sobota, 7 grudnia 2013

HALO HALO

Nie taki diabeł straszny jak go malują, owszem na moim locie vipowskim był CEO, ale nie ode mnie tylko z OneWorld. Kamień z serca, bo tyle maili wysłali jakby miał to być najważniejszy lot w moim życiu. Panowie byli mili, niezainteresowani ani, ani, tym co się działo na pokładzie. Mówiąc krótko, taka ich rozpiska dnia przemieścić się między Dubajem a Doha i wielkiego poruszenia nie było.

W czasie drugiego już w tym roku święta nazywanego Eid (czytane id) czyli święta ofiarowania i pielgrzymki do Mekki, po długich obietnicach i marudzeniu, wreszcie odwiedził mnie mój tato. Pięć dni spędziliśmy na maksymalnych obrotach a przez to, że pół Kataru wyjechało na wakacje, nie było ani korków, ani złośliwości na drodze, był istny raj. Odkryłam piękną plażę, oddaloną od miasta około 100 km, gdzie śniadanie na kocyku smakuje niewyobrażalnie wspaniale. Jestem przygotowana jak na prawdziwy piknik z atrakcjami i bagażnikiem pełnym smakołyków. Teraz czekam na obniżkę sprzętu do grillowania i dmuchanych materacy, żeby można się było w pełni relaksować. Ale gadu, gadu materace i bajery, a przecież zima już przyszła, słońca jak na lekarstwo, owszem jest ciepło 24-28 stopni, ale na wycieczkę na plażę niekoniecznie. Zatem byle do wiosny, na początku lutego-marca powinno się robić cieplej. Tato wrócił oczarowany, tak więc pierwsza wizyta w Katarze zaliczona do udanych.


Ostatnio miałam dużo wolnego, wybrałam się do mojego ukochanego Omanu a następnie wyskoczyłam na 3 dni do Abu Dhabi odwiedzić koleżankę. Oman zachwycił mnie nie pierwszy raz, a na dodatek załapałam się na National Day. Co prawda nie jest obchodzony tak hucznie jak w Katarze czy Dubaju, ale klimat gór, zieleni i czystości godnej pozazdroszczenia pozostaje na długo w pamięci. Odwiedziłam restaurację poleconą mi kiedyś przez Stefana i niech mi się ktoś waży tam nie zaglądnąć podczas wizyty w Omanie http://www.kargeencaffe.com/en/ bez tego wyjazd jest jak to mój dziadek mawiał "rosół bez oków". W Abu Dhabi nie mogłyśmy się nagadać. trochę czasu upłynęło od naszego ostatniego spotkania, ale przyjaźń nie ulatnia się z dnia na dzień. To strasznie miłe, mieć kogoś z kim się nie widzi przez długie miesiące i nadal ma się milion tematów do poruszenia.



piątek, 25 października 2013

FIG - PIG

Plusem posiadania samochodu jest to, że można swobodnie i o każdej porze gdzieś wyruszyć. Moją ulubioną wycieczką, jest przejażdżka na drugą stronę ulicy do supermarketu. No dobra można by się przespacerować, szczególnie, że w Katarze już zima - czyli chłodniej ale nadal gorąco w ciągu dnia, ale jak już się rozpędzę z kupowaniem co mi się jeszcze przypomni..to nie doniosę. Więc prosta sprawa - jadę autem. Przejazd zajmuje mi dłużej, niż przedreptanie z laczka bo muszę objechać, zawrócić i dopiero jak hiena polować na miejsce parkingowe, bo wystarczy, że czekając na miejsce ktoś wyjedzie w inną stronę i "bęc" już ktoś mi tam wjedzie, nie patrząć na to, że ja czekam z włączonym migaczem. Awantura gwarantowana. Na nic się zdają nerwy, bo tu panuje prawo dżungli, trzeba szukać nowego miejsca. W końcu mam, z piskiem opon wjeżdżam, żeby na pewno nikt sobie na ten kawałek zębów nie ostrzył.

Nie dodałam, że jest przed ósmą w sklepie panowie w uniformach przebierają popsute pomidory i dokładają nowe warzywa i owoce. Znam trasę mojego objazdu wózkiem tak dobrze, że mogli by zgasić światło a i tak bym kupiła wszystko co potrzebuję. Wrzucam kluczyki, plastikową kartę i szmacianą torbę na zakupy do mini wózka i szusuję między regałami. Pierwszy punkt - bagietki, bo idę o zakład, że jeszcze nie gotowe. Czuję się jak u siebie bo pan od pieczywa krzyczy z końca "dzień dobry madam - bagietki jeszcze nie gotowe - 15 min madam" no dobra, mam czas na resztę zakupów. Dojeżdżam do działu owoce - pakuję banany, brzoskwinie, padam na zawał przy dziale z borówkami i stwiedzam, że przeżyję bez nich bo cena powala. Szukam fig na koktajl alewidzę brzoskwinie, cytrusy, banany, mango - fig brak. Pytam przebierającego w pomidorach pana z obsługi "do u have fig" -pig??? odpowiada. Nie pig tylko fig, taki owoc...aaa.."no madam mefi fig" no i po koktajlu.

Gorące pachnące bagietki dowiozłam do domciu. Zjadłam śniadanie z moją nową-starą współlokatorką. Nie pamiętam czy pisałam, że czekoladowa wreszcie się wyprowadziła i powróciła do mnie moja kochana Ukrainka. Zamieszania było sporo, załatwiania jeszcze więcej, i co wydawało się niemożliwe stało się realne. Znowu mieszkamy razem i wreszcie nikt nie trzaska drzwiami i nie ma problemu, że ktoś mnie odwiedza.

Dostałam też maila w związku z wielkim wydarzeniem, które szykuje się już za parę dni. A mianowicie przystępujemy do OneWorld i nie wiem czy się bardziej cieszyć czy płakać, zostałam przydzielona do obsługi lotu do Dubaju z naszym szefem na czele i super vipami, którzy przylecą do Doha na ineagurację. Mam nadzieję, że nie zemdleję albo nie poleję nikogo arabską kawą. Mogę się tylko domyślać co tam się będzie działo. Ćwiczę uśmiech numer pięć i przyszywam guziki, żeby z wrażenia nie poodpadały.

piątek, 4 października 2013

CISOWIANKA


Woda jak woda, nic dziwnego by w tym nie było, gdyby nie fakt, że ta oto woda pojawiła się w klasie biznes na locie powrotnym z Ameryki. No taka radość mnie ogarnęła, że prawie wszystkim sugerowałam spróbowanie polskiej wody gazowanej. Cisowianka, ci-so-wian-ka powtarzałam, żeby nikt nie przeoczył faktu, że mamy na pokładzie polską butlę z bąbelkami.

