środa, 31 grudnia 2014

HAPPY NEW YEAR 2015


Kochani! Pragnę złożyć Wam najserdeczniejsze życzenia z okazji Nowego Roku. Żebyście nigdy nie przestawali marzyć, podróżować, smakować i kochać do szaleństwa. Niech ten rok przyniesie wiele powodów do uśmiechu i szczęścia pod każdą postacią. Róbcie to na co macie ochotę, realizujcie plany, nie odkładajcie rzeczy na później. No i ćwiczcie z Chodakowską! Wyglądajcie jak milion dolców i nigdy przenigdy nie obniżajcie poprzeczki!

 HAPPY NEW YEAR!!!

wtorek, 9 grudnia 2014

JA PIERNICZĘ!

Po miesięcznej przerwie, wróciłam na schłodzoną pustynię. Bez kurtki już się wieczorem nie obejdzie. A jako, że niedługo święta, rozpoczęłam produkcję pierników. Tym razem pomagały mi dwa elfy Św.Mikołaja, które własnoręcznie wykonały większość pierniczków. No cóż..jest się czym pochwalić. Dziękuję Meg Meg i mojej współlokatorce za wsparcie i kawał wspaniałej pracy w fabryce pierników.


czwartek, 13 listopada 2014

ROOM ESCAPE



Jak zawojować świat w kilka miesięcy? Nic prostszego. Pamiętacie grę online "escape the room", gdzie odnajdując przedmioty, rozwiązując zagadki mamy za zadanie wydostać się z tematycznego pokoju? No właśnie! Tym razem cel gry jest dokładnie taki sam, ale zamiast spędzać czas na komputerze czy ściągając grę na telefon, zbieramy paczkę przyjaciół i gramy "NA ŻYWO".

Już tłumaczę o co chodzi. Gry "room escape" w mgnieniu oka pojawiły się jako numer jeden na portalu TripAdvisor. Nie mogłam przejść obok tego obojętnie, więc zaczęłam szperać co jest fenomenem tej gry. Przeglądając strony internetowe, okazuje się, że można grać już praktycznie na całym świecie. Wystarczy wybrać miasto i zebrać grupkę przyjaciół, żeby zacząć zabawę. No to ciach, miasto - Warszawa, grupa trzyosobowa, wybieramy spośród trzech pokoi Indiana, Piwnica i Laboratorium. Nie wiemy co nas tam czeka. Wiemy tylko, że będziemy mieć 60 min na ucieczkę.

Przyjeżdżamy na miejsce, parę minut przed planowaną godziną rozpoczęcia gry. Warto przybyć kilka minut wcześniej. Zostawiamy kurtki, torebki itp. i przemiła obsługa objaśnia jak będzie wyglądała nasza godzina w pokoju "piwnica". Lekki stresik, adrenalina i z zamkniętymi oczami wchodzimy do pokoju, gdzie zaczyna się nasza przygoda. Trzaskają drzwi, a na monitorze zegar odlicza minuty do końca gry i tym samym czas jaki mamy na ucieczkę. No to do dzieła. Nie zdradzę wam szczegółów, bo zepsułabym całą frajdę, ale bez wątpienia musicie ze sobą współpracować od samego początku. Pokoje tematyczne wypełnione są przedmiotami, gadżetami, meblami itp. które zawierają zagadki logiczne, nie dla idiotów. Trzeba pogłówkować i to mocno, żeby nie utknąć w piwnicy. Biegamy jak oparzeni, przesuwamy meble, oglądamy kartki, szukamy numerów, liczymy, dodajemy, skręcamy, łączymy w pary, otwieramy kłódki i śmiejemy się do rozpuku, bo zagadki do łatwych nie należą. Nasze poczynania podgląda na monitorach obsługa "room escape" i gdy jak kołki nie wiemy co dalej, pojawia się na monitorze podpowiedź, dzięki której ruszamy jak burza i szukamy kolejnych haseł, kodów itp.żeby za jakiś czas świętować zwycięstwo. Zostaje parę minut do końca, serce bije nam jak oszalałe, trzymamy w ręce kolorowe klucze, kończy się czas, nie mamy bladego pojęcia jak się wydostać, dostajemy dwie dodatkowe minuty i eureka. Otwieramy drzwi i jesteśmy uratowani.

Emocje trzymają nas jeszcze długo po wyjściu. Ojj..tak, tak na pewno przyjdziemy jeszcze raz splądrować inne pokoje. Była to najlepsza zabawa na jakiej kiedykolwiek byłam. 60 min. intensywnego myślenia, z genialnym pomysłem na kreatywne spędzenie wolnego czasu. Doskonała forma integracji dla pracowników firm, jednym słowem niesamowicie polecam. W grze może brać udział od dwóch do pięciu osób. Dwie hmm..moim zdaniem to za mało, pięć to już tłum. Najśmieszniej i najwygodniej grać w 3-4 osoby, bo jak to się mówi co dwie głowy to nie jedna. Korzystaliśmy z "room escape" przy ul. Śniadeckich 1/15 http://roomescape.pl Profesjonalna obsługa, miła atmosfera, genialna zabawa, polecam razy sto. Koszt 60 minutowej gry to 150 zł.do godz.15 stej i 180 zł. po 15 stej. za całą grę, więc można podzielić koszty na ilość graczy. Konieczna jest wcześniejsza rezerwacja. Jak już wspominałam pograć można w większości dużych miast na świecie, w Polsce ucieczki z pokoju możecie spróbować m.in. w Gdańsku, Krakowie, Łodzi, Poznaniu lub we Wrocławiu. Udanej zabawy!

poniedziałek, 10 listopada 2014

PI KEJ PI

Podróże kształcą, oj tak, tak, szczególnie w PI KEJ PI. Odjazd o czasie, tłum gotowy do zajmowania miejsc jak przed wejściem do samolotu na pół godziny przed otwarciem bramek. Dobrze, że pociąg objęty jest rezerwacją miejsc, bo byłabym na straconej pozycji. Wagon X, przedział Y, miejsce Z, jestem, wyciągam książkę, zakładam okulary, proszę o pomoc w umieszczeniu walizki na metalowej kratce no i ruszamy.
- Przepraszam czy daleko Państwo jadą? - pytam z ciekawości, czy będziemy się tak kisić przez kilka godzin czy może ktoś wysiądzie wcześniej.
- Czy daleko? -  dziwi się mężczyzna pod oknem w białek koszuli rozpiętej do połowy klaty, z której wychodzą czarne, spocone, kręcone włosy.
- No, w sensie dokąd Państwo jedziecie?
- A dlaczego Pani pyta?
- Boję się, że zasnę dlatego pytam.
- Jest Pani na jakichś tabletkach?
- Nie, ale jestem zmęczona.

