Przybyłam do Chin. Do miasta, gdzie jak śpiewa Katie Melua jest dziewięć milionów rowerów. Zimno jak na Syberii, ale w Polsce chyba pogoda podobna. Lot..hmm..jak to na sektorze azjatyckim męcząco-dołujący i do tego doszły jeszcze doznania zapachowe. Chińscy robotnicy zajęli wszystkie miejsca, ściągnęli buty i tak jakoś kręciło w nosie. Ale nie opisuję, bo znowu się ktoś pogniewa, że zdanie mam odmienne. Załoga całkiem sympatyczna. udało się zebrać chętne Panie na wycieczkę, o której marzyłam chyba od dziecka. Negocjacje w hotelu na nic się zdały, a cena była zbyt wygórowana, więc pojechałyśmy taksówką do miasta w poszukiwaniu opcji B, czyli tej tańszej. No i tańsza była o połowę, dumne i blade, zrobiłyśmy zakupy na miejscowym targu. Podróbki.-shirty, duperele no i ja tradycyjnie wyłoniłam się z magnesem, bo jakże wrócić z wyprawy bez pamiątki, która na lodówce będzie cieszyć wzrok. Przy zasłoniętych grubą kotarą drzwiach wejściowych do hali targowej, stali naganiacze i proponowali różne programy wycieczek. Ze sprawdzonego źródła wiedziałam, że można im zaufać i faktycznie cena była zaskakująco atrakcyjna. Dogadaliśmy szczegóły i punkt ósma trzydzieści rano, pani w różowej zimowej kurtce z kićkiem przy kołnierzu, zameldowała się w celu nas odebrania z lobby przy recepcji. Gdyby nie blondwłosa Rosjanka, której zegarek nie wzkazał godziny, którą powinien wyjechałybyśmy wcześniej. Ale plusem było to, że swą urodę podkreślała w samochodzie, wysypując pędzle, kremy i tusze do rzęs na tylne siedzenie. Ubaw...A włosy miała takie, że do tej pory jej zazdroszczę - piękne, lśniące, jak z reklamy.
Zatem Anastazję już znacie, przed nią siedziała Jana ze Słowacji, która była miła i nie miała tak wspaniałych włosów jak poprzedniczka. Przy oknie opatulona czarnym szalikiem w czerowne grochy Hinduska z Goa, więc pod kategorię "Hindus" nie pasowała. Przekochana, spędziłyśmy razem świetny i szalony dzień, popijałyśmy piwko w chińskiej knajpce i jadłyśmy godzinę kolację - no bo pałeczkami. Ale po godzinie dłubania w ryżu, byłam już ekspertem. Zaglądałyśmy ludziom do misek i talerzy z nieukrywaną ciekawością, wszystko wyglądało, pachniało i z pewnością smakowało wybornie. Uwielbiam, chińską kuchnię o ile mają kartę menu z obrazkami.
Zaparkowaliśmy samochód i kupiliśmy bilety. Rękawiczki i nauszniki na swoim miejscu, aparat w gotowości. no i się zaczęło. Stanęłam twarzą w twarz z Chińskim Murem. Milion schodów, dwa miliony ludzi, i trzy miliony myśli na minutę. To niesamowite, patrzę na mury obronne, które prawdopodobnie powstały kilkaset lat p.n.e, i nie mogę się nadziwić. Cieszyłam się tak bardzo, że aż sobie podkoczyłam z radości. Od samego parkingu zaczynają się stoiska z pamiątkami, sprzedwacy krzyczą "luka luka postkart, luka luka tiiiszert, luka luka suwenir", nastawała chwila przerwy i gdy się zrobiło trochę cieplej, znowu słuchać było "luka luka pikczer, luka luka magnet". Główka pracowała, żebym nie tarabaniła się na górę z pamiątkami, zdecydowałam, że kupię jak zejdę. Zgodnym chórem zgodziłyśmy się rozpocząć wspinaczkę, bo spacerkiem to tego bym nie nazwała, szczególnie że niektóre stopnie były tak wielkie, że można spokojnie liczyć jako trzy normalne, standardowe, wszystkim znane. Schodów przyznam się nie liczyłam, ale od godziny dziesiątej do godziny pierwszej trzydzieści, przeszłam lewą stronę góry i prawie dostałam ataku serca. A dzisiaj mogę sobie wyobrazić liczbę, adekwatną do bólu, który mam w łydkach. Nawet najmniejszy ruch palcem u stopy sprawia tyle cierpienia, że chyba zgodziłabym się na amputację. Ale najważniejsze, że na samą górę dotarłam. Ze schodzeniem też były przygody, bo dla uatrakcyjnienia wycieczki poszłam inną stroną, bardziej stromą i bardziej bolesną. Z pewnością nie zapomnę, do końca życia. Pupę powinnam mieć teraz jak niemowlak. Chcesz być pięknym, musisz cierpieć.