny sposób nie da się jej zawiązać, żeby wyglądało chociaż trochę Ok. Włosy w kucyk, trochę różu na policzki, kolczyki o kształcie noża w lewe ucho i widelca w prawe, torba, telefon, identyfikator i do pracy rodacy. Pachoły już kręciły się koło recepcji, gdy przyszłam 15 minut przed planowanym przyjazdem autokaru. Tysiąc pytań DO...jak w jakimś teleturnieju ( a co jest..a gdzie jest..a za ile..a czy można.. a skąd..) itd. Wreszcie przyjechał, o dziwo punktualnie, stonka załadowała się do autokaru i pojechaliśmy prosto na lotnisko.

Wylatują jedni, przylatują drudzy. Oczekiwanie na kolejną grupę przeciągało się a mi koszmarnie chciało się spać. Ponieważ wszędzie mecze piłki nożnej, nawet na lotnisku nie było spokoju. Telewizor jak w autobusach do Kairu, włączony tak głośno, że by zmarłego obudziło. Drzemka odeszła w zapomnienie. Po ponad godzinie przyjechali chłopcy radarowcy i poszliśmy na parking dopilnować autokarów, czy aby na pewno wszystkie są tam gdzie być powinny. Około godziny 1:20 stonka została zapakowana do autokarów i ruszyliśmy na kwaterowanie do hoteli. Szło mozolnie, ale się udało. Poszli do pokoi a ja usiadłam w recepcji i oczekiwałam przylotu z Krakowa, żeby zakwaterować raptem dwa pokoje. Policzyłam żyrandole w hotelu i prawie wszystkie kafelki. Przyjechali po około półtorej godziny. Dostali pokoje z widokiem na budowę mimo tego, iż pan recepcjonista zarzekał się, że widok będzie na basen. Hmm..cóż, kraje arabskie to kraje arabskie, bierzcie co dają, bo może być gorzej.

Gdy dotarłam do swojego hotelu, była już godzina 4:15. Nie miałam siły dojść do pokoju, zmęczenie dawało się we znaki, a myśl o dwóch spotkaniach informacyjnych od godz. 11:00 powodowała, że miałam ochotę zaszyć się w łóżku i udawać, że mnie tam nie ma. Tuptając prze długi hol, wymalowany na żółto, bordowo i potem znowu żółto dotarłam do mojego pokoju. Wkładając dłoń do torby w celu wyciągnięcia karty magnetycznej, usłyszałam dziwny syk. Gdzieś go już słyszałam, więc czym prędzej otworzyłam drzwi. I takim sposobem stałam już po kostki w wodzie...

poniedziałek, 14 czerwca 2010

PRACA, PRACA, PRACA

Trzeci tydzień pobytu w Egipcie, upływa całkiem przyjemnie. Mimo kilku niedociągnięć, nie ma na co narzekać. Z wyjątkiem faktu, że turyści nie chcą kupować wycieczek, a jakby tylko mogli to by kanałem spłynęli do Kairu, żeby zaoszczędzić parę dolarów. Takie czasy, czasami mam wrażenie, że wszyscy już widzieli piramidy i nie są zainteresowani wycieczkami. Mam nadzieję, że ten sezon mimo wszystko będzie udany.

Dzisiaj dzień wolny, który sama nie wiem jak mam spędzić. Zamiast leżeć krzyżem na plaży, przeglądam strony internetowe i rozmyślam o jakimś wyjeździe w niedługim czasie. Tylko gdzie? Eee..pewnie coś się wymyśli, ale jeszcze sporo czasu minie zanim wyjadę z Egiptu.
Wczorajszy dzień zapowiadał się koszmarnie, a w gruncie rzeczy był całkiem przyjemny. Wycieczka City Tour po Hurghadzie, której jak wszem i wobec wiadomo nie znoszę, wyszła całkiem wesoło a na koniec zorganizowałam losowanie kilku upominków, które wprowadziły poruszenie w autokarze i wszyscy byli bardzo zadowoleni. Po długiej przerwie powrót do rzeczywistości i opowiadanie o Hurghadzie przyszło mi z zaskakującą łatwością. Obowiązkowe punkty programu czyli Meczet, Kościół koptyjski w którym Pan mówiący po polsku zastrzelił mnie dwoma zdaniami "Nie można pojechać w ołtarz" oraz "My was bardzo lubię, z Bogiem habibi". Zagadka, gdzie pan uczył się polskiego? I dlaczego nie można pojechać w ołtarz. Tego już się chyba nie dowiemy.

sobota, 12 czerwca 2010

WIEŚCI Z AFRYKI

Tematyka bloga ostatnio trochę się pozmieniała, ale wiąże się to przede wszystkim z wyjazdami, które dalekie były od krajów arabskich. Jak jakby się dobrze przypatrzeć, Nowy Jork, aż roi się od Pakistańczyków, Marokańczyków i innych o skórze koloru beżowego. Aby, aż tak bardzo się nie narażać, anonimowemu czytelnikowi, dzisiejszy wpis prosto z Afryki, a dokładniej mówiąc z Hurghady w Egipcie.