Na jakich tabletkach? Matko, czy już nie można się zapytać kto gdzie jedzie. Po godzinie żałowałam, że jednak nie wzięłam żadnej tabletki na sen albo na jakieś ogólne otumanienie, bo białej koszuli gęba się nie zamykała. Po trzech godzinach zrobiłabym wszystko, żeby choć na chwilę przestał gadać z koleżanką w czarnej sukience. Oprócz gaduły, jest jeszcze brunetka, odbierająca telefon niczym pracownik infolinii. Wiem już co robi, gdzie jedzie, że odwołała ślub na dwa tygodnie przed ceremonią, że ma nowego szefa, że jeździ tą trasą często, że pracuje w banku, że jest opóźnienie, że zjadła kanapkę z łososiem na mieście i na litość boska, dlaczego ja muszę tego słuchać. Czy tak trudno jest odebrać telefon poza przedziałem, gdzie nikt nie będzie słuchać jak często zmienia majtki i jak bardzo tęskni za swoim misiem pysiem.

Jedzie poczęstunek. Wielki wózek zatrzymuje się przed przedziałem.
- Dzień dobry, w imieniu PKP Intercity przysługuje Państwu darmowy poczęstunek, woda, kawa, herbata, soczek?
- Poproszę wodę.


W zestawie z wodą, jest też "pryncypałek". Koszt biletu 130 pln, smak "pryncypałka" bezcenny. Zapomniałam dodać, że rozpoczął się sezon na grypę i narzekanie. Że zimno, że mokro, że ponuro, że pociąg jedzie długo, bo tory w remoncie, że nie powiedzą o opóźnieniu, że to bandyci i oszuści, że PIS , że PO, że wszyscy kradną. Kaszlący cały przedział, jeden na drugiego. Gruźliki, popijają zamówioną kawkę i oznajmiają, że zaraz wysiadają. Moje modły zostały wysłuchane. Przez ostatnie pół godziny, jadę w ciszy. Rozkosz dla uszu. Nareszcie w domu.

czwartek, 6 listopada 2014

ZWYKŁY BILET


- Dzień dobry, poproszę bilet do K-K na godzinę 16:20
- Zwykły? - odpowiada Pani z okienka biletowego na dworcu PKP w Warszawie.
- A jakie są? - pytam. Kobieta przewraca oczami i zapowietrza się ze zdziwienia, bo przecież nie jeżdżę pociągiem codziennie a raczej kilka razy w roku i podział na bilety zwykłe i niezwykłe jest mi obcy.
- Ma pani jakieś zniżki? - warczy zza szyby.
- Nie, nie mam.
- Kartą czy gotówką? - pada hasło. Nerwowo szukam info o zakazie płacenia kartą, ale uff na szczęście nie ma.
- Będę płaciła kartą - odpowiadam i dokonuję płatności zwykłego biletu bez możliwości wybrania czy przy oknie, czy na korytarzu czy w wagonie bezprzedziałowym, bo papierowa przepustka na Intercity już wydrukowana zanim jeszcze włożyłam kartę do czytnika. Świetnie, ponad godzina do odjazdu, siadam w sieciówce z herbatą pomarańczowo jaśminową i zaczynam miesiąc w Polsce. Już wiem, że będzie gorąco.

piątek, 24 października 2014

A PO PRZERWIE

A po przerwie zmiany. Były wzloty i upadki, były łzy i kołowrotek w pracy. Ale nie ma co się nad sobą użalać, ruszam pełną parą na nowo. Jak to się mówi, co Cię nie zabije to Cię wzmocni - wcielam w życie i nie odwracam się za siebie.

W kozie - awans i niedługo będzie szary mundurek. Z jednej strony nie ma się z czego cieszyć, z drugiej czeka mnie ciężka praca i kolejny punkt w cv. Firma się rozwija z prędkością światła i ścieżka awansu to taśma produkcyjna. Zatem muszę dać z siebie wszystko i wytrwać miesiąc szkolenia a potem latać jako supervisor. Trzymajcie kciuki.




środa, 16 lipca 2014

CHWALIPIĘTA

Jestem i znikam. Mam wiele zaległości, ale tyle się dzieje, że z trudem znajduję czas na własne przyjemności. Ale jak już znajdę, efekty są takie.


Małe przyjęcie niespodzianka, z okazji bardzo wyjątkowej. Większość przystawek przygotował Stefan, pod moim czujnym okiem. Tort moje dzieło. Aż zgłodniałam...

czwartek, 3 lipca 2014

FELIETON MARCINA MELLERA - LEVEL HARD

RIMEJK POLITYCZNY

Czas tak pędzi, że już po 25 latach robi się remake, czyli nową wersję filmu, jak choćby ostatnio „Robocopa”. Że niby starsza wersja już archaiczna, efekty nie te, dialogi zbyt drętwe, młodzieży trzeba podać coś świeżego. Może to i racja, ale dlaczego nikt nie przysposabia na nowo sławetnych mów politycznych sprzed dwóch, trzech dekad? Jak działacze partyjnych młodzieżówek mają załapać, o co tam było kaman?
Postanowiliśmy nadrobić to kłopotliwe zaniedbanie. Przedstawimy uwspółcześnione językowo i kulturowo wersje historycznych wystąpień. Na początek przemówienie Wojciecha Jaruzelskiego z 13 grudnia 1981 r. o wprowadzeniu stanu wojennego.

Obywatelki i obywatele Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej!

Słuchajcie, kurwa, bo Ojczyzna nasza znalazła się w pogłębiającej się dupie. Dorobek wielu pokoleń, wzniesiony z popiołów polski dom idzie się jebać. Struktury państwa poszły w pizdu. Gasnącej gospodarce zadawane są codziennie nowe ciosy w dupala. Warunki życia są przechujowe. Przez każdy zakład pracy, przez wiele polskich domów przebiegają kurewskie linie bolesnych podziałów. Atmosfera niekończących się pierdolonych konfliktów, nieporozumień, nienawiści sieje spustoszenie psychiczne, kaleczy tradycje tolerancji. Padają wezwania, żeby dojebać czerwonym.
Rosną milionowe fortuny tłustych misiów. Chaos i demoralizacja przybrały rozmiary kompletnej chujni. Naród jest podkurwiony w opór i osiągnął granice wytrzymałości psychicznej. Wielu ludziom odpierdala. Już nie dni, lecz godziny przybliżają ogólnonarodową rozpierduchę. Uczciwość wymaga, aby postawić pytanie: czy musiało, kurwa, do tego dojść? Czy wszyscy ochujeli? Obejmując urząd prezesa Rady Ministrów, wierzyłem, że potrafimy się podźwignąć. Czy zrobiliśmy więc wszystko, by zatrzymać spiralę kryzysu?

