wtorek, 20 lipca 2010

KARAIBY PO EGIPSKU

 Jak najlepiej odpocząć w wolny dzień? Jak zaplanować sobie 24 godziny, żeby czerpać z nich maksymalnie dużo? Cóż, pomysłów było kilka, mogłam jechać ponurkować, bo gdzie zobaczę takie rafy jak nie w Egipcie? Mogłam leżeć na leżaku w hotelu, bądź w łóżku, które bardzo lubię, szczególnie gdy wracam zmęczona po przylotach i padam na gruby materac. Pojawiła się też opcja trzecia, czyli wyprawa na Mahmyję. Plaża, złoty piasek i boskie kolory morza, które można spokojnie porównać z Karaibami. Cudownie, błogo i zachwycająco przepięknie. Ile razy tam jestem, tyle razy się zachwycam kolorami wody, od zielonej po rażący turkus, fikuśne muszelki, które niewielkie fale wyrzucają na brzeg. O dziwo, mój telefon ani razu nie wydał z siebie niepokojącego dźwięku, ani razu nie zaalarmował, iż przyszedł sms, więc tym bardziej mój wolny dzień upłynął pod hasłem no stress no pax no problems.
Mahmeja, ach Mahmeja, ułatwiając wszystkim poprawną wymowę nazwy wyspy, a właściwie plaży, bo przecież wyspa od dawien dawna nazywa się Giftun, skupmy się na walorach estetycznych. Można się tam wybrać, korzystając z niejednej wycieczki organizowanej przez biura podróży. Według folderów, Mahmyja określana jest jako raj za ziemi, rajska plaża, rajskie widoki, prawie rajski raj. Co więc czyni Mahmeję tak wyjątkową? Czy można tam marzyć i bujać w obłokach, czy można sączyć drineczka z różową palemką i czy warto wydać 70 usd, żeby spiec sobie plecy do czerwoności?
Odpowiedź może być tylko jedna. Warto zrobić wszystko, żeby choć na chwilę się tam znaleźć. Gdyby od portu w Hurghadzie rejs trwał krócej niż godzinę, to nie jeden płynąłby tam na pontonie albo dmuchanym materacu. Wypłynęliśmy około godz.11 stej, żeby w drodze powrotnej rozkoszować się zachodem słońca. Na wyspie byliśmy przed 12 -stą, to jest Ania, Piter no i rzecz jasna Ja. Statek zarzucił kotwicę, paręnaście metrów od brzegu, od razu podpłynęły mniejsze, białe łodzie, która przetransportowały nas na plażę. Prawie posikałam się w majtki, gdy zobaczyłam te mieniące się wszystkimi kolorami zieleni i niebieskiego kolory morza, wcale nie takiego czerwonego. Gorący piasek, przyjemny wiatr i cieplusieńka woda. Wyskoczyłam z łodzi i poszliśmy rozbić nasze obozowisko na cudownie zapowiadający się dzień.

Wybraliśmy miejsce, z którego można było oglądać fantastyczną panoramę nie tylko wyspy, ale i przepływających co jakiś czas łodzi. Nie było dzikich tłumów a z głośników wydobywała się genialna do czasu i miejsca muzyka. raz spokojnie, raz upojnie a raz można było poruszać bioderkiem lub inną częścią ciała. Przyszedł mocno opalony pan z obsługi, podał menu i zapytał co życzymy sobie do picia. W głowie wirowały mi kolorowe słomki, limonki ale w rezultacie zamówiłam sprite'a. Ania z Piterem od razu wiedzieli co zamówić, a ja chwilę się zastanawiałam. Wprawdzie byłam już po śniadaniu, ale tam nie można sobie absolutnie niczego odmówić. Zamówiłam sałatkę grecką, mój dream team biały serek z pomidorami i chrupiącym chlebkiem, prosto z pieca. Oszalałam, niebo w gębie, mm..rozkosz, po prostu coś pysznego. Nigdy w życiu nie jadłam tak pysznego śniadania. I chyba nigdy nie zjadłam takiej ilości pieczonego chleba, ale mogłabym zjeść jeszcze drugie tyle, gdyby się tylko pojawił na stole.
Po śniadaniu, kąpiel, opalanie, sesje zdjęciowe, bo przecież bez aparatu by się nie obyło. Błogie lenistwo trwało aż do wieczora. Rejs powrotny upłynął w miłej atmosferze a czerwono-malinowe słońce schowało się za górami. Wszystko było by pięknie, gdyby nie moje spalone plecy i boląca głowa. Już w drodze powrotnej czułam jak pulsują mi skronie. Bum bum bum..jakby ktoś mi wbijał kolek w głowę. Ałć..wsiadłam do taksówki, muzyka ni to koran ni to dance, huczała w całym aucie, na nic się zdały prośby o przyciszenie, wyłączenie, zmianę melodii. Okna pootwierane, zero klimy i dym z papierosa rozłożonego na siedzeniu kierowcy. Modliłam się, żeby jak najszybciej dojechać do hotelu, doczłapać do pokoju i pójść spać. Plecy czerwone jak ogień, boli, boli,boli...