Ci co mnie znają, wiedzą że często opisuję swoje doświadczenia i nie zawsze są one miłe. Tym razem miarka się przebrała po stronie dziennikarzy. Dostaję dużo maili, próśb i zapytań dotyczących pracy, mieszkania w Doha itd.itd na co zawsze odpisuję. Ostatnio napisał do mnie dziennikarz jednego z polskich miesięczników, aby udzielić odpowiedzi na kilka pytań, materiał dotyczył pracy w liniach lotniczych. Pytania rozbudowane jak kalkulator matematyczny, no ale dałam radę - odpowiedział najbardziej szczegółowo jak się dało i czekałam na przesłanie tekstu do akceptacji. Niestety poziom tekstu wystrzelił mnie w orbitę, i wyciągnięte z kontekstu zdania nie miały w ogóle odniesienia do tego o co pytał szanowny dziennikarz. Naniosłam poprawki, wysłałam i czekałam na odpowiedź, która owszem nadeszła z kilkudniowym opóźnieniem i żenującymi zmianami pojedynczych wyrazów. Tekstu nie zaakceptowałam.Była nieprzyjemna wymiana maili pod koniec - mam nauczkę na przyszłość.

Tydzień po incydencie z dziennikarzem nr 1 i kiedy moja bezgranicznej wiara w ludzi i ich umiejętności podupadła, otrzymuję maila od Pani niewiadomo skąd - wiadomo jednak, że jest dziennikarką, jak wynika z treści maila. Od razu przechodzi na "Ty" bo to chyba teraz modne i bez ładu i składu oznajmia, że przygotowuje materiał o pracy stewardessy. "Jeśli jesteś zainteresowana, czekam na kontakt". Odpisuję prosząc o dodatkowe informacje, po których będą mogła uznać czy jestem zainteresowana bądź nie. Jest odpowiedź! " Chodzi mi o informacje dotyczące szczegółów pracy stewardessy m.in. jakie warunki trzeba spełnić, żeby zostać stewardessą, czy to ciężka praca, na czym dokładnie polega i zarobki". Szczególnie zachwyciło mnie ostatnie pytanie - może powinnam też podać rozmiar buta i numer konta bankowego? No ale brniemy dalej w wymianie mailowej. Odpisuję i proszę o podobanie proponowanego wynagrodzenia za udzielenie informacji i odpowiedź na pytania. Znając już odpowiedź pana numer 1 - "w tej gazecie właściciele nie zapewniali wynagrodzeń dla naszych rozmówców. Dotyczyło to także znanych artystów, z którymi były przeprowadzane długie wywiady + duże zdjęcia okładkowe (m.in.Krzysztof Krawczyk, Czesław Mozil, Paweł Kukiz, Muniek Staszczyk i Tadeusz Drozda) spodziewałam się podobnej odpowiedzi. Oto ona: "Nie stosujemy takich praktyk, jeśli nie wchodzi w grę rozmowa "za darmo", to bardzo dziękuję za poświęcony mi czas i pomoc".

Za darmo umarło. Podziękowałam i uznałam, że na żadne maile tego typu nie będę więcej odpowiadać. Po ostatnich przejściach z pierwszym Panem i przewracaniem kota ogonem, robię sobie przerwę. Co za dużo to niezdrowo.

sobota, 7 września 2013

NOGAWICZKI

Wracając do Kataru miałam szczęście siedzieć koło Dżamala z Jordanii, którego serdecznie pozdrawiam. Nie pamiętam kiedy minął lot, bo całą drogę rozmawialiśmy na milion najróżniejszych tematów. Dżamal mówi bezbłędnie i obłędnie po polsku, więc już w ogóle byłam niesamowicie zaskoczona. Studiował, mieszkał, pracował w Polsce przez wiele lat i opowiadał jak to było jak przyjechał do Polski naście lat temu. Zimno, ponuro, nikogo nie znał, uczył się trudnego dla obcokrajowca języka i chciał sobie kupić skarpetki. Znał tylko słowo rękawiczki, a skarpetki po arabsku niestety nie brzmiały podobnie. Drogą skojarzeń poszedł do sklepu i powiedział "poproszę nogawiczki" strasznie mnie ta historia rozbawiła, bo w końcu skoro rękawiczki to dlaczego nie nogawiczki?

Sektor usług w Doha jest na poziomie -5 o czym wiemy nie od dziś. Nie raz spotkałam się z tym, że nie mogę czegoś załatwić, albo wręcz udaje mi się to niezwykle łatwo, bo zasady i logika tu właściwie nie istenieją. Na przykład wczoraj wybrałam się na masaż do pobliskiego hotelu. Rezerwację miałam na godzinę dziesiątą, przyszłam parę minut wcześniej. Kazano oczekiwać. Usiadłam na fotelu, przeglądałam kolorowe czasopisma..parę minut po dziesiątej przyszła Pani z kraju na F. i podała mi ankietę do wypełnienia. Co mnie boli, gdzie mnie boli, czy mam jakieś schorzenia, uczulenia itp. wypełniłam, no i dalej czekam. W końcu coś się ruszyło i weszłam do przebieralni, dostałam ręcznik i wskazano mi kabinę w której mam wziąć prysznic przez masażem. Deszczownica prysnęła, aż odskoczyłam wrzątek leci, kurki odpadają, za chwilę lodowata woda, no nie spłuczę się w takich warunkach. Po dziesiąciu minutach walki z prysznicem i temperaturą wody, ubrałam szlafrok i podreptałam w moim mokrych klapeczkach za Panią, pozostawiając ślady na podłodze. Była godzina 10:25 zaczynamy mój 1,5 godzinny relaksujący masaż z olejkami, fiku miku jak obiecał człowiek z którym telefonicznie umawiałam się na to niesamowite doznanie. Pani z kraju na F. chyba sama nie wiedziała co się dzieje, bo masaż nie przypominał niczego. Zła byłam już po kilku minutach, okryta ręcznikiem z basenu z poszarpanymi bokami i wyjątkowo nie znającą się na podstawach masażu Panią. Dobra zaraz znowu ktoś mi będzie mówił, że Ci ludzie mało zarabiają, że to ich jedyny dochód i że znowu wymyślam i wyolbrzymiam, ale otóż co było dalej. Pani wcierała olejek w stopy, następnie włosy i na końcu w moją twarz. Z olejkiem ze stóp na twarzy wyszłam do przebieralni po swoje bibeloty, patrzę na zegarek a tam 11:03. Myślę sobie hola, hola ktoś tu ma inne poczucie czasu, albo coś tu jest nie tak. Lekko zła wychodzę do recepcji i Pani z półuśmiechem podaje mi rachunek na prawie 400 złotych za 60 min.masażu. Oczom nie wierze. Pytam gdzie było to 60 minut bo chyba mamy źle zsynchronizowane zegarki? Pani z kraju na F. odpowiada "Meeeem jor apojment is et 10" Bez komentarza.