Historia, chuj jej w dupę, oceni nasze działania. Przy wspólnym stole zabrakło kierownictwa pierdolonej Solidarności. Słowa wypowiedziane w Radomiu, obrady w Gdańsku odsłoniły prawdziwe zamiary jej skurwionych przywódczych kręgów. Zamiary te potwierdza w skali masowej codzienna praktyka, narastająca agresywność ekstremistów, kolesi o małych fiutkach, jawne dążenie do całkowitego rozbioru socjalistycznej polskiej państwowości. Jak długo można czekać, aż te chujki się ogarną? Jak długo ręka wyciągnięta do zgody ma się spotykać z zaciśniętą pięścią tych miękką pytą robionych pizdków, co mają chuje jak fistaszki? Mówię to z ciężkim sercem, z ogromną goryczą.
Trzeba, kurwa, powiedzieć: dość! Trzeba zapobiec napierdalance, którą zapowiedzieli otwarcie przywódcy Solidarności. Naród musi pierdolnąć się w dyńkę. Pojebom trzeba skrępować ręce, zanim wtrącą ojczyznę w otchłań bratobójczej walki.

Obywatelki i obywatele!

Wielki jest ciężar odpowiedzialności, jaka spada na mnie w tym dramatycznym momencie polskiej historii. Nie mogę powiedzieć: chuj na to kładę, mam wyjebane na Polskę, bo obowiązkiem moim jest wziąć tę odpowiedzialność – chodzi o przyszłość Polski, o którą moje pokolenie walczyło na wszystkich frontach wojny i której oddało najlepsze lata swego życia. To nie czas na lizanie się po fiutach. Ogłaszam, że w dniu dzisiejszym ukonstytuowała się Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego. Rada Państwa w zgodzie z postanowieniami konstytucji wprowadziła dziś o północy stan wojenny na obszarze całego kraju. Tak się, kurwa, kaszle.
Obywatelki i obywatele!

Żołnierz polski wiernie służył i służy ojczyźnie. Nasz żołnierz ma czyste ręce, wielkiego naganiacza, nie zna prywaty, lecz twardą służbę. Nie ma innego celu niż dobro narodu.
Odwołanie się do pomocy wojska może mieć i ma charakter przejściowy. Jesteśmy tylko jebaną kroplą w strumieniu polskich dziejów. Składają się one nie tylko z chlubnych kart. Są w nich też karty ciemne: liberum veto, prywata, swary, trzepanie kapucyna. W rezultacie – upadek i klęska.
Obywatelki i obywatele!

W tym trudnym momencie zwracam się do naszych wykurwistych socjalistycznych sojuszników i przyjaciół. Wielce sobie cenimy ich zaufanie oraz stałą pomoc. Sojusz polsko-radziecki jest i pozostanie kamieniem węgielnym polskiej racji stanu, gwarancją najlepszego obciąganka pod słońcem.
Do Was się zwracam, moi towarzysze broni, żołnierze Wojska Polskiego, co macie fiuty jak maszty pełnomorskich jachtów. Bądźcie wierni przysiędze, jaką składaliście ojczyźnie na dobre i na złe. Od waszej dzisiejszej postawy zależy los kraju. Gruszki strzepiecie później.
Zwracam się do Was, funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej i Służby Bezpieczeństwa: strzeżcie państwa przed wrogiem. W górę kiełbasy i jedziecie frajerów na pełnej kurwie!
Zwracam się do wszystkich obywateli – nadeszła godzina ciężkiej próby. Próbie tej musimy sprostać, dowieść, że Polski kurwa, jesteśmy warci.

Rodacy!

Wobec całego, kurwa, narodu polskiego i wobec całego jebanego świata pragnę powtórzyć te jebaniutkie słowa: Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy.

Felieton Marcina Mellera pochodzi z najnowszego wydania "Newsweeka".

sobota, 7 czerwca 2014

KAWA NA ŁAWĘ

Dostaję już maile z pogróżkami, gdzie jakiś nowy wpis. No to kawa na ławę. Zacznę jak zwykle od końca czyli rozpętało się piekło. Tak jak lubię słońce, wysoką temperaturę i szum klimatyzatora, to w tym roku drzwi szatana otworzyły się na oścież i temperatura poniżej 47 stopni w ciągu dnia nie spada. A to dopiero przedsmak piekielnych katuszy. Każdego roku zaskakują mnie te upały, chociaż wiem, że przyjdą i że będzie gorąco, do tego mam przecież czarny samochód, ale co roku jakbym odkrywała Amerykę, że ciepło, że już i że tak szybko. Zupełnie ominął mnie sezon basenowo-plażowy i teraz czekać trzeba do września, żeby na plaże z materacem dmuchanym wyskoczyć.

Jeśli o plaży mowa to wreszcie podjęłam wyzwanie "skalpel". Gdzie człowiek nie spojrzy wszędzie Chodakowska i Chodakowska, koleżanki ćwiczą i chwalą się rezultatami. Ale żebym ja się dała nabrać na ten FB funklub z motywacją w tle, jak można mieć piękne ciało wykonując serię na oko łatwych ćwiczeń, to minęły lata świetlne. No i pewnego dnia spotkałam się z Tysia i największą kierowniczką od ciast we Wrocławiu, która przekonała mnie, że ta cała Chodakowska jest warta zachodu i że powinnam spróbować. Ćwiczę! I jak Ewka obiecała, widać już pierwsze efekty. Przypominam trochę film odtwarzany w slow-motion bo podjadam ciasta, cukiereczki i nie odmawiam sobie niczego, bo takiego skalpela to ja sobie nie zafunduje, żeby wszystkiego odmawiać. No więc z małym oszustwem w tle, stopa flex i jadę dwadzieścia powtórzeń. Budzę się w nocy i powtarzam " pamiętaj, że Twoje ciało może więcej niż podpowiada Ci Twój umysł" - psychoza.