piątek, 16 lipca 2010

ŁER JU FROM, ŁER JU GOŁ

Czy można sobie wyobrazić bardziej głupkowaty naród niż Egipcjanie? Może być trudno. Długi pobyt w  Egipcie, pozwolił przyzwyczaić się do pewnych zachowań, powolnego trybu kodowania informacji, jeszcze wolniejszego trybu załatwiania różnych spraw, od restauracji i kelnerów po recepcjonistów kończąc. Nie wiem czy to co palą, tak na nich działa, czy to pogoda, czy oni po prostu tacy są. Niereformowalni pod żadnym względem, powolni jak żółwie w tych swoim ufafranych spodniach udają eleganckich. Podają mi szklanki z colą trzymając je w taki sposób, że koniuszki palców kelnera przy większych przechyłach dotykają gazowanego napoju. Jak tego nie widzisz, to jeszcze pół biedy, gorzej jak to zobaczysz - odechciewa się pić na następne 7 dni.

Egipcjanie...mało skomplikowani, starają się wysępić każdego możliwego do wysępienia dolara. I proszę się nie dziwić jak przy zakwaterowaniu nie dacie jednego zielonego banknotu za wniesienia bagażu, a po kilku dniach zapuka do Was do pokoju  ten sam człowiek i wyciągnie rękę po napiwek. Proszę się też nie zdziwić, że innych obsługują chętniej innych mniej, że jednym nalewają pół szklanki a innym całą, że jedni kłaniają się w pas i uśmiechają się już gdy widzą nas z odległości pół kilometra, a inni będę nam 30 min przynosić brakujący widelec. Zawsze i wszędzie chodzi o kasę. Kto daje duże napiwki, ma dużo przywilejów. Nie każdy nadal wie, że w Egipcie odpowiedni serwis i obsługę można sobie kupić. Nie chodzi tu oczywiście o wielkie kwoty, czasami 10 dolarów może rozwiązać wszystkie problemy podczas tygodniowego pobytu.

Porozumiewanie się w Egipcie, to nic trudnego. Można używać wielu języków od łamanej angielszczyzny, przez niemiecki, polski i oczywiście rosyjski. Należy jednak uważać na tych, którym wydaje się, że znają język obcy, a jedynym wyuczonym zwrotem jest "bjutiful gerl", "owww..bjutiful gerl", i  moje ulubione "łer ju goł", łer ju from" i "hał ar ju". Mogą powtarzać to do znudzenia. Idąc chodnikiem, gdzie krawężniki dosięgają prawie do kolan, trąbią, wyciągają rękę przez szybę, zwalniają w najbardziej nieodpowiednim momencie, kiedy chcesz przejść przez ulicę i krzyczą po kilkanaście razy "łer ju goł, łer ju goł"..można ich ignorować i udawać, że nic się nie dzieje. Taksówki jednak nie dają za wygraną i zatrzymują się jedna za drugą. Bo przecież skoro nie chcemy jechać ta pierwszą, nie znaczy, że nie wsiądziemy do drugiej, trzeciej i dziesiątej. Przecież jakbym chciała pojechać taksówką to bym ją zawołała, pomachała, wykazała cień zainteresowania, że chcę.