Wracając z Londynu na pokładzie VIPy w pierwszej klasie, plus dodatkowo kilka w biznesie, bo się w pierwszej nie wszyscy zmieścili. Ważne osobistości, a w dodatku bliscy znajomi, przyjaciele itd. naszego szefa. O zgrozo, lepiej nie popełnić żadnej gafy, bo będą ścinać głowy. Strach ma wielkie oczy, bo pasażerowie byli przesympatyczni, owszem wymagający, ale zupełnie normalni w porównaniu do naszych wyobrażeń opartych na innych lotach z VIPami. Wylądowaliśmy w Katarze, patrzę przez małe okrągłe okno, a tam w szeregu jak na szachownicy ustawiło się 12 BMW, które blokując pół lotniska oczekiwały na pasażerów z pierwszej klasy. Rzadko spotyka się taki widok. Owszem często pasażerowie wybierają opcję przejazdu BMW do samolotu a nie autobusem, ale czegoś takiego to ja jeszcze nie widziałam. "Świetną" organizacja trwała tak długo, że autobusy z biznes klasą nie mogły przejechać, bo BMW blokowały ruch. Taka sytuacja.

Na urlopie mogłam wreszcie trochę pokoncertować. Zabierałam moje skrzypce dosłownie wszędzie. Moje lekcje nie poszły w las a nawet załapałam sie na małą sesję zdjęciową u Jaśków. Nuty przyklejone taśmą klejącą do szybki, smyczek nasmarowany kalafonią i rozbrzmiały "Cztery pory roku" Vivaldiego. Dziękuję bardzo, bardzo było cudownie. Szykuję już repertuar na grudzień. Do zobaczenia!



niedziela, 25 sierpnia 2013

SAUNA

Skończyło się urlopowanie zaczęła się praca. I od razu z rozpędu się na locie rozchorowałam do tego stopnia, że widziałam podwozie samolotu klęcząc w toalecie. Na szczęście nie wezwali karetki, ale nie wiele brakowało, a kapitan odwiózł mnie do domu. Może się człowiek wykończyć gdy na zewnątrz taka wilgotność, że w saunie się człowiek tak nie wypoci jak my wczoraj na pokładzie. Cztery sektory do obsłużenia. Nie było gdzie szpilki włożyć, maksymalne obłożenie na wszystkich odcinach, VVIP, VIP, podjeżdżały białe BMW jeden za drugim. Na ostatnim rejsie zeszło ze mnie już powietrze i gadyby nie przełożony pokładu to bym padła z wycieńczenia. Fakt nie jadłam za dużo i nie piłam, wiem że trudno w to uwierzyć ale nie było czasu. Dwanaście godzin na nogach na maksymalnych obrotach, usiąść można było tylko na start i lądowanie i to tego ta temperatura, która jest nie do wytrzymania. W samolocie wyłączone zasilanie, więc nawet klimy nie było, pasażerowie wściekli, z nas się leje strumieniami, wyglądamy na trzecim locie jak szczury które wpadły do basenu. Na czwartym ostatnim odcinku podziękowałam i trzymając się blatów, żeby się nie przewrócić obsługiwałam kuchnię nie wychodząc już w takim stanie do kabiny. Zaczęło się słabo, dzisiaj odpoczywam, zgrywam zdjęcia z wakacji, nie czuję się jeszcze wspaniale więc dzisiaj będzie odpoczywanie.

Jest nowy grafik, dużo wolnego, szykuje się kilka ciekawych wyjazdów, ślub cywilny przyjaciółki w Dublinie i w przyszłym roku wesele w Meksyku - poszukję osoby towarzyszącej na kwiecień ktoś chętny?

piątek, 26 lipca 2013

RAZ, DWA, TRZY.

Ten tydzień minął pod hasłem - Warszawa. Mało tego, że w tak krótkim czasie byłam tam dwa razy, to jeszcze z tą samą dziewczyną z załogi. Przy otwieraniu drzwi na Okęciu, obsługa naziemna prawie zemdlała. Wyglądało to jakbyśmy tylko My tam latały. Wysiadając z tuby, przeszliśmy kontrolę paszportową i dalej podreptaliśmy do punktu odbioru bagażu. W międzyczasie zrobiło się małe zamieszanie na schodach ruchomych, przed którymi Pani z Goa, w eleganckim sari, zapiera się rękami i nogami, rodzina ją popycha a ona nie ma ochoty wejść na schody ruchome. Ze strachu cała się trzęsie, kropka i kreska na czole się prawie rozmazała z nerw i to był czas na superbohatera. Podchodzę do rodzinki, która de facto z nami leciała odsuwa się dziadek w białych spodniach i białej półkoszuli - półmarynarce ubrudzonej w czasie lotu niemiłosiernie. Siwa broda i wąsik lekko podkręcony u dziadka zawsze kusi żeby pociągnąć i sprawdzić czy prawdziwa. Do tego biały turban na głowie i tobołki. Obok syn dziadka w czarnym turbanie i raczej ubrany na ciemno, no i jest jeszcze babcia (matka dziadka) od ilości zmarszczek nie było jej już prawie oczu widać, ważyła na oko z 35-40 kilo, drobna babuleńka w pięknym sari no i z tobołkiem. Prababcia od razu wskoczyła na schody ruchome, nie zastanawiając się ani chwili. Nastała konsternacja, babcia już prawie płacze, przecisnęłam się przed rodzinkę i pytam:
- z mężem, synem z mamą Pani nie chce, a ze mną Pani pojedzie?
- TAK krzyknęła głośno, ściskając mnie za rękę tak mocno, że chciałam powiedzieć "ała".
- no to jedziemy, na raz, dwa, trzy wejdziemy na schodu i pojedziemy na dół, to nic strasznego - RAZ, DWA, TRZY... babcia dostała trzęsawki ale szczęśliwa, że jedziemy. Gotowa już do przejęcia tobołków, ale ja mówie:
- Nie, nie , nie jeszcze jedne schody. I znowu RAZ, DWA, TRZY ostatni odcinek prawie pokonany. Babcia mówi:
- bo ja pierwszy raz jadę takimi schodami i się potwornie boję
- ale nie ma czego, teraz już jest pani przeszkolona i z innymi schodami nie powinno być żadnego problemu, a co Wy tu w Polsce robicie?
- przyjechaliśmy na ślub mojej córki..
- ooo...to wszystkiego najlepszego, zobaczycie jak wygląda prawdziwe polskie wesele.
Dojechaliśmy na dół, pani była tak szczęśliwa, że ją ocaliłam od wciągnięcia przez schody ruchome, że jakby mogła to by mi serce oddała. Ścisnęła mocno moją dłoń i cała rodzina radośnie pomachała całej naszej załodze na do widzenia. Na ślub córki..to ci dopiero.