Katar wreszcie może pochwalić się nowym lotniskiem. Plusy - w porównaniu do starego ma same plusy. Minusy - nie uwolnimy się nigdy od autobusów, więc nie każdy będzie miał okazję wchodzić na pokład klimatyzowaną tubą, jak dla mnie ciemne, szaro-szare, mało światła, ale za to dużo wodnych akcentów z roślinkami. No i nie mogę ominąć gigantycznego żółtego misia z nocną lampką, wartego 6,8 milionów dolarów, po co? Do dyspozycji pasażerów komputery Apple Mac i z pewnością wiele więcej, ale będę odkrywać uroki lotniska przy okazji prywatnej podróży, bo w pracy nie mamy szansy wszystkiego zobaczyć.

Pod koniec maja poleciałam do Abu Dhabi na koncert Justina Timberlake'a. I jak jesteście w Polsce i nie macie biletów na sierpniowy koncert w Gdańsku, to jesteście placuchami. Było tak zajebiście, że uśmiech mam do teraz jak sobie pomyśle, co to były za emocje. Ha..większe były tylko przy kontroli paszportowej, kiedy mojej koleżanki nie wypuścili z Kataru ( brak pozwolenia na wyjazd z kraju ) i w ostatniej chwili podjęłam decyzję, że lecę sama. Hotel zapewniał autobus na koncert więc w wesołym busie poznałam ludzi z Dubaju, z którymi bawiliśmy się przy największych hitach Justina. Stadion du Arena wypełniło ponad 20 tysięcy ludzi w różnym wieku. Nie było napalonych nastolatek z plakatami, a w zamian międzynarodowy misz-masz narodowości, grupy przyjaciół, małżeństwa, pary i chłopcy bez koszulek. Gorąco było okrutnie, więc zanim pojawił się JT, wszyscy wyglądali jakby stali pod fontanną. Wreszcie się zaczęło - czapki z głów! Impreza światowego formatu, talent to jedno ale w połączeniu z przygotowaną choreografią, zespołem tancerzy, Tennessee Kids i wizualizacjami, które przyprawiały o zawroty głowy, można bez ogródek powiedzieć, że warto było czekać siedem lat na powrót niezaprzeczalnej gwiazdy na scenę muzyczną. Tłum bawił się w najlepsze, mimo rozmazanych makijaży i mokrych włosów - JT pozwolił sobie skomentować ten stan rzeczy i powiedział: "Hello Abu Dhabi! Let me just get this out the way. It is really f****** hot here. We can’t turn the air conditioning on in here?" Było bosko! Ale co ja wam będę mówić, Justin to Justin. I jakby to powiedziała moja kumpela.."stara nie obchodzą mnie teraz cudze dzieci, ząbkowanie, kto jaką kupę zrobił i jakie ich dzieci są piękne i wspaniałe, ja mam teraz problem czy jechać na Justina czy nie".


 A z plotek z pierwszej ręki..miałam na pokładzie znaną piosenkarkę, filigranową blondynkę - zgaduj zgadula...





niedziela, 13 kwietnia 2014

SPEKTAKL CYRKOWY

Brzmi fikuśnie? W innych okolicznościach napisałabym spektakl teatralny, ale problem w tym, że to nie teatr, tylko cyrk. Jak miałam kilka lat, parę razy w roku (mogę zmyślać) przyjeżdżał do K-K cyrk. To było dopiero wydarzenie. O niczym innym się w szkole nie mówiło, tylko o występach, klaunach, słoniach i strojach z cekinami. Auto z muzyką i ogłoszeniem przez megafon, że przyjechał cyrk, jeździło w tę i we w tę. No nie można było przejść obojętnie obok tego wydarzenia. Prawie jak samochód z lodami Family Frost, którego melodię zanucę w środku nocy wybudzona z głębokiego snu.

Impreza odbywała się w QNCC, zachęcam do wejścia na stronę z czystej ciekawości zobaczyć jak wygląda budynek "drzewo", który robi wrażenie nie tylko na przysłowiowym Kowalskim. Przyjeżdżamy o godzinę za wcześnie. Wyczuleni na korki wieczorową porą, nie możemy się nadziwić, że udało nam się przejechać pół miasta na zielonym świetle. Co tu robić? Objeżdżamy budynek parkingu, którego fasada zewnętrzna przypomina dobrej klasy hotel z projektu znanego architekta. Objeżdżamy kilka razy rondo, bo Stefan nie zdążył skręcić i już zaczęłam się robić bladozielona. Potem zaliczamy parking dla autobusów, bo też źle wjechaliśmy, aż wreszcie parking właściwy. Zabieramy ciepłe swetry, bo mimo że na zewnątrz już upały w środku będzie epoka lodowcowa zapewniona przez klimatyzację ustawioną na zamrażanie. Z parkingu zjeżdżamy ruchomymi schodami w dół, i znowu w dół aż znajdujemy się w ogromnym holu z kolorowymi sofami i przestrzenią przypominającą lotnisko. Widzę strzałkę nakazującą iść prosto, no to maszerujemy. Zaczynają się taśmy jak w kreskówce Jetsonowie i suniemy sobie powoli, bo minęło może dopiero z 10 min. Mijamy niewielkich rozmiarów mężczyznę z mopem i dyskutujemy o zniknięciu boeinga, którego historia staje się coraz bardziej niemożliwa do wyobrażenia. Schody w górę i po chyba dwóch kilometrach jesteśmy w drugim budynku. Wszystko się błyszczy, kolorowe neony, oświetlenie i obsługa z mini sklepikiem zawieszonym na szyi jak na meczach footballu w juesej. Patrzymy na zegarek - 45 min do rozpoczęcia przedstawienia, ruszamy więc na zwiedzanie.

Znowu schody ruchome, więc każdy ustawia się na innym torze i wjeżdżamy dumni jak prezesi Banku Polskiego. Przed nami kilka osób robi zdjęcia z gigantycznym pająkiem, który jak później doczytałam jest dziełem Louise Bourgeois. Wybitnej amerykańskiej rzeźbiarki, której 9 metrowa rzeźba "Matka" ze stali i marmuru, jest jedną z jej najbardziej znanych rzeźb. Oprócz oryginału artystka wykonała także 6 kopii z brązu, domyślam się, że nie stałam pod tym z marmuru należącym dzisiaj do Tate Britain. Ale pająk interesujący i naprawdę gigantyczny. Mijamy rzeźbę i jak w bajce ukazuje się przed nami prostokąt podzielony na kolorowe, migające kwadraty, które wyświetlają jakiś napis. Zaciekawieni podchodzimy bliżej, bo całość wygląda jak błyszcząca podłoga na którą trzeba stanąć i pod wpływem nacisku kwadrat zmieni kolor albo zacznie grać BackstreetBoys. Podchodzimy do krawędzi i miałam rację z tym, że trzeba stanąć, bo pod wpływem ciężaru kwadrat zalał się strumyczkiem wody i w jednej chwili zorientowaliśmy, że dyskotekowa płyta to nic innego tylko tafla wody. Idąc wzdłuż krawędzi  każdy kwadrat uruchamiał czujnik z wodą, dając nam zabawę na kolejne kilka minut.


