niedziela, 30 marca 2014

KARTY NA STÓŁ

Wypatrzyliśmy ostatnio nowe, inne, bardzo lokalne miejsce spotkań. Znudził się souk, znudziły się wygórowane cenowo restauracje i trawa w parku. Otóż całkiem przypadkiem, odwiedziliśmy (Gosia, Stefan i Ja) Caffe Halul - zdjęcie nie jest moje, pożyczone z sieci, żebyście widzieli mniej więcej o co chodzi.


Nasza nowa miejscówka, znajduje się przy targu rybnym i czasami można fiknąć od unoszących się w powietrzu zapachów. Pod wieczór cafeteria zapełnia się w błyskawicznym tempie i znalezienie wolnego stolika, jest jak szukanie kwatery w Zakopanem na dzień przed sylwestrem. Po piątkowym obiedzie, wyruszyliśmy na spacer. Cel - Caffe Halul, wg.aplikacji endomondo 20-30 minut drogi spalone kalorie, nie kwalifikują się nawet pod zjedzony deser. Idziemy na skróty, czyli dzielnicą gdzie w nocy strach się tam zgubić i gdzie przyjaciele z Pakistanu coś rozkminiają, a przynajmniej takie sprawiają wrażenie. Wzięłam aparat i wymyśliłam sobie, że zrealizuję projekt "100 twarzy" zaczynając od dzisiaj. Nie łatwe zadanie, bo nie wiem do końca jak moi sąsiedzi z dzielni zareagują na próbę zrobienia im zdjęcia. Ale raz kozie śmierć, mam Gosię i Stefana, więc czuję się pewniej i mam tenisówki, żeby w razie co uciekać.


Zaczynamy. Wychodzimy z budynku i już żałuję, że bolid został na parkingu podziemnym. Na własne życzenie, ryzykuję utratą życia, zdrowia i konfiskatę aparatu. Ale nie  ma żartów dziesięć metrów od budynku robię pierwsze podejście. Daleko stali więc się nie pytałam, ale nie grozili mi palcem i nawet się uśmiechnęli..hmm..no może nie będzie tak źle. Na skrzyżowaniu, gdzie nie ma zasad kto jedzie pierwszy, przebiegamy zygzakiem jak żmije na polanie, żeby nas jakiś człowiek ze szklanym okiem nie rozjechał. Trochę się ociągam i robię ogon, bo towarzystwo dopisuje i na dodatek pozwalają na zdjęcia, choć z lekką niepewnością na początku. Wyglądamy zabawnie, bo w Katarze takie spacery nie mają miejsca. A już tym bardziej po tak zacnej okolicy. Zaczynam się zastanawiać, kto jest dla kogo większą atrakcją. Stefan liczy kroki z aplikacją w telefonie, Gosia wypatruje osoby rozmawiające przez telefon, które mają chyba milion darmowych minut, bo gadają non stop. Wypatruję starszego pana w białym turbanie, z długą brodą ale jest za daleko, żeby zrobić ładne wyraźne zdjęcie, więc jestem niepocieszona.


Końca naszej drogi nie widać, a mi się nawet zaczęło podobać. Przeciskamy się między budynkami koloru pustyni, na balkonach walizki, ubrania, koce i rozwieszone pranie, na chodniku siedzą i dumają albo dzwonią mężczyźni, bo kobiet nie było na naszej trasie. Ani jednej. Jak się później okazało, nie tylko mi się spodobało robienie zdjęć. Psychologia tłumu zadziałała bezbłędnie i niektórzy nawet podbiegali, żeby im też koniecznie zrobić zdjęcie. Pozowali, poprawiali się, robili miny i pękali z dumy, każdemu modelowi pokazałam zrobione zdjęcie na wyświetlaczu w aparacie i wtedy pojawiał się bezcenny uśmiech i parada żółtych zębów. Po 1900 metrach wg.obliczeń Stefana natrafiliśmy na dwóch mężczyzn, którym mogłabym spokojnie dać 50, 70 a nawet 100 lat. Zmarszczki tego starszego pana tak mnie urzekły, że zdjęcie jest bezkonkurencyjne. Zrobiło się zamieszanie, doszło jeszcze dwóch ciekawskich, ustawiliśmy ich na murku obok kolegów, a Gosia zaangażowała hindusa z siatką zakupów do zrobienia wspólnego zdjęcia. Chłop miał przerażenie w oczach ale zdjęcie zrobił, z pomocą połowy osiedla, które z zaciekawieniem przyglądało się co się tam wyprawia. pstryk, pstryk pstryk już prawie jesteśmy na miejscu.


 Po dziurach, po piachu, po błocie, bo ostatnio była ulewa, z brudnymi stopami (kto w klapkach) dochodzimy do mini parku. Jedni leżą z telefonami, drudzy grają w piłkę a dzieci skaczą na placu zabaw. Dzień wolny na świeżym powietrzu trzeba wykorzystać z głową o tej porze roku, lada dzień nastanie gorąc piekielny i wtedy już tylko klimatyzacja 24h na dobę nas uratuje. Przebiegamy przez ruchliwą ulicę, narażając życie po raz drugi w ciągu pół godziny. Caffe już pęka w szwach a dopiero dochodzi 17-sta. Szukamy wolnego stołu, i chyba niekoniecznie ten który podsiedliśmy był dla nas przeznaczony, ale nikt nie powiedział słowa, więc zostajemy. Otwieramy plecak pełen gier i zabaw, bo nie powiedziałam najważniejszego...W krajach arabskich hazard jest niedozwolony, ale właśnie tam odbywają się partyjki w karty czy domino, a jak ktoś nie ma swojej talii czy klocków można zamówić i dostaje się nowiusieńką paczkę kart. Do tego wszystkiego pali się shiszę, pije herbatę z miętą i podjada bób. Gwar, zapach słodkiego dymu z fajki wodnej i skupienie w każdym ze stolików, tworzy klimat niezwykły, czujemy się jak u siebie, a pragnę dopowiedzieć, że jesteśmy jedynymi kobietami w tym miejscu i absolutnie nikt nie traktuje nas inaczej. Nie ma nieprzyjemnych spojrzeń, komentarzy, czy ogólnego oburzenia z zapytaniem - co my tam robimy. Wyciągamy rewelacyjną grę planszową pt. "kolejka" rozkładamy kolorowe karty i planszę na stole. Przygotowania chwilę trwają a w tym czasie pół knajpy zaczęła się zastanawiać co to za gra. Ciekawość wzięła górę, bo podchodzili, robili zdjęcia i pytali skąd ta gra. Wywołaliśmy poruszenie, a że kolejce towarzyszą niemałe emocje, jeden mężczyzna z Arabii Saudyjskiej przyglądał się jak gramy przez godzinę, o czym nam później powiedział i urządziliśmy sobie krótką pogawędkę. Tak minął piątek, święty dzień..wolny, słoneczny i pełen atrakcji.