 W stolicy spotkanie z Jackami, dostałam znowu pyszne pierożki, uszy się trzęsą, aż do teraz bo są domowe, robione z sercem i do tego do wyboru do koloru. Z fetą i szpinakiem, ruskie, z kapustą z owocami jakie tylko dusza zapragnie.

W drodze powrotnej mieliśmy na pokładzie celebrytkę, podróżniczkę i tak jak się cieszyłam, że z nami leci, tak później miałam bardzo mieszane uczucia. W ogóle nie chciała z nami rozmawiać, w czasie serwisu nie chciała nawet odpowiedzieć na pytanie koleżanki co jej podać, wszystko przekazywała przez osobę siedzącą obok niej. Dziwne uczucie jak się kogoś pytasz co podać do jedzenia, potem co do picia a osoba nie patrząc nawet w Twoją stronę mówi coś do kolegi i on składa zamówienie. Może się obraziła, że nikt nie poszedł po autograf? Chcieliśmy sobie zrobić zdjęcie na koniec, żeby nie robić przedstawienia na początku, ale zrezygnowałyśmy z takiego pomysłu. No cóż, jednak nie każdy jest taki fajowski jak kreują go media. A szkoda...


wtorek, 16 lipca 2013

CHRUPIĘ CHIPSY, POPIJAM RUM...

...a Ciebie nie ma, nie ma Cie tu. Tymi słowami piosenki, powoli żegnamy się z Anią i Jackiem, którzy w czwartek wyjeżdżają z Kataru. Już mi smutno, a co dopiero jak już oficjalnie wystartują z Doha do Warszawy. Rzadko się zdarzają na obczyźnie tacy przyjaciele, będzie mi brakowało naszych spotkań na souku u Macieja, piątkowych wycieczek i sali ćwiczeń. Gdzie ja teraz będę piłować moje skrzypeczki? Na szczęście dobre duszki czuwają i już w piątek widzimy się w Warszawie. Ajj..łezka się kręci w oku.

Wróciłam parę dni temu z Wietnamu. Zakochana znowu po uszy. Gdyby ktoś miał jakieś wątpliwości gdzie się wybrać na zwiedzanie, wypoczynek i największy szok doznaniowy, polecam, polecam, polecam. Sajgon jest moim ulubionym miejscem wypadowym i tak jak Bangkok w dużej części go przypomina...niestety na ostatniej prostej w rywalizacji zostaje daleko w tyle. Sajgon ma tyle magii, że chce się tam zostać dłużej. Przekochani ludzie, pyszne jedzenie, wszędzie stopy i raj na backpackerów. Knajpki, kluby, bazary, wyprawy po Mekongu i wiele, wiele innych atrakcji czeka z otwartymi ramionami na turystów, którzy przeżyją szok jak wygląda Wietnam, a jakie mają o nim wyobrażenie. Już kiedyś o tym pisałam, że mnie bardzo zaskoczył. I zaskakuje do tej pory. Jest pięknie. No szał i koniec.

Z serii wiadomości na pół dobrych na pół nie. Bez mojej zgody a tym bardziej wiedzy, przedłużono mi urlop o 5 dni. czyli z 12 zrobiło się 17. I normalnie człowiek mógłby sobie coś zaplanować, a tak czasu mało i może wymyślę coś na miejscu w Polsce. No bo jest odwieczny problem, nie ma z kim jechać. Tym razem o Kraków nie zahaczam, wyruszam na północ Wrocław, Poznań, i do góry aż nad morze. Żeby tylko pogoda dopisała, bo na 13 stopni to ja się nie zgadzam. Oo...nie, nie, nie.

poniedziałek, 8 lipca 2013

MAŁE SUKCESY

Każdy sukces cieszy, ten mały czasami bardziej od tych wielkich. Nie jest to wprawdzie artykuł w magazynie "Travel", ale ogromne zaskoczenie, że wydrukowali akurat moje! Trochę więcej się angażuję w różne akcje, i tym samym postanowiłam pisać do naszej wewnętrznej gazetki. Nie mają do niej dostępu osoby trzecie, tylko pracownicy firmy. Zamieszczam moje dwie gwiazdy z maja i lipca. Myślę nad kolejnym tematem...Jakieś propozycje? Może coś o Polsce? Każda forma promocji jest dobra:)


piątek, 28 czerwca 2013

JAK KRZYSZTOF KRAWCZYK

Dobra energia mnie ostatnio nie opuszcza. Dostałam przepiękny grafik na lipiec i tym samym będę dwa razy w Warszawie. Wreszcie się udało dostać ten lot, o który dosłownie jest walka na noże. Mam nadzieję, że pogoda będzie dopisywać. Do tego Wietnam, gdzie mam zamiar uszyć kilka sukienek, bo krawcowe, których jest zatrzęsienie robią to w jeden dzień i są w tym świetne. W Australii zostało mi jeszcze kilka miejsc do odwiedzenia, layover krótki, ale pasażerowie są najsympatyczniejsi ze wszystkich którzy podróżują z nami na różnych trasach. A do tego jacy przystojni...:)

W Katarze nastąpiło przekazanie władzy i mamy od paru dni nowego Emira. Już się od jakiegoś czasu do tego przygotowywano, aż rach ciach i jest. Co ciekawe, nie pierwszy raz przejęcie władzy nie wynika ze śmierci władcy, co jest dość niespotykane. No ale skoro Papież poszedł na emeryturę, to uznajmy że nasz Emir też, oddając fotel synowi.

Wielkimi krokami po raz kolejny zbliża się ramadan. Święto, które szczególnie w Zatoce Perskiej obchodzi się "na poważnie". Wszystko będzie pozamykane, nie będzie można pić, jeść w miejscach publicznych. Najlepiej na ten czas wyjechać albo siedzieć w domowym zaciszu, bo można się czasem zapomnieć. W hotelach na plaży będą zamknięte bary i też nie będzie się można napić nawet wody, dopiero w ukryciu w hotelu, żeby nikogo nie urazić. W pracy odbije się wszystko na serwisie, pasażerach i nie daj Bóg będziemy mieli pilotów, którzy poszczą i przez wiele godzin nic nie jedzą. Załoga będzie się migać od pracy, albo nie będzie chciała czegoś podać bo np. nie może dotykać alkoholu. No cyrk to mało powiedziane. Jeszcze się nie zaczęło, a już nie mogę doczekać się końca.