Rozpoczyna się powoli sezon, wakacyjne wyjazdy są już w większości zaplanowane. Gorąca Hurghada przyciąga co roku miłośników nurkowania, pasjonatów zwiedzania w 50 stopniowym upale oraz rodziny z małymi dziećmi, które mają wszystko głęboko w d... i nigdzie poza hotelowy pokój, basen i restaurację się nie ruszają. Praca tym razem dla jednego z wiodących polskich touroperatorów, jak na razie układa się pomyślnie i bez większych przebojów. Ale niebawem dochodzą nam 2 kolejne samoloty, więc obsłużyć 7 samolotów i 400 osób w tygodniu, może wiązać się z różnymi komplikacjami.

Turyści jak to turyści, nic się nie zmieniają, nic się nowego nie nauczyli i nadal zadają zwalające z nóg pytania. Dziś boli mnie głowa, więc kładę się na chwilę spać, bo za godzinę kolejne spotkanie informacyjne w wypasionym hotelu Jaz Aquamarine. Jak ktoś chce spędzić wakacje w królewskim stylu, polecam ten hotel z pełną odpowiedzialnością, jest boski. A nawet boski to za mało powiedziane.

piątek, 11 czerwca 2010

PORZUCONA

Śniadania w hotelu Wingate by Wyndham na Manhattanie były przepyszne. Doskonały wybór najróżniejszych smakołyków, miła obsługa i ładny wystrój. Soki ze świeżo wyciśniętych pomarańczy, słodziutkie mm..smakowały jak nigdy. Gofry, dżemy, serki, jogurty wszystko smakowało wyśmienicie, co w USA wcale nie jest takie oczywiste. Amerykańskie śniadanko, które miałam już okazję spróbować, dalekie było od śniadaniowego raju w hotelu Wingate. Ach.. co ja bym dała, żeby ktoś mi robił takie śniadanie choć raz w tygodniu, co by nie być za bardzo wymagającą.

Ruszyliśmy w miasto, tym razem postanowiłam zrobić większe zakupy, gdyż jak nie trudno się domyślić, naszych walizek nadal nie było. Niebieski t-shirt, który kupiłam dzień wcześniej nie był bardzo twarzowy, ale lepszy taki niż czarny golf po raz tysięczny prany suszony, prany, suszony a pogoda była wręcz cudna jak na Nowy Jork. Wyszło słoneczko i zrobiło się naprawdę gorąco, tym samym ubrałam chinki, zwane także popularnie japonkami i opuściłam rezydencję w poszukiwaniu sklepu dalekiego od nazwy Daffy's. 

Gdy wybierasz się na wymarzony urlop w grupie, musisz liczyć się z tym, że nie zawsze będzie tak jak się planowało. Dwie osoby to już tłum, a co dopiero gdy byliśmy w pięć? Towarzystwo miało zupełnie inne gusta i niechętnie zaglądało do sklepów, którym ja nie mogłam się oprzeć. Kupno butów czy torebek, ograniczało się do oglądania wystawy i powoli zaczynałam się denerwować. Traciłam czas w ciucholandzie, gdzie moi koledzy kupowali to i owo, a ja nie miałam możliwości wejść do fikuśnie wyglądającego sklepu z tysiącem, fantastycznych, cudownych, błyszczących bucików. I co z tego, że nie były to buty od Jimmy Choo, przecież nie było by mnie stać nawet na sznurówki od Choo. Ale właściwie chyba bym takich nawet nie chciała. 