Na kolejne lamańce językowe, skazani jesteśmy przy zakupie pamiątek. To nie Europa, gdzie ceny są na każdym produkcie, wkładamy do koszyka, podchodzimy do kasy, płacimy, przesyłamy pozdrowienia i idziemy do hotelu. Żeby kupić coś w Egipcie, trzeba mieć mocne nerwy, dużo cierpliwości i brzydką żonę. Choć teraz to "habibi tour", mogą być i brzydkie i koślawe. Każda ma wzięcie. Zakupy nie są proste. Szereg bazarów z pamiątkami "made in china" oferują najlepsze pamiątki z Egiptu. Maski Tutanchamona, breloczki, papirusy, fajki wodne, arafatki i cała masa innych drobiazgów. Sklepikarze nie czekają jak w Europie w środku, tylko na zewnątrz, wypatrując potencjalnych klientów sokolim wzrokiem. O wejściu do sklepu i pooglądaniu, można zapomnieć, klient w sklepie to jak mucha w sieci pająka. Albo kupi albo go zjedzą. Egipcjanie nie mają cen na żadnym produkcie, mają ceny w głowie, mimo, iż nie zawsze potrafią posługiwać się kalkulatorem, bardzo szybko przeliczają wszystko na dolary, euro, funty na cokolwiek. Walka o pamiątki potrafi być długa i męcząca, targowanie potrafi odbywać się godzinami, a sklepikarzom sprawia to niebywałą przyjemność.

Na zakończenie "hał ar ju" i "łots jor nejm", oraz seria głupich pytać. Każdy pyta "hał ar ju" i podobnie jak w Nowym Jorku, nikt nie oczekuje na odpowiedź. Są jak muchy, jak się przyczepią to się już nie odczepią. Będą szli za nami, w gumowych klapkach, z paletą zegarków typu "Adonis" albo "switch" albo z papirusem za "łan dolar". I można mówić tłumaczyć, odmawiać, dziękować, kiwać ręką, że NIE - nic nie pomaga. Można być w stroju służbowym w sklepie i usłyszeć " ju łork hir łot", albo jechać na parking będąc już na terenie lotniska i usłyszeć pytanie od mężczyzny w białym uniformie z policji turystycznej "łer ju goł", odpowiedź, że na lotnisko Pana w pełni satysfakcjonuje, bo przecież nigdzie indziej nie da się jechać. Można też być turystą i przyjacielem w jednym, ponieważ prawie każdy Egipcjanin powie "senkju maj frjend" i oczywiście hit sezonu czyli SRI i SINK. Jedni mówią "trzy" jedni wymawiają "czy", "czeci", a tu mówi się SRI. I jakby komuś wydawało się, że recepcjonista tonie, to nie tonie tylko myśli.

poniedziałek, 12 lipca 2010

MARZENIA

Dzisiaj zebrało mi się na rozmyślanie. Wolny dzień, przeznaczyłam na pisanie bloga, czytanie książki oraz spanie. Domyślam się, że trudno jest sobie wyobrazić leżenie w pokoju w piękny, słoneczny i gorący dzień i to na dodatek w 5* hotelu w Egipcie. Czasem taki dzień jest potrzebny, a uniknie się tym samym zaczepek na plaży czy basenie ze strony kogo innego jak turystów, których na terenie kompleksu hotelowego całkiem sporo. Dodam rzecz jasna "moich" turystów, bo tylko oni mają pojęcie jak wyglądam i jaką pełnię tu funkcję. jednym może się nie spodobać moje opalanie się, słuchanie muzyki i pluskanie w basenie, więc aby oszczędzić choć trochę mojego nazwiska na forach internetowych, wolę trzymać się z dala od atrakcji hotelowych, które mam pod nosem. Dobrze, że w hotelu są trzy restauracje, która trochę mnie kamuflują, i rzadko zostaję napadnięta w czasie obiadu, czy kolacji, bo na śniadanie nie chodzę. Odkąd przed dyżurem ufajdałam sobie pół koszuli firmowej czekolada z naleśników, zaprzestałam spożywania posiłków przed pracą. Także na śniadania nie chodzę.

Miałam pisać o tym co wymyśliłam, a raczej o tym co siedzi w mojej głowie już od dłuższego czasu. Mianowicie chciałabym napisać książkę. Może nie będzie to bestseller, ale pierwsze próby podjęte na pisaniu bloga to zawsze coś. Teraz tylko mieć ciekawy pomysł i zabrać się do pisania. Pracę magisterską napisałam całkowicie z głowy, z dużym wysiłkiem, ale po trudach i wielu bólach głowy, została uznana przez panią promotor jako jedna z lepszych, podnosząc tym samym poziom pozostałym. Ze względu na wyjazd do Egiptu składałam pracę w dziekanacie jako pierwsza, a bronić będę się chyba jako ostatnia. Już bym chciała mieć to za sobą. Poradziłam sobie z pracą magisterską, to z napisaniem książki też może sobie poradzę. Tylko jaką tematykę ugryźć?