Jutro wybieram się do Chicago, spotkać z koleżanką z ogólniaka, której nie widziałam ho, ho, ho. Już się nie mogę doczekać. A do tego pierwszy raz w Chicago, więc jestem podekscytowana jak nigdy.

P.S nowy emir wygląda jak młody Krzysztof Krawczyk.



piątek, 21 czerwca 2013

KOMU W DROGĘ - TEMU ROWER

 

Nie mam czasu pisać, więc krótko co u mnie. Lekcje skrzypiec idą mi całkiem nieźle, nadal trochę fałszuję i sprawiam ból sąsiadkom, ale i tak moja gra sprawia mi więcej przyjemności, niż myślałam. Przerzuciłam się z kolędowania na kilka innych melodii i co więcej zmieniłam nauczyciela, no ale nie warto tego opisywać, bo bym się musiała niepotrzebnie denerwować.

Z okazji Dnia Matki, zaproponowałam mamie wyjazd do Singapuru, gdzie spędziłyśmy prawie pięć dni, bo mój pobyt był wyjątkowo długi. Codziennie coś się działo, zwiedzałyśmy ogrody orchidei, park ptaków, zrobiłyśmy przejażdżkę diabelskim młynem z którego podziwiać można najpiękniejszy widok na Singapur. Jeden dzień zaplanowany został na wyspę Santosa, gdzie oprócz akwarium, szalałyśmy w Universal Studio, oglądałyśmy filmy w 4D i pukałyśmy do domku Shreka. Atrakcji cała moc. Zjadłyśmy makaron w chińskiej dzielnicy, bolały nas nogi od chodzenia, ale wrażenia - niezapomniane.


Zaraz po Singapurze poleciałam na urlop do Egiptu. Nigdy bym siebie o to nie podejrzewała, że dokonam takiego wyboru, ale było tak miło, pięknie i cudownie, że naprawdę wypoczęłam przez te 6 dni. Jazda bez trzymanki, przy otwartych drzwiach między terminalem 1 a 3 w Kairze, przyprawiła mnie już o zawał serca, ale dzięki temu zdążyłam na samolot do Hurghady. Tam niestety nic się nie zmienia, może jest trochę mniej bezpiecznie, ale jaki bałagan i śmietnisko było, takie dalej jest. Sprzeczka pod restauracją, zamieniła się w małą awanturę poleciały krzesła, a policja która stała dwa metry dalej schowała się szybko do samochodu. Powiedzenie umiesz liczyć, licz na siebie sprawdza się w stu procentach.

W sierpniu trochę dłuższy urlop, więc czas odwiedzić polskie morze. Tak mi się zamarzyło, a przy okazji zobaczę rodzinę i znajomych. Na egzotyczne wycieczki mam nadzieję jeszcze przyjdzie czas, a wszędzie dobrze ale w domu najlepiej.

sobota, 25 maja 2013

SIOSTRY WILLIAMS - DUBAJ

Taksówka niczym odrzutowiec wystrzeliła nas na autostradę i poszybowaliśmy do hotelu Atlantis. Kierowca z białymi zębami jak tik-taki, jechał tak szybko, że na tylnym siedzeniu fruwałyśmy jak kartofle. Kiedyś będę sobie wspominać na bujanym fotelu z kubkiem herbaty, jak to możliwe że jestem cała w porywach ze złamanym paznokciem. Kierowca był całkiem rozmowny i najwyraźniej chciał się wywiedzieć, czy w Polsce szybko by znalazł pracę i czy jest lepiej niż w Bangladeszu z którego pochodzi. No cóż, na warunki Dubajskie uznaliśmy żeby lepiej się trzymał swojej taxi, bo nie daj Bóg się mu spodoba i sprowadzi rodzinę i będziemy w Polsce mieli drugie Delhi albo Dhakę.


Tłum ludzi na ulicy fotografuje wszystko i wszystkich z każdej strony. Przy kwiatkach, przy krawężniku, na stojąco, na siedząco byle zdjęcie było. Psychologia tłumu zadziałała błyskawicznie, ustawiamy się i my. Pstryk, pstryk, pstryk. Wchodzimy do środka, tzn.do części dostępnej dla gapiów niebędących gośćmi hotelowymi. Sklepy, restauracje, pamiątki...nuda. Jak ktoś ma ochotę na pluskanie się w Aquaparku to jak najbardziej tez jest taka możliwość. Pływanie z delfinami, bajery, hulaj dusza-piekła nie ma. Po drodze z Atlantis'a zatrzymujemy się na Souku Medinat Jumeirah, położonym w sąsiedztwie pięknego hotelu w kształcie żaglowca Burj Al Arab. Obchodzimy korytarze pełne koralików, kadzideł, świecidełek mijamy luksusowe futra i antyki. Worek dolarów i można by sobie coś wybrać. Na zewnątrz restauracja jedna obok drugiej, które prześcigają się w promocjach typu happy-hour ( czyli zamów jedno drugie gratis ). Uroku dodają drewniane łódeczki, które pływają wzdłuż kawiarni i restauracji, jako jedna z atrakcji turystycznym. Klimat iście bajkowy, przyjemne miejsce na lunch z przyjaciółmi. Chętnie bym tam już została, ale program wycieczki by się zburzył. Maszerujemy dalej. Wychodzimy z labiryntu pamiątek i blokując trochę ulicę robimy sobie zdjęcie z żaglowcem, który właśnie z tego miejsca wygląda oszałamiająco.


 Idziemy na piechotę zobaczyć żagiel od strony plaży. Nogi już nie współpracują, więc jak pokraki wleczemy się za Jackiem, który nawołuje żebyśmy się pospieszyły, bo jeszcze nie zobaczył wszystkich sklepów w Dubaj Mall. Prawie się położyłam na równo przyciętej trawie ze śmiechu, bo jedyne na co miałam ochotę to coś do picia i moment kiedy przestaniemy już iść. Plaża była milion kilometrów dalej, ale co tam, wycieczka musi być rozplanowana na maksa. Wreszcie widzimy sklep. Niczym oaza na pustyni, suniemy ciągnąc za sobą nogi i doganiając Jacka, który już otwiera napój z bąblami w sklepie wielkości przedziały w pociągu pospiesznym. Jak zwykle sklep jest wyposażony jak nie jeden hipermarket i przestałam już eksperymentować, co może się w nim znaleźć po tym jak za jednym razem kupiłam śrubokręt, proszek do prania, żarówkę, świeże truskawki i zieloną sałatę. Siadamy na krawężniku przed sklepem, chwila oddechu i już prawie jesteśmy na plaży. Ufff..jak gorąco. Nawet nie myślę, żeby ściągnąć buty i zamoczyć stopy w wodzie, bo są A.tak spuchnięte że ich nie wyciągnę a B.potem z powrotem nie włożę. No to siadamy na murku i patrzymy jak inni się pluskają w wodzie z niesamowitym widokiem na Burj Al Arab. Jest bosko. Nie chcę już nigdzie iść, ale nie, nie, nie przecież Jacek nie zobaczył jeszcze wszystkiego. Ruszamy w poszukiwaniu taxi, po dłuższej chwili, kiedy moja przewiewna bluzka całkowicie już przykleiła się do mnie siedzimy w samochodzie. Pada słowo Dubaj Mall, na dźwięk którego dostałam gorączki i zemdlałam.