Kierując się w kierunku piątek alei, zobaczyłam coś na co czekałam przez całe miesiące, przygotowując się do wyjazdu. Doskonały, boski i upragniony sklep z oszałamiającą bielizną Victoria Secret. Dwa piętra, obsługa ubrana na czarno, gotowa odszukać i pomóc w dopasowaniu każdego koloru, rozmiaru i fasonu majtek, staników, piżamek i innych. Weszłam do środka i zwariowałam. Mimo, iż chłopcy nie byli zadowoleni z postoju w sklepie Victoria, postawiłam na swoim i zostałam, żeby dokonać zakupów. Spotkanie w jednej z pobliskich kawiarni po godzinie, było idealnym rozwiązaniem, więc umówiliśmy się na dalsze zwiedzanie miasta. Pozwoliło mi to na swobodne przymiarki boskich staniczków w kolorach, jakiś nie jestem w stanie sobie wyobrazić, nawet w sklepie z farbami.

Po 2 godzinach przymierzania, oglądania i zachwycania się tym co można uszyć z kawałka materiału, zorientowałam się, że jestem spóźniona na miejsce zbiórki już jakąś godzinę. W niebieskim t-shircie, z portfelem szczuplejszym o kilkaset dolarów, pobiegłam na 31 ulicę gdzie czekali moi znajomi. No przynajmniej do momentu kiedy biegłam, tak mi się właśnie wydawało. I kiedy z wywalonym językiem, spocona i rozczochrana dobiegłam do kawiarenki, gdzie mieli czekać Król Romów, Szczepan, Otek i Adaś, zorientowałam się, że żadnego z nich tam nie ma. Zostawili mnie i sobie poszli bez słowa. Jak złodzieje. Bo przecież można było powiedzieć, że nie będą na mnie czekać. Z uwzględnieniem faktu, że nie wysunęłam nosa z majtek i staników, a doskonale wiedzieli gdzie jestem. Hmm..Wściekła jak egipskie muchy, rzuciłam na ziemię cały mój dotychczasowo zebrany dobytek, w postaci czarnej skórzanej torby, ładnej torby z Victorii oraz kilka dodatkowych zawieszek, które utrudniały mi swobodne przemieszczanie się. Odnalazłam kartę do publicznej budki telefonicznej i zadzwoniłam do mojego Pawła. Opowiedziałam o mojej frustracji i o tym jaka jestem zła i rozczarowana, że tacy z nich kumple, zostawili mnie na pożarcie w wielkim mieście. Mój mężczyzna jak zawsze powiedział kilka miłych słów, które mnie uspokoiły, przynajmniej na następne 10 min.

Kończąc rozmowę telefoniczną, zaczepił mnie przypadkowy przechodzień, który spoglądając na mnie z litością zapytał czy wszystko w porządku. No dobra, nie wyglądałam ani na zadowoloną, ani na w miarę zadowoloną, ani na taką u której jest wszystko OK. odpowiedziałam jednym zdaniem, uwzględniając wulkaniczny pył, zgubiony bagaż, okropny hotel i fakt, że zgubiłam właśnie swoich znajomych. Jako kosmitka czułam się świetnie. Pod budką telefoniczną zostałam sama z numerem telefonu przechodnia, zapisanym na paragonie z Victoria Secret.


środa, 9 czerwca 2010

MIEJSKA DŻUNGLA

Po śniadaniu, które niestety nie było śniadaniem u Tiffany'ego, zmieniliśmy hotel. Z brzydkiej i obskurnej miejscówki przy siódmej alei, przenieśliśmy się o dwie przecznice dalej, do rewelacyjnego kameralnego i bardzo gustownie urządzonego hotelu. Skoki na wielkie, ogromne, gigantyczne łoże zostały uwiecznione moim ukochanym Nikonem. Szybki prysznic w celu odświeżenia się i ruszyliśmy w nowojorską dżunglę. Ogromne budynki zachwycały, a moja głowa skierowana była prawie cały czas w niebo. Mimo, iż na ziemi też wiele się działo - spacer w otoczeniu tylu niezwykłych budowli, był rozkoszą. Drapacze chmur, lśniące w słońcu szczyty wysokich wieżowców i ciekawa architektura.