Ale jeśli się wam wydaje, że już nic nie może nas bardziej zaskoczyć... Zaraz za migającym basenem znajduje się niepozorna kawiarenka. Podchodzimy, oglądamy, nic szczególnego, napoje, dwa batony i żywego ducha, aż tu nagle Stefan dostrzega ruchome schody. Patrzymy na siebie i jak w kreskówce startujemy, aż została za nami smuga kurzu. Ścigamy się kto pierwszy ten lepszy, bo to nie są takie zwykłe schody ruchome..one są kręcone! Wjeżdżamy z jednej strony, zjeżdżamy z drugiej, no jak dzieci. I jeszcze raz.


Dobra koniec zabawy, zostało około pół godziny do przedstawienia. Idziemy po przekąski, bo przecież bez nich się nie obejdzie. Odbieramy bilety, podając papierową kartkę potwierdzenia rezerwacji i udajemy się do stoiska z popcornem. Mija nas "pan popcorn" z wiadrem tego białego styropianu i wręcza mini kubeczek na spróbowanie. Degustujemy i zachwycona smakiem karmelu, koniecznie chcę taki sam kupić. Stajemy w kolejce i proszę o duży popcorn właśnie ten - karmelowy, którym przed chwilą zostałam poczęstowana. Trzy osoby zerkają na mnie zza lady, jakby zaczarowani, i mówią -"Madam ale nie można tego popcornu, tylko można ten solony kupić." Jak nie można - myślę, że żart i dociekam o co chodzi z tym popcornem. Otóż według sprzedawcy popcorn karmelowy można kupić dopiero po spektaklu, a solony można już teraz. Pytam czy z popcornem nie można wejść? Można, ale tylko z tym solonym...- A skąd ktoś będzie wiedział jaki ja mam popcorn w pudełku? - Ojjj..będą Madam, i ja mogę stracić pracę, takie zarządzenie i takie regulacje tu mamy. Jako jedyny sprzedawca popcornu w całym budynku, nie miał ani komu robić konkurencji, ani logicznego wytłumaczenia dlaczego solony tak a inny nie. Jak to Polak kombinuję, żeby jednak sprzedał mi ten karmelowy a ja sobie go przykryję tym solonym i wejdę. No ale podchodziło to już pod przestępstwo kryminalne. za które najprawdopodobniej skazano by mnie na wygnanie, a sprzedawcę wtrącono do lochu ze szczurami.

Kupuję pudło solonego, nie ma wyjścia. Mijamy kolejnego młodzieńca z wiaderkiem tym razem cukierkowym, kolorowym jak się później okazało niedobrym popcornem, którego też chciałam spróbować i byłam taka podekscytowana, że do mojej papierowej bryły ląduje na sam czubek kilka mini kubeczków tego przysmaku. Ha..no to zobaczymy co się stanie, a mianowicie, czy ktoś zwróci uwagę, że to inny popcorn niż solony. Nie da się nie zauważyć, że mam w kubełku tęczę kolorów, ale co mnie oczywiście nie zdziwiło, wchodzę jak gdyby nigdy nic. Marzenia o karmelowym popcornie przeszły, gdy zjadłam pół tony białych puszków i czułam jak mój organizm od razu zaczął produkcję skórki pomarańczowej.

Wreszcie się zaczyna. Siedzimy w najwyższym rzędzie, nie ma wyżej. Żałuję, że nie wzięłam teleskopu, bo scena jest jakby 4 pietra niżej. Tak nisko, że niektóre akrobacje a właściwie aktorzy znikali nam z pola widzenia. Główna część scenografii składała się z kilku poziomów, na najwyższym widzieliśmy już tylko buty artystów. No cóż, trzeba trochę ponarzekać, przynajmniej nie przepłaciliśmy jak inni siedzący niżej, bo tak samo guzik było widać, o czym się przekonaliśmy tuż po przerwie przesiadając się o kilka rzędów w dół. Występ czternastu młodych ludzi bez kręgosłupów, powalił na kolana. Niesamowite show, fantastyczna oprawa muzyczna, genialne akrobacje, aż niewiarygodne, że można w tak interesujący sposób połączyć cyrk, teatr i musical. Siedziałam oszołomiona każdym występem, czasem z sercem w gardle, czasem z niedowierzaniem, że można takie cuda wykonywać. Kanadyjski zespół Cirque Eloize ma też polskie akcenty. Jednym z wizjonerów spektakli, części dekoracji oraz głównym trenerem akrobatycznym jest Krzysztof Soroczyński. Od najmłodszych lat wierzył w swój talent, dziś jest jedną z ważniejszych postaci świata cyrku. Kto kiedykolwiek będzie miał okazję wybrać się na jeden ze spektakli cyrku Eloize, nie zastanawiajcie się ani minuty. To jest przedstawienia o krok dalej niż jesteśmy sobie w stanie wyobrazić - mistrz.



niedziela, 30 marca 2014

KARTY NA STÓŁ

Wypatrzyliśmy ostatnio nowe, inne, bardzo lokalne miejsce spotkań. Znudził się souk, znudziły się wygórowane cenowo restauracje i trawa w parku. Otóż całkiem przypadkiem, odwiedziliśmy (Gosia, Stefan i Ja) Caffe Halul - zdjęcie nie jest moje, pożyczone z sieci, żebyście widzieli mniej więcej o co chodzi.