Pomysłów mam sporo, tylko który z nich wybrać? A może po prostu zacznę pisać i zobaczymy co z tego będzie? Czy lepiej mieć określoną wizję i plan tego co chce się napisać? Czy przełożyć to na polskie realia czy raczej w odległe zakątki świata..Hmm..no to myślę dalej, może ktoś mi podpowie, a może coś lub ktoś mnie oświeci. Czasu mam sporo, warunki do pisania idealne. Najtrudniej jest zacząć, a potem samo już pójdzie.

ALE JAK, ALE GDZIE?

Czas powoli płynie, słońce świeci każdego poranka kiedy otwieram oczy i patrzę za okno. Czy można chcieć czegoś więcej? Nurtujące każdego turystę pytania, jak długo już tu jestem i jak długo zamierzam zostać, a co, a jak, a po co, a o co, a ..i tak w kółko. Część pytań ignoruję, na drugą część odpowiadam, krótko i najczęściej zmieniam temat. Bo co to kogo obchodzi, co ja robię, gdzie mieszkam, jak mi się tu pracuje itd. Turysta to wszędzie wsadzi swój nochal. Być może nieświadomie zadaje pytania, które powtarzają się z każdym nowym przylotem, czyli średnio co tydzień.

Siedząc w Egipcie, zastanawiam się co będę robić jak wrócę. Czy pojechać gdzieś na urlop, który bez wątpienia mi się przyda. Nocne telefony i nieprzespane noce, po pół roku skłaniają do mniejszych lub większych wyjazdów. Ale więcej dylematów niż planów. Z jednej strony chciałabym pojechać gdzieś daleko, z dala od problemów, kłopotów, wyłączyć telefon i odizolować się od świata. Z drugiej zaś, chciałabym zostać w Krakowie, spotkać się z koleżankami, które już prawie zapomniały jak wyglądam, pomieszkać trochę  i pobyć z moim Pawłem. I bądź tu człowieku mądry i wybierz to co najlepsze.

Czasu na przemyślenia mam sporo, a kwestii do przemyślenia nie ubywa. Boli mnie coś dzisiaj głowa. Chyba się położę do łóżka. Przykryję kołdrą i pośpię parę godzin. Wieczorem, może pojadę do miasta? Co tu robić, gdy w około tylko pustynia, żadnych rozrywek, parków nawet pospacerować nie można. Bo też nie ma gdzie zbytnio spacerować. Wczoraj upiekłam placki ziemniaczane. Były pyszne. Brakuje mi tu najbardziej gotowania. Nie mogę zapraszać znajomych na obiadki, kolacje, winko i nie mogę gotować i piec tego co lubię. Aaaa..już niedługo.

sobota, 10 lipca 2010

SEX AND THE CITY

Stare jak świat, a ja nie tak dawno się ocknęłam, że to najlepszy serial jaki wyprodukowano kiedykolwiek na ziemi. Kto jeszcze nie oglądał nawet pół odcinka, musi koniecznie nadrobić zaległości. Ja nadrabiam, jako że mój egipski internet nie jest tak szybki jak bym chciała, a po przekroczeniu limitów ściąganych danych zwalnia do takiego stopnia, że nie jestem w stanie oglądać nawet pogody online. Ale nie będę tu narzekać, cieszę się, że w ogóle mam dostęp do świata, szybki czy wolny, ważne że jest. Bo przecież, bez internetu można zwariować, Na stronie internetowej www.iitv.info znajdziecie całą gamę seriali, w tym między innymi kultowy " Sex w wielkim mieście". Moje oczarowanie Nowym Jorkiem nadal trwa, dlatego z jeszcze większą ochotą oglądam kolejne odcinki. Boski..