Można śmiało powiedzieć, że miasto wygląda dokładnie tak, je je sobie wyobrażałam. Czasami oglądałam filmy, choć raczej rzadko i oprócz tego, że jest boskie jest dokładnie takie jak je opisują. Ruszyliśmy w stronę piątej alei, gdzie najbardziej luksusowe marki prezentowały swoje kolekcje na fantazyjnie urządzonych witrynach sklepowych. Istny busz. Tłumy ludzi, turyści, dziwacy, weekendowi imprezowicze, biali, czarni ( a właściwie powinnam powiedzieć afroamerykanie) beżowi, każdy ma swój kawałek chodnika. W poszukiwaniu dostępu do internetu, odwiedziliśmy sklep Apple sąsiadujący z Central Parkiem. Woooow...czegoś takiego to ja jeszcze nie widziałam. Elektronika na wyciągnięcie dłoni w dosłownym tego słowa znaczeniu. Olbrzymia powierzchnia sklepowa mieściła wszystkie możliwe Iphony, Ipody, I..komputery i wszystko co można sobie wyobrazić. Każdy sprzęt można było przetestować, korzystając także z możliwości sprawdzenia poczty elektronicznej czy posłuchania ulubionej muzyki. Stolik dla dzieci i gry dla najmłodszych, także znalazły swoje miejsce w tym oszałamiającym sklepie. Uśmiechnięta obsługa w niebieskich koszulkach doradzała i pomagała w dokonaniu najlepszego wyboru.


W sklepie spędziliśmy ponad godzinę, gdyż znalezienie bezprzewodowego bezpłatnego internetu w Nowym Jorku jest wyczynem. Nie zrobiliśmy zakupów, ale przynajmniej zobaczyliśmy jakie funkcje ma nowy Ipad, który niedawno wszedł na rynek. Pojechaliśmy metrem kilka stacji, aby zobaczyć symbol Nowego Jorku. Statua Wolności, choć widziana z daleka, jeszcze raz utwierdziła nas w przekonaniu, że naprawdę tu jesteśmy, w mieście, gdzie wszystko może się zdarzyć i gdzie spełniają się marzenia. Na wyspę nie popłynęliśmy - właściwie nie wiem dlaczego, chyba nie było to odpowiednia pora na eskapady na drugi brzeg, ale ta część opowieści trochę mi się zapomniała. Po drodze zatrzymaliśmy się na Wall Street. Oczywiście nie mogło się obyć bez zdjęcia z legendarnym bykiem i jego złotym przyrodzeniem. Niestety mój aparat zmarł, na skutek braku doładowania, które znajdowało się w bagażu, którego wciąż ze mną nie było. Zdjęcie zrobione przez Adasia, niby jest, ale pozostawia wiele do życzenia.. eee..szkoda gadać.

Byczek był całkiem sympatyczny i o wiele większy, niż go sobie wyobrażałam. Hmm.. no cóż, w drodze powrotnej do hotelu zaglądnęliśmy do kilku sklepów sieci Daffy's. Duży ciucholand i nic więcej. Ok, kupiłam tam śliczne, granatowe balerinki, które są najwygodniejszymi butami na świecie, ale szukanie wśród takiej ilości "szmat" czegoś co się potencjalnie nadaje, jest obłędem. Nie cierpię tych sklepów, a niestety na każdym kroku, człapałam za grupą, która nie omijała żadnego. Kolejna podróż metrem gdzie kupiłam najpotrzebniejsze kosmetyki. Wprawdzie nie potrzebowałam, aż tak bardzo kosmetyków za 200 dolców, ale co tam, raz się żyje !!!

Wyczerpana całodziennym bieganiem po sklepach i ulicach Nowego Jorku, dotarłam do hotelu. Obtarte stopy, pięty, palce, pod palcami i na palcach. Dobrze, że chociaż plastry miałam pod ręką. Obolała, zmęczona i przeładowana informacjami poszłam spać.

A następnego dnia...stało się coś, co się stać nie miało.

sobota, 5 czerwca 2010

JAJKO, SZCZUR I HOTEL NA 7 AV

Można by pomyśleć, że zwariowałam. JA, która nigdy przenigdy nie chciała jechać do Stanów, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zostałam oczarowana jakże fantastycznym miastem. Po przylocie na JFK airport, bez bagaży w średnich humorach i mega zmęczeni, ruszyliśmy metrem na Manhattan, gdzie zamierzaliśmy spędzić nocleg - gdziekolwiek będzie to możliwe. Byłam skłonna na nocleg w parku, w metrze a nawet w windzie w dwudziestopiętrowym budynku, aby można było naładować akumulatory na poranne zwiedzanie Nowego Jorku.

Stare nowojorskie metro, nie zrobiło na mnie dobrego wrażenia. Włochate gryzonie z długimi ogonami, czuły się tam najwyraźniej jak w siódmym niebie, nie zwracając uwagi na nikogo, przeskakiwały pomiędzy torowiskami, a od czasu do czasu zaglądały także na perony. Szczury na stacji metra? gdybym była po dwóch głębszych, można by podejrzewać, że to białe myszki, które zdecydowanie bardziej wolałabym wtedy zobaczyć. Plaga szczurów stała się uporczywym problemem. Jak donosi niemiecki tygodnik "Stern", na każdego Nowojorczyka przypada jeden gryzoń, biorąc pod uwagę, iż w mieście żyje około 8 milionów ludzi, liczby mówią same za siebie.