Wybraliśmy pierwszą lepszą knajpkę na obiad, gdzie kelnerki od razy wyczuły, że jest z nami coś nie tak. Siadamy przy stoliku za nami chińska rodzina z małym ciekawskim, który przez wspólne oparcie kanapy zagląda do nas i prawie Ankę ciągnie za blond włosy. Nie zjemy w spokoju, dziecko prawie przełazi przez oparcie na drugą stronę ( naszą stronę ), zsyłam na tego kto wymyślił takie siedzenia w myślach burzę piaskową. No co Jacek woła do dzieciaka "Hejka" z podniesioną ręką jak do hymnu i mamy spokój. Mały Chińczyk pozwolił nam w spokoju dokończyć makarony i inne cuda. Oczywiście nie skończyło się na restauracji, obeszliśmy jeszcze dwa piętra, gdzie dominowały sklepy dla takich małych bąbli jak ten przed chwilą. Baby Dior, Baby Gucci w Dubaju nie ma umiaru. Jak na bogato to na bogato. Chyba sama zacznę szyć takie mikroskopijne sukieneczki.


Po całym dniu wrażeń, dotarliśmy do naszego podejrzanego hotelu. Wypachnione leżymy w łóżku i czekamy, aż Jacek skończy swoją turę na prysznic. Z ciekawości włączyłyśmy stary telewizor i pstrykamy guziki pilota, przeskakując po kanałach. Nic nie zwróciło naszej uwagi, za wyjątkiem turnieju tenisowego, o którym bezzwłocznie musiałyśmy poinformować zamkniętego w łazience Jacka.
- Jacek, Jacek! Chodź zobacz, siostry William grają przeciwko sobie.
- A gdzie oni tam korty mają w tym Kosowie? Woła z łazienki Jacek.
- Nasz śmiech słyszeli nawet na szczycie Burj Khalifa, no ale przecież my niewyraźnie mówimy..siostry Williams w Kosowie zamiast przeciwko sobie. Tenisistki z Kosowa stały się już obowiązkową anegdotką opowieści o wycieczce do Dubaju.

Następnego dnia z samego rana zarezerwowane mieliśmy bilety na najwyższy budynek świata. Wjechaliśmy windą prawie na sam szczyt, no i zaczęło kropić. Pogoda nam nie dopisała tego dnia, no ale byliśmy, widzieliśmy, zaliczone. Po przeżyciach At The Top gdzie Tom Cruise nagrywał zdjęcia do filmu Mission Impossible 4 ostatnim punktem programu była wizyta w Cheesecake Factory, gdzie najedliśmy się słodkości, aż nam bita śmietana uszami wychodziła. Ale warto było...Co za cuda tam mają. Pyszne, znakomite, wyśmienite a wielkość dań zawstydza niejednego Amerykanina. Uwielbiam razy tysiąc.

poniedziałek, 20 maja 2013

" A POET IS A MAN ...

  ... who puts up a ladder to a star and climbs it while playing a violin.”
                                                                                                    ― Edmond De Goncourt

Tak, tak, to nie żarty - spełniłam moje największe z marzeń. Kupiłam moje pierwsze, piękne skrzypeczki, znalazłam profesjonalnego nauczyciela i rozpoczęłam naukę. Uśmiecham się jak to piszę, bo pewnie nie możecie się nadziwić, co ja znowu wymyśliłam. Cofnąć się muszę w czasie do okresu podstawówki, bo moja przygoda zaczyna się właśnie tam, gdy miałam siedem lat i zostałam zapisana do szkoły muzycznej. Bardzo chciałam żeby mama zapisała mnie na pianino, ale Pani ze szkoły muzycznej powiedziała, że mam niebywały słuch i zaczniemy od skrzypiec, a po drugiej klasie będę mogła dobrać dodatkowy instrument ( w myślach oczywiście miało to być pianino ). Rodzice przerażeni mówili - dziecko, gdzie ty będziesz na tym pianinie ćwiczyła? No dobrze, pianina do domu nie przyniosę, a ze skrzypcami sprawa była prosta. Dopasowano mi drewniane pudełko ze strunami, dali smyczek i tak o to stałam się uczniem Państwowej Szkoły Muzycznej w klasie pierwszej.

Uczęszczałam na zajęcia, grałam koncerty w kościele i za rączkę z moich kochanym dziadziem chodziłam na lekcje do Pana Cieślika. To zabawne, że do dzisiaj pamiętam jak się nazywał, że jeździł starym żółtym mercedesem i dojeżdżał z Raciborza. Miał brodę i był bardzo dobrym nauczycielem. Po trzech latach nauki, rzuciłam szkołę muzyczną, oddałam skrzypce i już nigdy więcej nie zagrałam. Jednak coś we mnie siedziało, coś co gryzło i mówiło, że to nie koniec mojej przygody ze skrzypcami. Pozostał żal, że przestałam grać i dopiero po kilku latach zrozumiałam ile zaprzepaściłam. Gdy byłam w liceum postanowiłam odświeżyć to co zakurzone dawno temu. Poszłam do tej samej szkoły z zapałem i chęcią do nauki, ale niestety recepcjonistka kazała mi wrócić z córką, to wtedy będę mogła "się" zapisać. No i na kilka kolejnych lat odstawiłam moje marzenie na dalszy plan. Zajęłam się studiowaniem, wyjazdy na rezydenturę pochłaniały cały mój wolny czas w wakacje.