Nasza nowa miejscówka, znajduje się przy targu rybnym i czasami można fiknąć od unoszących się w powietrzu zapachów. Pod wieczór cafeteria zapełnia się w błyskawicznym tempie i znalezienie wolnego stolika, jest jak szukanie kwatery w Zakopanem na dzień przed sylwestrem. Po piątkowym obiedzie, wyruszyliśmy na spacer. Cel - Caffe Halul, wg.aplikacji endomondo 20-30 minut drogi spalone kalorie, nie kwalifikują się nawet pod zjedzony deser. Idziemy na skróty, czyli dzielnicą gdzie w nocy strach się tam zgubić i gdzie przyjaciele z Pakistanu coś rozkminiają, a przynajmniej takie sprawiają wrażenie. Wzięłam aparat i wymyśliłam sobie, że zrealizuję projekt "100 twarzy" zaczynając od dzisiaj. Nie łatwe zadanie, bo nie wiem do końca jak moi sąsiedzi z dzielni zareagują na próbę zrobienia im zdjęcia. Ale raz kozie śmierć, mam Gosię i Stefana, więc czuję się pewniej i mam tenisówki, żeby w razie co uciekać.


Zaczynamy. Wychodzimy z budynku i już żałuję, że bolid został na parkingu podziemnym. Na własne życzenie, ryzykuję utratą życia, zdrowia i konfiskatę aparatu. Ale nie  ma żartów dziesięć metrów od budynku robię pierwsze podejście. Daleko stali więc się nie pytałam, ale nie grozili mi palcem i nawet się uśmiechnęli..hmm..no może nie będzie tak źle. Na skrzyżowaniu, gdzie nie ma zasad kto jedzie pierwszy, przebiegamy zygzakiem jak żmije na polanie, żeby nas jakiś człowiek ze szklanym okiem nie rozjechał. Trochę się ociągam i robię ogon, bo towarzystwo dopisuje i na dodatek pozwalają na zdjęcia, choć z lekką niepewnością na początku. Wyglądamy zabawnie, bo w Katarze takie spacery nie mają miejsca. A już tym bardziej po tak zacnej okolicy. Zaczynam się zastanawiać, kto jest dla kogo większą atrakcją. Stefan liczy kroki z aplikacją w telefonie, Gosia wypatruje osoby rozmawiające przez telefon, które mają chyba milion darmowych minut, bo gadają non stop. Wypatruję starszego pana w białym turbanie, z długą brodą ale jest za daleko, żeby zrobić ładne wyraźne zdjęcie, więc jestem niepocieszona.


Końca naszej drogi nie widać, a mi się nawet zaczęło podobać. Przeciskamy się między budynkami koloru pustyni, na balkonach walizki, ubrania, koce i rozwieszone pranie, na chodniku siedzą i dumają albo dzwonią mężczyźni, bo kobiet nie było na naszej trasie. Ani jednej. Jak się później okazało, nie tylko mi się spodobało robienie zdjęć. Psychologia tłumu zadziałała bezbłędnie i niektórzy nawet podbiegali, żeby im też koniecznie zrobić zdjęcie. Pozowali, poprawiali się, robili miny i pękali z dumy, każdemu modelowi pokazałam zrobione zdjęcie na wyświetlaczu w aparacie i wtedy pojawiał się bezcenny uśmiech i parada żółtych zębów. Po 1900 metrach wg.obliczeń Stefana natrafiliśmy na dwóch mężczyzn, którym mogłabym spokojnie dać 50, 70 a nawet 100 lat. Zmarszczki tego starszego pana tak mnie urzekły, że zdjęcie jest bezkonkurencyjne. Zrobiło się zamieszanie, doszło jeszcze dwóch ciekawskich, ustawiliśmy ich na murku obok kolegów, a Gosia zaangażowała hindusa z siatką zakupów do zrobienia wspólnego zdjęcia. Chłop miał przerażenie w oczach ale zdjęcie zrobił, z pomocą połowy osiedla, które z zaciekawieniem przyglądało się co się tam wyprawia. pstryk, pstryk pstryk już prawie jesteśmy na miejscu.


 Po dziurach, po piachu, po błocie, bo ostatnio była ulewa, z brudnymi stopami (kto w klapkach) dochodzimy do mini parku. Jedni leżą z telefonami, drudzy grają w piłkę a dzieci skaczą na placu zabaw. Dzień wolny na świeżym powietrzu trzeba wykorzystać z głową o tej porze roku, lada dzień nastanie gorąc piekielny i wtedy już tylko klimatyzacja 24h na dobę nas uratuje. Przebiegamy przez ruchliwą ulicę, narażając życie po raz drugi w ciągu pół godziny. Caffe już pęka w szwach a dopiero dochodzi 17-sta. Szukamy wolnego stołu, i chyba niekoniecznie ten który podsiedliśmy był dla nas przeznaczony, ale nikt nie powiedział słowa, więc zostajemy. Otwieramy plecak pełen gier i zabaw, bo nie powiedziałam najważniejszego...W krajach arabskich hazard jest niedozwolony, ale właśnie tam odbywają się partyjki w karty czy domino, a jak ktoś nie ma swojej talii czy klocków można zamówić i dostaje się nowiusieńką paczkę kart. Do tego wszystkiego pali się shiszę, pije herbatę z miętą i podjada bób. Gwar, zapach słodkiego dymu z fajki wodnej i skupienie w każdym ze stolików, tworzy klimat niezwykły, czujemy się jak u siebie, a pragnę dopowiedzieć, że jesteśmy jedynymi kobietami w tym miejscu i absolutnie nikt nie traktuje nas inaczej. Nie ma nieprzyjemnych spojrzeń, komentarzy, czy ogólnego oburzenia z zapytaniem - co my tam robimy. Wyciągamy rewelacyjną grę planszową pt. "kolejka" rozkładamy kolorowe karty i planszę na stole. Przygotowania chwilę trwają a w tym czasie pół knajpy zaczęła się zastanawiać co to za gra. Ciekawość wzięła górę, bo podchodzili, robili zdjęcia i pytali skąd ta gra. Wywołaliśmy poruszenie, a że kolejce towarzyszą niemałe emocje, jeden mężczyzna z Arabii Saudyjskiej przyglądał się jak gramy przez godzinę, o czym nam później powiedział i urządziliśmy sobie krótką pogawędkę. Tak minął piątek, święty dzień..wolny, słoneczny i pełen atrakcji.




piątek, 14 lutego 2014

I LOVE YOU KOSZTUJE

 W supermarkecie pojawiły się walentynkowe jabłka. Po około 40-43 złote za kilogram, ale za miłość się płaci. Hiszpańskie owoce błyszczą na półce i jak to w Katarze, na bank znikną prędzej niż można to sobie wyobrazić. Otóż im większy festyn, im większy miś z sercem tym lepiej, ważne żeby się świeciło, cekiny, wstążki, naciapkane, namieszane i będzie się sprzedawało jak parasol w czasie burzy. 