Po północy dotarliśmy do hotelu Pennsylvania. Olbrzymi hol przypominający poczekalnię dla podróżnych, gigantyczna kolejka do recepcji oddzielona elastyczną taśmą i wizja około godzinnego oczekiwania na swoją kolej. Hotel położony był na przeciwko Medison Square Garden, najpopularniejszej hali sportowo-widowiskowej może i nawet na świecie. Znajdowaliśmy się w samym sercu Manhattanu. Okolica zdumiewała swoją architekturą, różnorodnością ludzi, sklepów, fast foodów i odmiennością stylu życia.

Po ponad godzinnym oczekiwaniu, udało nam się załapać na ostatnie wolne miejsca w hotelu, po bardzo nieatrakcyjnych cenach. Promocje last minute a nawet last second, zdecydowanie tam nie obowiązują. Weszliśmy do pokoi i zaczęłam się zastanawiać, czy aby przypadkiem nie lepiej było wybrać noclegu w metrze. Standard hotelu porównałam z 1 gwiazdkowym hotelem w Egipcie, bo lepszego porównania, chyba znaleźć się nie da. Fujj...Fujj..Fujj..Żółta, obdrapana, obskurna wanna z foliowo-plastikową zasłonką, której wolałam nie dotykać. Woda owszem była, ale na temat różnorodności barw wypływających z kranu, można by długo dyskutować. Bez bagaży, piżamy, ciuchów na zmianę w ohydnych warunkach poszliśmy spać.

Następnego dnia, zgodnie uznałam, że pobyt w hotelu Pennsylvania, trzeba czym prędzej zakończyć. Głodna jak wilk, poszłam ze Szczepciem na śniadanie. Była 7 rano i patrzyliśmy podekscytowani jak Nowy Jork budzi się do życia. Tłumy spieszących do pracy ludzi, gdzie prawie każdy trzymał w ręce szczelnie zamknięty kubek gorącej kawy, przemieszczały się w zawrotnym tempie. Rozglądając się po okolicy, wyznaczyliśmy kilka miejsc, gdzie wreszcie uda nam się usiąść i coś zjeść. Bary szybkiej obsługi a właściwie samoobsługi to coś najbardziej normalnego na świecie - w przypadku gdy światem jest Nowy Jork. Nie znaleźliśmy ani piekarni, ani małego marketu gdzie mogłabym kupić coś na ząb, więc postanowiliśmy zaryzykować i zamówić jakiś smakowity zestaw śniadaniowy.

Smakowite zdecydowanie nie było. Świeże kanapki ze zmutantowanym jajkiem, boczkiem i serem, nie chciały przejść przez moje gardło. Tylko dlatego, że nie lubię jajek, a to które okupowało moją kanapkę było ściętym białkiem wielkości bułki i grubości ponad 2 centymetry. Jajko i boczek opuściły moją kanapkę, tak szybko jak się tam znalazły i mimo wmawiania sobie, że to nie jajo i nie boczek, nie zostały w pełni skonsumowane. Popijając herbatę, rozmyślałam nad planem dnia i miejscami, które koniecznie muszę tego dnia zobaczyć...

piątek, 4 czerwca 2010

DŁUGA DROGA - czyli jak spełniał się amerykański sen


Kiedy dawno temu, pragnęłam polecieć do Stanów, niesympatyczny konsul odmówił mi przyznania wizy. Był to czas kiedy na trzy lata obraziłam się na wszystko, co związane było z Hameryką. Moje obrażanie skończyło się jednak w lutym tego roku. Propozycja znajomych o wyjeździe do Nowego Yorku, była tym czego w środku deszczowo-śniegowych dni potrzebowałam najbardziej.

Otrzymanie wizy okazało się formalnością, a możliwość wjazdu do Stanów przez okres 10 lat jest satysfakcjonującym zadośćuczynieniem. Omijając szczegóły, 16 kwietnia stawiamy się na lotnisku Balice w Krakowie. Szczepan zwany "darem losu" Król Romów, Adaśko, Ciocia Ocia i ja. W komplecie ruszamy do odprawy bagażu i zaczynają się pierwsze przygody...