wtorek, 6 lipca 2010

KOLOROWO - ZJAWISKOWO

Będąc na jednym z wykładów, gdzie pani profesor opowiadała o różnicach kulturowych w różnych zakątkach świata, zastanawiałam się jak to naprawdę jest. Czy faktycznie wchłaniamy jak gąbka co raz to więcej amerykańskich zwyczajów, wyimaginowanych świąt, takich jak np. walentynki czy halloween?" czy jakoś tak. Można by też każdego roku bojkotować walentynki, które właśnie 14 lutego paraliżują wszystkie knajpki, bary i restauracje, nie wspominając o kwiaciarniach, targach i sklepach z upominkami. Wszystko jest wtedy walentynkowe, nawet zakochani wyglądają na bardziej zakochanych, niż w każdy inny dzień roku.  Bo przecież jeszcze kilkanaście lat temu, nikt nie przebierał się za śmierć z kosą i nie ganiał po ulicach wołając "smakołyk albo psikus

Analizując polskie święta, większość z nich jest w gruncie rzeczy smutna. Nawet Boże Narodzenie, nie jest już takie radosne jak parę lat temu. A przecież to czas, aby spotkać się z rodziną, porozmawiać i wspólnie zasiąść do kolacji. Nawet zrezygnowało się z prezentów, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, bo nie chodzi o wyszukane prezenty, kluczyki do nowego samochodu czy wille z basenem w Miami, tylko o pamięć i zachowanie tradycji. Wujkowie zdecydowali - prezentów nie ma od kilku lat. Po cichu z babcią i tatą robimy prezenty w swoim gronie, żeby wujków nie urazić, a prezenty chowamy w drugim pokoju, a nie jak zwykle pod choinką. 

Dlaczego tak się zmieniamy pod wpływem innych? Żeby kogoś nie urazić? Nawet wtedy, gdy źle się z tym czujemy? Podobnie 1 listopada, nie znam bardziej smutnego święta od tego. Oczywiście w Polsce, bo są miejsca na ziemi, gdzie nie tylko nagrobki wygląda zadziwiająco inaczej. Takim miejscem jest Meksyk. Spacerując po parku Xcaret dotarliśmy do miejsca, którego nie potrafiłam do niczego przypasować. Niewielkie wzgórze na które prowadziły kamienne schody, znajdujące się w centralnej części, nagle ukazało nam swoje oblicze. Wąską ścieżką doszliśmy do bramy wejściowej, gdzie zdumiewające kolory i miniaturowe budowle w żaden sposób nie wyglądały jak cmentarz.

Nie byłam pewna, czy można wejść na górę i zobaczyć cmentarz z bliska, ale po paru minutach byłam już między nagrobkami. W prawdzie dawałam sobie sprawę, że Meksykanie radośnie obchodzą święto zmarłych, że malują barwnie czaszki, kupują papierowe trumienki podpisane imionami tych żyjących i jedzą cukrowe, słodkie przysmaki w kształcie kościotrupów itp., ale nie wiedziałam, że nagrobki są tak kosmiczne i panuje, aż taka dowolność. Czy widzieliście kiedykolwiek grób w kształcie zaścielonego łożka? Albo który był miniaturowym domkiem z bambusa na plaży, albo taki który jest wypasionym samochodem? Nie? To musicie jechać do Meksyku. 

Na wzgórze można było dostać się schodami, od których odchodziło poziome dróżki, gdzie znajdowały się malutkie grobowce. Wielkością przypominały nagrobki niemowląt, a kolory były tak intensywne, jakby ciężarówka z farbami przypadkowo wywróciła się w tym miejscu godzinę temu. Na każdym grobie palił się znicz i nie było dwóch takich samych płyt. Każda była wyjątkowa, jakby opowiadała historię życia danej osoby. Częstym gościem na cmentarzu były jaszczury, wędrujące po swojego rodzaju arcydziełach. Można było się wystraszyć, nie raz o mało nie dostałam zawału. Choć zdecydowanie lepsza jaszczura niż jakiś tam lukrowany kościotrup.