Miłość w Katarze kosztuje i ma różną cenę. Od pary jeansów u znanego projektanta po samochody, telefony i biżuterię. W kraju tak bogatym, gdzie wszystko jest na sprzedaż, a nawet jeśli nie to i tak będzie, zaczęło mnie to przerażać. Bez zahamowań, bez ogródek, bez cienia zastanowienia można kupić sobie miłość. W jaki sposób? Będzie przykład, z życia wzięty, a dokładnie mówiąc z samolotu. Lecimy do Ameryki dwadzieścia osób załogi z czego cztery to piloci...chwila przerwy, bo piloci to długi temat i też można o pewnych zachowaniach książki pisać, ale za chwilę do tego powrócimy. Loty do USA są długie, zamknięci na 12-15 godzin z kompletem 335 pasażerów na pokładzie potrafi rozerwać na strzępy. Ale tym razem pasażerowie nie odstają od normy 95 specjalnych posiłków w wersji wegetariańskiej, 45 osób na wózkach inwalidzkich i średniej wieku powyżej 65 roku życia. Tak jest na każdym locie z małymi wyjątkami. Załogę dzielimy na dwa, zostaje osiem w klasie biznes wliczając szefa pokładu, drugie osiem przechodzi do klasy ekonomicznej wliczając szefa o stopień niżej. Kierownictwo zajmuje się boardingiem dwie osoby z każdej klasy wydelegowane są do kuchni, gdzie odbywa się przygotowanie posiłków, podział itd. w kabinie zostaje jak łatwo policzyć w klasie ekonomicznej pięć osób na 293 osoby. Po co komu siłownia, podnosząc ciężkie jak ołów torby tyle razy, że kręgosłup wygina się we wszystkie strony, możemy startować w zawodach Strong Men. Ale co tam, przed nami 14sto godzinny lot - mamy jeszcze zapas siły. Wszyscy usadzeni, w biznesie ostatni pasażerowie dopijają szampana i przebierają się w piżamy. Startujemy.

Zajmuję się kuchnią, po ostatnim treningu rzadko pojawiam się w kabinie - i w sumie dobrze, mniej stresu, więcej podnoszenia, przekładania no i nakładanie na talerze wg.określonych wytycznych. Lubię. Dodatkowo przypada mi w gratisie zaglądanie do kokpitu co 30 min., co czasem jest plusem czasem minusem. Na minus składają się piloci, którzy traktują samolot jak sieciówkę Starbucks, prosząc o kawę latte z chudego mleka z cukrem tylko brązowym, z odrobiną zimnego mleka, a potem herbata english breakfast z normalnym mlekiem, ale podgrzanym z miodem i listkiem mięty. Uwielbiam takie prośby, szczególnie gdy nie ma czasu i po chwili wołają, że jednak im nie smakuje i mogę zabrać kubeczek. Zabieram zaciskam zęby i wracam do kuchni nazywanej galley. Na plusy składa się izolacja od załogi, która ma fochy i nie koniecznie chce się z nimi rozmawiać, i wtedy kokpit jest jedyną ucieczką. Piękne widoki, pogaduszki i można odetchnąć. Na moim locie koleżanka z którą zostałam sama, gdy reszta załogi poszła spać, nie była rozmowna, więc co jakiś czas znikałam na dłuższą chwilę, gdy akurat nic w kabinie się nie działo i wszyscy chrapali. No i sobie gawędzimy Kapitan z kraju gdzie szyją podróbki Zary i Bershki, drugi pilot z kraju gdzie stolicą jest Islamabad. Panowie w wieku mojego ojca, nie byli upierdliwi, wręcz sympatyczni i godziny mijały o wiele szybciej. Po raz kolejny wciskam kod, patrzę w kamerę i czekam na zielone światło, sygnalizujące że mogę wejść. Siadam i w czasie gdy kapitan zajęty z nałożonymi słuchawkami na uszy przekazuje jakieś numery, drugi pilot nachyla się i proponuje wyjście na miasto, na kolacje z winem i dodaje "just me and you". Padłam na zawał.

Wyszłam oszołomiona, bo przez myśl by mi nie przyszło, że taki stary piernik odważy się złożyć taką propozycję. A jednak. Panowie nie mają już żadnych zahamowań, a na dodatek gdyby to była inna dziewczyna, jest dużo prawdopodobieństwo, że by się skusiła. A nóż widelec po kolacji dostała by nowego ajfona albo sukienkę. Granice przyzwoitości delikatnie się w tej piaskownicy zatarły, i tak jak Katarczycy wszystko mogą, od wpychania się w kolejkę do myjni, po niemoralne propozycje w klubach, przez komunikatory w telefonie i wiadomości na FB, tak inni starają się czerpać z tego trochę więcej korzyści. Zatem miłość jest na sprzedaż i nie trzeba się nawet wiele starać, żeby osiągnąć swój cel. Wypchany portfel, europejski paszport czy Porsche, są łakomym kąskiem dla wielu dziewcząt. Nie ważne czy Pan jest starszy od żółwia, ma pełne uzębienie i gromadę dzieci z żoną w domu, przynajmniej nie prosi o pieniądze na "chorą matkę". Naiwnych dziewczyn jest tutaj na pęczki, każda marzy o lepszym życiu u boku pilota, lub w przypadku Arabek najlepiej Katarczyka, zrobią masaż, ugotują albo przyniosą gotowe, wypełnią małżeńskie obowiązki i będą czekały wiernie na następne spotkanie z mężczyzną marzeń. Porażające jest to, że Panowie są zachwyceni takim obrotem sytuacji, więc z pełnym pakietem uciech biorą co Bóg daje. No i ja się pytam ile kosztuje miłość?

środa, 5 lutego 2014

PIĘĆ plus TRZY

Świętuję dzisiaj podwójnie. To już pięć lat, gdy pierwszy raz zasiadłam do komputera z pomysłem na pisanie bloga. A także piątego lutego (imieniny Mamy) trzy lata temu zaczęła się moja przygoda. Mama we łzach z rozmazanym po brodę tuszem do rzęs, machała na pożegnanie, tato trzymał się dzielnie, w końcu to nie mój pierwszy wyjazd na dłużej. Z niewielką różnicą, że tym razem sama nie wiem jak długo tu zostanę. 1/4 świata zobaczyłam, licząc miejsca w których fizycznie stopą mą chodziłam i oglądałam, bo nie liczę lotów do Pakistanu, Iranu czy Mozambiku, gdzie jedni wysiadają, drudzy wsiadają i z powrotem.