Zdjęcie powinno mówić już samo za siebie. Wybuch wulkanu uniemożliwił nam kontynuowanie podróży. Z 6 godzin , które mieliśmy spędzić na lotnisku w oczekiwaniu na przesiadkę do Amsterdamu - zrobiło się kilka dni.Lotnisko w Pradze przyjęło nas podobnie jak tysiące innych pasażerów, czyli długie kolejki, telewizja i koczowanie na walizkach.


Żeby nie stracić za dużo, a mimo wszystko zyskać będąc skazanym na pobyt w Pradze, poszukaliśmy sympatycznego hotelu niedaleko centrum. Baza wypadowa na zwiedzanie miasta była powiedzmy nie taka zła. Po pysznym śniadanku, wyruszyliśmy w poszukiwaniu pięknych zabytków, o których wiele razy słyszałam, ale nigdy nie miałam okazji zobaczyć tego miasta na własne oczy. Urokliwe zakątki, złota uliczka i niesamowita atmosfera tego miejsca sprawia, że chyba na każdym Praga potrafi zrobić ogromne wrażenie.


Wielokrotnie zjawiamy się na lotnisku z nadzieją, iż oprócz Pragi także inne lotniska otworzą swoją przestrzeń powietrzną. Niestety do szczęściarzy to my nie należeliśmy. Po kilku dniach zwiedzenia, kręcenia się i obracania, udało nam się załapać na popołudniowy lot do Amsterdamu. Dzięki nieobecności kilku pasażerów, o godzinie piętnastej siedzieliśmy w samolocie Czech Airlines do miasta dziwek, zioła i kolorowych tulipanów.


W Amsterdamie mieliśmy zawitać na jeden lub dwa dni, na co byliśmy już przygotowani. Jednakże, po wylądowaniu przesympatyczna pani w turkusowym uniformie linii KLM, oznajmiła, że znalazła dla nas miejsca w samolocie do Nowego Yorku jeszcze tego samego dnia, a dokładniej mówiąc - za godzinę. Nie czekając ani minuty dłużej, nadaliśmy bagaże na lot do NY i przeszliśmy do odprawy bezpieczeństwa.

Za oknem stały olbrzymie samoloty holenderskich linii lotniczych KLM, a pasażerowie okupowali wszystkie miejsca w poczekalni. Mix narodowości, kultur i religii opanował całą poczekalnię, a co dopiero będzie w Nowym Yorku...
Grubasy i chudzielce, młodzi i starzy, z dziećmi i bez dzieci, Muzułmanie, Żydzi i inni, aż chciało by się powiedzieć - I MY.

Po kilkunastu minutach oczekiwania, zaproszono nas na pokład samolotu giganta. Wygodne siedzenia, jeśli siedzenia w samolocie można określić mianem wygodnych. Wbudowane telewizorki w poprzedzającym nasze fotele siedzeniu, koce, słuchawki, szybki instruktarz i lecimy.

Lot trwał około 7 godzin. Cały czas serwowane były przekąski, napoje, słodycze i inne. Nie trudno było głodować, a różnorodność podawanych posiłków była zadowalająca. Oglądnęłam kilka filmów, które prezentowane jako nowości, pokrywały się z tym co wyświetlane jest aktualnie na wielkim ekranie. Trochę spania, trochę nauki arabskiego, trochę słuchania radia, trochę gry w tetris i jakieś zgadywanki, trochę filmów, trochę seriali, trochę programów o podróżach i byłam na miejscu.

Lotnisko JFK, nie zrobiło na mnie żadnego wrażenia. Zwykłe, bardzo zwykłe, wręcz prze-zwykłe. Niezwykłe jednak stało się szybciej jak myślałam. Po odprawie paszportowo-wizowej, podeszliśmy pod taśmę, na której wolno przesuwały się bagaże nadane w Amsterdamie. Ku mojemu zaskoczeniu, przygoda trwała dalej. Moja rażąca walizka koloru pomarańczowego, jak akcja "bądź widoczny na drodze" a w tym przypadku, "bądź widoczny na taśmie bagażowej" - nie stanęła swoimi czterema maleńkimi kółeczkami na amerykańskiej ziemi. Nie tylko moja żarówa nie doleciała, ale wszystkie nasze bagaże. Mogłam zapomnieć o naładowaniu aparatu, ubraniu świeżyć pachnących ciuchów następnego dnia i uczesaniu blond kity. W bagażu podręcznym znajdowała się tylko książka, bilet lotniczy i okulary przeciwsłoneczne. Zestaw godny prawdziwego podróżnika.


Późnym wieczorem wyjechaliśmy z lotniska w poszukiwaniu noclegu na Manhattanie...