sobota, 3 lipca 2010

WYCIECZKA Xcaret

Wzięliśmy misia w teczkę i pojechaliśmy na wycieczkę. Wybór był trudny. Ja upatrzyłam sobie nurkowanie głębinowe na rafach koralowych, do czego nakłaniałam także Szczepcia, bo reszta była zainteresowana wyłącznie sobą, plażą i SPA. Planowaliśmy początkowo wyjazd na piramidy, bo jak tu być w Meksyku i nie pojechać zobaczyć budowli Majów.. No i tak bardzo chcieliśmy, że w końcu nie pojechaliśmy. Zaczepiliśmy za to, kilkoro dziwnych rezydentów i jedynie pan z Thomasa Cooka był rozgarnięty na tyle, żeby udzielić nam jasnej i rzetelnej odpowiedzi na nasze pytania.
Podjęliśmy decyzję, że jedziemy do parku Xcaret, jak zwał tak zwał. Rano taksóweczką hotelową ruszyliśmy na spotkanie z przygodą. Mogliśmy wykupić dodatkową opcję ze snorkelingiem, ale uznaliśmy, że nie będzie nam to potrzebne, tym bardziej, że przez morskie fale, które zbyt mocno mnie przykryły, bolało mnie ucho. Byliśmy w dżungli około godziny 11 stej. Ogromny park i tłum ludzi czekający na wejście do środka. Zostaliśmy zaobrączkowani kolorowymi opaskami na rękę, dzięki którym po paru minutach byliśmy już w środku. 
 Pierwsza część to sklepy, pamiątki, szatnie jak to zwykle w takich miejscach bywa. Przechowalnia różnych drobiazgów, wypożyczalnia ręczników, toalety i kilka restauracji z jedzeniem typu fast food. Zabraliśmy ze stojaka mapę i ruszyliśmy na zwiedzanie niewyobrażalnie wielkiego parku. Pierwszą rzeczą a właściwie pierwszymi ptakami na jakie natrafiliśmy to były oczywiście papugi, prawie oszalałam z radości. Kolorowe ogromne papugi siedziały na gałęziach jakby były tam przytwierdzone na stałe. Kolory piór miały niewiarygodne, zdjęcia obowiązkowo, a ponieważ zaczęła robić się mała kolejka poszliśmy dalej. 
 Zaczęliśmy spacer trasą, która była czymś w rodzaju hodowli. Mnóstwo roślin, grzybów i agawy. Mijaliśmy tropikalną roślinność, idąc wąską ścieżką jeden za drugim. Co kilka minut dochodziliśmy do nowych okazów, które odpowiednio pielęgnowane wyrastały na prawdziwe piękności. Odwiedziliśmy szklarnię huby, aż doszliśmy do ogromnych basenów, w których pływały maluteńkie rybki. Czy to też się nazywa hodowla? W każdym razie, minęliśmy flamingi, małą wioskę meksykańską i poczuliśmy ile komarów może nas ugryźć w tak krótkim czasie.
 Ponieważ ja miałam w rękach mapę, jako licencjonowany pilot, wiele razy zgubiliśmy drogę i chodziliśmy w kółko. Byliśmy świadkami wypadku małpy, która nie wyrobiła na gałęzi i spadła z drzewa. Biedna cała się potłukła i darła się niemiłosiernie. Obsługa parku szybko podbiegła i okryła włochacza siatka i przeniosła w bezpieczne miejsce. Po plantacjach roślin i ryb, minęliśmy delfiny, rekiny, płaszczki i wielkie żółwie, które sprawiły mi największą frajdę. Najdziwniejsze były jednak jaszczury, które wyłaniały się jak grzyby po deszczu. Ogromne warany paradowały swobodnie i na początku byłam przerażona ich wielkością i co więcej ilością. Ale gdy doszliśmy do wybrzeża, nic nie było mnie już w stanie zaskoczyć.
Przepiękny widok na skały, fantastyczne, plaże, morze i iście rajski krajobraz. Znaleziony na hamaku krem z filtrem 70, przydał się bez wątpienia, gdyż nasza skóra, była już trochę spieczona. A ja z ledwością mogłam dotknąć nogi. Czerwone jak raki uda a każdy promień słońca, który się do nich przedostawał, sprawiał poczucie jakbym weszła do piekarnika i zatrzasnęła za sobą bezpowrotnie drzwiczki. Kto by pomyślał, że meksykańskie słońce może być aż tak zdradliwe. Kąpiel w morzu, odpoczynek na leżaczku i co jakiś czas jaszczura pełzała koło moich butów. Trzeba było uważać, żeby jej nie nadepnąć na ogon, bo nie była by zadowolona.  
Po kąpielach i opalaniu poszliśmy dalej w poszukiwaniu replik zabytków oraz zobaczyć coś niesamowite o czym napiszę już niebawem...