Czas w Katarze mija z prędkością strusia pędziwiatra, początki była ciężkie, później lepiej, gorzej, ale zawsze z uśmiechem. Mam tu swoich przyjaciół, zajęcia pozalekcyjne i muszę przyznać, że trochę się tu zadomowiłam. Pytanie tylko co dalej? Gdy trzeba będzie wreszcie ocknąć się z pracy przypominającej wakacje i "wiecznie w podróży" zderzy się z rzeczywistością, że tak nie wygląda normalne życie. Tylko czy ja chcę żyć normalnie? Czekać rok na upragniony urlop albo być więźniem własnego biznesu. Chyba zaczynam doceniać mój wolny czas, miejsca które odwiedzam, taka przygoda nie zdarza się dwa razy w życiu - coś za coś.

 

piątek, 17 stycznia 2014

DO MORE OF WHAT MAKES YOU HAPPY

Czy zrobiliście noworoczne postanowienia? Można by powiedzieć, ale po co? Skoro większości i tak nie jesteśmy w stanie zrealizować, albo poddajemy się już pod koniec stycznia. Otóż moja lista w tym roku ma aż 20 punktów, niektóre bardzo mobilizujące jak nauka słówek, inne są kwestią wolnego czasu, chęci i nadwyżki dolarów na koncie. Zatem wiele jest do zrealizowania, kilka już umarło na starcie. Ale nowy rok nowe wyzwania. Żeby zaczęło się pięknie i w turkusowych kolorach, poleciałam na 4 dni na Malediwy. Odwiedziłam trzy różne, boskie, zniewalające wyspy, i jak zwykle się spiekłam mimo nacierania kremami z filtrem. Widoki z każdej strony są tak niewiarygodne, że leżąc na białym piasku, zastanawiałam się jak to jest możliwe, że są takie miejsca na ziemi. Plażing, smażing, opalażing pasuje do mojego czterodniowego wypoczynku znakomicie. Na dodatek przy odrobinie kombinowania, można spędzić parę dni w raju za mniej niż trzysta dolarów ( nie licząc przelotu), ale to już pozostawiam w tajemnicy.


Święta w domu minęły bardzo przyjemnie. Nasze śpiewanie kolęd roznosiło się po całym osiedlu przy dźwiękach skrzypiec (oczywiście), i mimo że domownicy lekko fałszowali, było niezwykle magicznie. Stół uginał się od wigilijnych specjałów, teraz ugina się moja łazienkowa waga, bo jednak w "cycki" nie poszło. W pracy spokojnie, dużo wolnego, mało lotów, ale w zupełności mi to odpowiada. Pasażerowie na locie do Waszyngtonu zajadali się lodami i jeśli się przez 15 godzin nimi najedli to alleluja. Z serii "głupota na pokładzie" koleżanka z kraju na I. zobaczyła śnieg, który niczym lawina zsunął się z dachu samolotu i spadł prosto do "rękawa" łączącego wejście na terminal z drzwiami samolotu. Dobrze, że akurat nikt nie przechodził, bo można było z tej zaspy ulepić bałwana. Na widok białej zaspy zostawiła wszystko i ruszyła w stronę otwartych drzwi, od których miałam już gęsią skórkę i w myślach odliczałam minuty do ich zamknięcia. Rozumiem, że w kraju na I. śnieg to nie codzienność, ale żeby pakować go do plastikowego niebieskiego kubka, celem zabrania do Doha. Moja cierpliwość sięgnęła zenitu, gdy mało tego, że trzeba było zajmować się jej pasażerami, bo ważniejszy był śnieg, to jeszcze wpakowała go do lodówki. Bez pomyślunku zupełnego, mówię meduzie wyciągaj ten brudny śnieg, bo będzie heca zaraz. Po pierwsze w lodóweczce gdzie wchodzi kilka butelek i dwa soki, nie ma miejsce na kubek śniegu, po drugie za godzinę stopnieje i do domu sobie go i tak nie zabierze. Fuknęła coś pod nosem i poszła z kubkiem do drzwi.

Lamentowania nie było końca, aż wreszcie samolot ruszył na ceremonie odmrażania, jedyne dwie godziny opóźnienia, bo nie jesteśmy jedyni w kolejce, a przed nami A380, który jak wiemy mały nie jest. Francuz przed nami dostał tyle obelg on naszych pasażerów, że jest za duży i przez niego nie zdążą na swoje połączenie do Bombaju, że prawie skończyły nam się szklanki tak im w gardłach zaschło od marudzenia. Przyszedł też Pan z końca samolotu zapytać o stan i samopoczucie jego kota który leci w cargo i jak mu tam jest. A potem jeszcze dzieci po ciastka, inni do toalety, a kiedy polecimy, a czy zdążymy, a czemu tak gorąco, a dlaczego tak długo, a czemu AirFrance a nie my pierwsi...po dwóch godzinach na ziemi maskarada się skończyła i z 300 osobową gromadką wściekłych pasażerów wzbiliśmy się w powietrze.

W Doha zima, czyli kurtka, szalik, no może nie rękawiczki, ale zimowe ubrania wyciągnęłam z walizki. Katarczycy też wyciągnęli kurtki, ale klapki zostały. I wygląda to przekomicznie, bo mają sine palce z zimna, ale pełnych butów nie założą.  Czasem popada deszcz, a kaloryfer w pokoju ratuje życie, gdy nie chce się wychodzić na te chłody. Żeby jednak do końca w domu nie siedzieć, poszłam na wystawę najbardziej kontrowersyjnego brytyjskiego artysty sztuki współczesnej - Damiena Hirsta. I tak jak za granicą czeka się w kolejce po bilet, tu kolejki nie ma a wejście jest bezpłatne. Grzechem byłoby nie skorzystać. Wystawa faktycznie powala na kolana, i na pewno nie każdy odwiedzi wszystkie pomieszczenia, choćby ze względu na walory estetyczne i możliwość nasilenia się mdłości. Niektóre instalacje są tak inne i dziwne, że jak to przy sztuce współczesnej, nasuwa się pytanie " ale o co chodzi"?. Gabloty z martwymi zwierzętami, i żarłacz tygrysi w formalinie robią wrażenie, ale to nic w porównaniu z wysadzaną diamentami czaszką, która w 2007 roku została sprzedana za 100 mln dolarów. Czaszkę można sobie oglądać długo i dokładnie, a obsługa wystawy jak zwykle bawi się telefonem.