Minęło dwadzieścia lat. Znalazłam znakomitego nauczyciela, który zasiada w katarskiej orkiestrze. Zostałam zaproszona w zeszłym tygodniu na koncert i byłam pod ogromnym wrażeniem. Chyba lepiej trafić nie mogłam. Rosyjska szkoła wymaga dużo i trzeba się przykładać, a na pomyłki jest wyjątkowo mało miejsca. Poznaję wszystkie tajniki gry od podstaw, bo jak się okazało nie jest to jak z jazdą na rowerze, że raz się człowiek nauczy to pamięta do końca życia. Piłuję, ćwiczę, bolą mnie place od naciskania strun, ale emocje są niesamowite. Nie pamiętam kiedy ostatnio coś, sprawiało mi tyle radości. Jestem w siódmym niebie. Dołączam film z koncertu w Doha, w roli głównej mój nauczyciel.


niedziela, 19 maja 2013

KOŃCA NIE WIDAĆ - DUBAJ

Za rogiem przy hotelu, zaczailiśmy się przy żywopłocie należącym do restauracji, aby sprawdzić czy już otwarte. Jako pierwsi goście z samego rana, czuliśmy się trochę dziwnie, bo kelnerzy najwyraźniej dopiero budzili się ze snu i powoli szurali skórzanymi kapciami po podłodze. Wystrój bardzo orientalny, piękne lampiony, zdobienia i kamienny piec z którego piekarz wyciągał gorące pieczywo. Ajj..zapach unosił się po całej restauracji. Przyszedł kelner, zamówiliśmy śniadanko, iście libańskie przystawki i soki pełne witamin. W międzyczasie przyszedł mężczyzna, najwyraźniej głodny jak słoń, bo kelnerowi zabrakło kartki, żeby zanotować. No i jak przynieśli, stół się dosłownie ugiął. Dobrze, że nie nasz, bo oczy by jadły i mimo że wszystko wyglądało wyśmienicie, trzeba był zostawić miejsce na obiad, deser i kolację. Doczekaliśmy się i my. Jak już wszystko było na stole, zaczęły się stęki oj, jakie dobre, jakie pyszne, oj, oj wiele dań można jeść rękami więc nie mieliśmy żadnych ograniczeń. Z ciągnącego się bez końca sera, można było sobie zrobić szalik. Uwielbiam libańską kuchnię.


Po śniadaniu wyruszyliśmy na zwiedzanie. W odróżnieniu od Doha, jest trochę chodników więc część pierwszego odcinka maratonu pokonujemy pieszo. No nie powiem, że nie jest gorąco, bo żar leje się z nieba i po pół godzinie idziemy jak na ścięcie. Ale idziemy. Zahartowani przecież już jesteśmy, potykamy się o schody, a dokładniej Jacek i dostajemy burę, że nikt mu nie powiedział, że stopień. Śmiejemy się do rozpuku, bo sytuacja jest tak komiczna, że aż Jackowi podnoszą się kąciku ust ze śmiechu. Pić chce się niemiłosiernie, w okolicy natrafiamy na budę z hot-dogiem z wielbłąda, takiego urozmaicenia mój żołądek raczej nie zniesie. Nie ma wyjścia kupujemy po dużej coca-coli w KFC i zmierzamy w stronę wieżowców, które prężą się ku niebu. 


Wyglądamy jakbyśmy wykąpali się w fontannie, czas  się trochę schłodzić dlatego zmieniamy trasę maratonu. Włączamy w plan zwiedzania Dubai Mall, który jest tak ogromny, że na samą myśl o przejściu wszystkich pięter, nie wchodząc do sklepów, mam zawroty głowy. Podjeżdżamy metrem jeden przystanek, i wyruszamy w prawie dwudziestominutową podróż do wejścia. Możecie sobie wyobrazić taki długi korytarz? Końca nie widać, a ruchome taśmy jak na lotnisku z minuty na minutę przybliżają nas do zakupowego raju. Udało się...zaczynamy od samej góry. Obchodzimy całe piętro w około godzinę i z cierpieniem na twarzy namawiamy Jacka, żeby zrezygnował z przechadzki po wszystkich kondygnacjach. -Cieniasy, słyszymy w oddali i z napuchniętymi stopami ruszamy do Akwarium. Nie ma dużej kolejki, więc raz, raz i jesteśmy w półokrągłym tunelu, gdzie nad naszymi głowami przepływają rekiny, płaszczki i inne wodne stwory. Robi wrażenie, szczególnie gdy sobie człowiek przypomni jak parę lat temu akwarium zaczęło przeciekać. No nie chciałabym być ani na miejscu tych rekinów ani wycieczkowicza. Myśli różne przelatują przez głowę i z ciekawości przyklejamy głowę do szyby, dociekając jakiej może być grubości. Na drugim piętrze, czekają kolejne atrakcje. Mini zoo, rybki, żółwie a nawet karaluchy dokarmione sterydami. Jedną z dziecięcych atrakcji było wejście do małej ciasnej dziury, żeby wstawić swoją głowę w szklaną kulę, która znajduje się w środku akwarium ze skrzydlicami. Nie muszę chyba dodawać, kto pilnował swojej kolejki, żeby nikt się przed niego nie wepchnął. Jacek na czworakach wszedł do środka, i prawie się zaklinował gdy dzieciaki zaczęły pełzać do środka nie zważając na konsekwencje tego występku. Po przygodach w akwarium, bierzemy taksówkę i jedziemy zobaczyć hotel Atlantis, położony na sztucznej wyspie w kształcie palmy.


c.d.n.

piątek, 10 maja 2013

JEST SZAŁ - DUBAJ

Dawno nie byłam na żadnej wycieczce, nie licząc wakacji w domu, dlatego na propozycję orzechów, aż podskoczyłam. Orzechy to Ania i Jacek. Mieszkają w Doha i zapewniają mi na co dzień tyle wrażeń i śmiechu do łez, że porobiły mi się już zmarszczki mimiczne. Wybierali się na fascynujący jak zapewniał Jacek, weekend do błyszczącego od świateł neonów Dubaju, wybrałam się i ja. Samolot Emirates zabrał mnie w środku nocy na pokład wielgachnego samolotu. Ilość siedzeń w klasie ekonomicznej, po godzinnym locie gwarantuje zatrzymanie obiegu krwi w nogach i jak mi było ciasno, to co dopiero by powiedział Stefan, który ma nogi jak żyrafa. Apeluję, ćwiczcie z Chodakowską bo inaczej będziecie dzielić siedzenie z pasażerem z podłokietnika obok. Żarty, żarty...ale faktycznie dodatkowy fotel w rzędzie robi różnicę. Za to obsługa była bardzo sympatyczna, i ręczniki i kawka, herbatka i czego dusza zapragnie. Wystartowaliśmy. W kabinie na suficie pojawiło się tysiące maleńkich światełek, które przypominały gwieździste niebo nad Saharą. Naprawdę zrobiło się magicznie i zapomniałam już, że pasażer z kraju na I. zabrał mi pół siedzenia i cały podłokietnik. Ale przynajmniej siedziałam przy oknie i miałam cudowny widok na Dubaj o poranku. Nie omieszkałam umieścić całej głowy w okrągłym okienku, odbierając sobie poniesione krzywdy w czasie całego lotu a'la sardynka.


Orzechy zawitały do Dubaju już dzień wcześniej. Pomyślałam sobie, że nie będę ich budzić, bo przecież czeka nas cały dzień niesamowitych przygód i atrakcji, więc dam się im wyspać. Ale skąd...Ania leciała telepatycznie ze mną, jak ciocia Klocia czuwała, żeby nie zaspać na mój przyjazd i żebym nie stała gdzieś samotnie. Stałam i owszem, ale w półgodzinnej kolejce po wizę, która prawie się nie ruszała. Miałam ze sobą tylko bagaż podręczny, więc o tyle dobrze ominęła mnie taśma z walizkami. Taksówki mają eleganckie, czysto, pachnąco, przemili kierowcy, jakby się wkroczyło w inny wymiar. W Doha są jeszcze w erze kamienia łupanego, gdzie człowiek modli się całą drogę, żeby kierowca w końcu odnalazł drogę do celu i żeby nie miał stłuczki. Taksówki są brudne i jakby mogli to by w ogóle nie włączali liczników i kasowali potrójnie za przejazd z punktu A do punktu B. Kierowca grzecznie zapytał w które miejsca ma mnie zawieźć i standardowo - skąd jestem. Nie nabrałam jeszcze energii więc, nie podtrzymywałam rozmowy i zrobiłam sobie kilkuminutową drzemkę, bo po chwili byłam już na miejscu. Ania w zielonych gaciach alladynkach, odebrała mnie z chodnika przed hotelem i tajniacko przemyciła do pokoju. Wizytówką hotelu był nocny klub na pierwszym piętrze, gdzie panie z kraju na F. prezentowały swoje wdzięki, wijąc się w rytm latynoskich rytmów. Jest szał...Przebieramy się i ruszamy na śniadanie do Libańskiej restauracji.

c.d.n.

czwartek, 25 kwietnia 2013

ŻAGLE NA MASZT

Kiedy miałam szesnaście lat, zostałam postawiona przed domowym sądem rodzinnym, a sprawa dotyczyła wakacji. Był płacz i kałuża łez, bo tego roku postanowieniem sądu najwyższego zagraniczne wakacje nie wchodziły w grę. Do wyboru miałam zostać w domu, albo jechać na obóz żeglarski do lasu na mazury. To nie były żarty, dziesięcioosobowe namioty, łóżka polowe i kąpiel na sygnał w jeziorze były wtedy moją wizją końca świata. Jak się później okazało takich końców świata znalazłam później jeszcze kilka..ale nie było wyjścia, musiałam odbyć karę wiezienia w lesie w Okartowie i żeby mi smutno nie było, szukałam kogoś na tyle zakręconego, kogo rodzice puszczą na szalony obóz na łonie natury. Nie musiałam długo szukać, jeden telefon i miałam już kompana, którego w pociągu okrzyknięto moją bliźniaczą siostrą i tak już zostało do dziś. Siostra spakowała żółte kalosze, za które miała dostać gratyfikacje finansową, jeśli się nie przydadzą - jak uznał Tato - przydadzą się nie raz. Siostra wygrała zakład, a ja robiłam okopy w kaloszach, gdy nam w nocy zalewało namiot i postawiono obóz na nogi i wręczyli łopaty, coby nam do jeziora nie odpłynął. Nie przygotowane na wakacje pod chmurką, zabrałyśmy zestaw ubrań, których przez cały obóz nawet nie wyciągnęłyśmy z walizek - bo wstyd. Chodziłam w jednym t-shircie, szortach i klapkach, walczyłam o dżem na śniadaniu i myłam talerze w jeziorze.

Przeżycia niezapomniane. Pływaliśmy całymi dniami, łapaliśmy wiatr w żagle i śpiewaliśmy szanty, które wieczorem rozbrzmiewały przy ognisku z dodatkiem akompaniamentu gitary. Katowaliśmy węzły żeglarskie, które nie raz się później przydały i robiłyśmy rzeczy, o które bym się nie podejrzewała. Obóz wspominam jaką najlepszą przygodę, która mi się przytrafiła, tylko nigdy nie było okazji wybrać się już własną paczką i pożeglować. Dlatego czuję trochę niedosyt i ciągle w głowie wędrują pomysły jakby tu na mazury...

Wracając do Doha z wakacji, spotkałam w samolocie dużą zorganizowaną grupę, która leciała do Tajlandii. Nie byłabym sobą jakbym nie zaczepiła w samolocie i nie zagadała przynajmniej gdzie leci pasażer siedzący obok, to już chyba zawodowa ciekawość, i o to zostałam oczarowana niezwykłą propozycją na spędzenia niesamowitych wakacji, urlopu czy jak tam zwał. Żagle na maszt i każdy może wypłynąć w taki rejs. Wyprawy są już rozplanowane na cały rok, widać kiedy i gdzie rozpoczynają się rejsy. Dla tych którzy lubią niekonwencjonalne sposoby spędzania wolnego czasu i chcą przeżyć coś więcej niż opalanie w hotelu all inclusive czy jak to mówili moi turyści "all excuse me" gorąco polecam do zaglądnięcia na ich stronę internetową http://www.jachting-club.pl/. Sama się kiedyś chętnie wybiorę, tylko na razie z terminami ciężko się dopasować.

piątek, 5 kwietnia 2013

GÓRALKA PODBIJA ŚWIAT


Strasznie lubię, gdy podejmowane są interesujące akcje społeczne. Tym razem napisał do mnie Tadek z Istebnej z prośbą, która jest mi już trochę znajoma. Pamiętacie konkurs z kartką? Tym razem ruszamy w świat z zespołem góralskim, oczywiście za waszą pomocą. "Istebna around the world" ma swoją stronę internetową na której możecie zobaczyć część już nadesłanych zdjęć AROUND THE WORLD

Zdjęcia z różnych zakątków świata z tańczącą góralką możecie przesyłać do mnie WYŚLIJ ZDJĘCIE , albo bezpośrednio na adres zespolistebna@gmail.com. Pamiętajcie, nie trzeba być na końcu świata, żeby zrobić ciekawe zdjęcie. Na pewno w waszej okolicy, znajdziecie miejsca, które są niezwykłe i magiczne. A z okazji pięciu lat bloga, dla tych którzy prześlą zdjęcia czekają małe upominki.