poniedziałek, 16 stycznia 2012

ZAKWASY - CHINY


Przybyłam do Chin. Do miasta, gdzie jak śpiewa Katie Melua jest dziewięć milionów rowerów. Zimno jak na Syberii, ale w Polsce chyba pogoda podobna. Lot..hmm..jak to na sektorze azjatyckim męcząco-dołujący i do tego doszły jeszcze doznania zapachowe. Chińscy robotnicy zajęli wszystkie miejsca, ściągnęli buty i tak jakoś kręciło w nosie. Ale nie opisuję, bo znowu się ktoś pogniewa, że zdanie mam odmienne. Załoga całkiem sympatyczna. udało się zebrać chętne Panie na wycieczkę, o której marzyłam chyba od dziecka. Negocjacje w hotelu na nic się zdały, a cena była zbyt wygórowana, więc pojechałyśmy taksówką do miasta w poszukiwaniu opcji B, czyli tej tańszej. No i tańsza była o połowę, dumne i blade, zrobiłyśmy zakupy na miejscowym targu. Podróbki.-shirty, duperele no i ja tradycyjnie wyłoniłam się z magnesem, bo jakże wrócić z wyprawy bez pamiątki, która na lodówce będzie cieszyć wzrok. Przy zasłoniętych grubą kotarą drzwiach wejściowych do hali targowej, stali naganiacze i proponowali różne programy wycieczek. Ze sprawdzonego źródła wiedziałam, że można im zaufać i faktycznie cena była zaskakująco atrakcyjna. Dogadaliśmy szczegóły i punkt ósma trzydzieści rano, pani w różowej zimowej kurtce z kićkiem przy kołnierzu, zameldowała się w celu nas odebrania z lobby przy recepcji. Gdyby nie blondwłosa Rosjanka, której zegarek nie wzkazał godziny, którą powinien wyjechałybyśmy wcześniej. Ale plusem było to, że swą urodę podkreślała w samochodzie, wysypując pędzle, kremy i tusze do rzęs na tylne siedzenie. Ubaw...A włosy miała takie, że do tej pory jej zazdroszczę - piękne, lśniące, jak z reklamy.


Zatem Anastazję już znacie, przed nią siedziała Jana ze Słowacji, która była miła i nie miała tak wspaniałych włosów jak poprzedniczka. Przy oknie opatulona czarnym szalikiem w czerowne grochy Hinduska z Goa, więc pod kategorię "Hindus" nie pasowała. Przekochana, spędziłyśmy razem świetny i szalony dzień, popijałyśmy piwko w chińskiej knajpce i jadłyśmy godzinę kolację - no bo pałeczkami. Ale po godzinie dłubania w ryżu, byłam już ekspertem. Zaglądałyśmy ludziom do misek i talerzy z nieukrywaną ciekawością, wszystko wyglądało, pachniało i z pewnością smakowało wybornie. Uwielbiam, chińską kuchnię o ile mają kartę menu z obrazkami.

Zaparkowaliśmy samochód i kupiliśmy bilety. Rękawiczki i nauszniki na swoim miejscu, aparat w gotowości. no i się zaczęło. Stanęłam twarzą w twarz z Chińskim Murem. Milion schodów, dwa miliony ludzi, i trzy miliony myśli na minutę. To niesamowite, patrzę na mury obronne, które prawdopodobnie powstały kilkaset lat p.n.e, i nie mogę się nadziwić. Cieszyłam się tak bardzo, że aż sobie podkoczyłam z radości. Od samego parkingu zaczynają się stoiska z pamiątkami, sprzedwacy krzyczą "luka luka postkart, luka luka tiiiszert, luka luka suwenir", nastawała chwila przerwy i gdy się zrobiło trochę cieplej, znowu słuchać było "luka luka pikczer, luka luka magnet". Główka pracowała, żebym nie tarabaniła się na górę z pamiątkami, zdecydowałam, że kupię jak zejdę. Zgodnym chórem zgodziłyśmy się rozpocząć wspinaczkę, bo spacerkiem to tego bym nie nazwała, szczególnie że niektóre stopnie były tak wielkie, że można spokojnie liczyć jako trzy normalne, standardowe, wszystkim znane. Schodów przyznam się nie liczyłam, ale od godziny dziesiątej do godziny pierwszej trzydzieści, przeszłam lewą stronę góry i prawie dostałam ataku serca. A dzisiaj mogę sobie wyobrazić liczbę, adekwatną do bólu, który mam w łydkach. Nawet najmniejszy ruch palcem u stopy sprawia tyle cierpienia, że chyba zgodziłabym się na amputację. Ale najważniejsze, że na samą górę dotarłam. Ze schodzeniem też były przygody, bo dla uatrakcyjnienia wycieczki poszłam inną stroną, bardziej stromą i bardziej bolesną. Z pewnością nie zapomnę, do końca życia. Pupę powinnam mieć teraz jak niemowlak. Chcesz być pięknym, musisz cierpieć.


czwartek, 12 stycznia 2012

3...2...1...START


Jak już pewnie zauważyliście, na blogu pojawiła się ikona BLOG ROKU 2011. Zdecydowałam, że warto wziąć udział w konkursie, a przy okazji pokazać się szerszej publiczności. Dzisiaj o godzinie 15:00 czasu polskiego rozpoczyna się głosowanie, które potrwa do 19 stycznia 2012. Głos można oddać wysyłając wiadomości SMS, na numer wskazany przez organizatora konkursu. Grafik ostatnio napięty, więc z góry dziękuję za wszystkie głosy i trzymanie kciuków. Nie było wpisu z plażowania, więc na pocieszenie wrzucam kilka zdjęć z pięknej wyspy na Malediwach. Mini rekinki, kolorowa rafa, biały piasek, po raz kolejny odkryłam raj na ziemi.
THANK YOU
MERCI
GRACIAS
KOSZONOM
DANKE
SPASIBA
ASANTE
SZUKRAN
DZIĘKUJĘ


czwartek, 5 stycznia 2012

ZAKAZY, NAKAZY - SINGAPUR


Niespodziewanie ze SBY'ja przyszedł Singapur. Radości nie było końca, bo po imprezie mikołajkowej u Moni, Singapur widziałam tylko w Google Earth. A żeby było weselej, miałam sąsiadkę z drugiego budynku i skośne mi nie zawadzały tak bardzo. Lot najspokojniejszy z wszystkich, które przez te 10 miesięcy latania miałam. Mało kto korzystał z toalety, call bell'i było łącznie może z dwadzieścia, co na trzysta osób na pokładzie i siedem godzin w chmurach, daje poczucie nudy. A jak się człowiek nudzi, to przegląda po kilka razy wózki z jedzeniem i za każdym razem coś nowego, dobrego się znajdzie. Ale ja na diecie, więc aż tak bardzo mnie nie kusiło. W załodze pierwszy oficer z Polski, bardzo się ucieszyłam bo od słowa do słowa i poznałam też "śmietanę", który akurat prowadził szkolenie w Singapurze.


W hotelu byłam wieczorem, pół godziny na shower, przebranie i zimne meksykańskie piwko podali na stół, całkiem ciekawie zaaranżowanej knajpki. Kapitan Pedro, z "Mehiko", Mateusz, i jedna F2 z Bośni bodajże. Wieczór upłynął całkiem przyjemnie i koło 3 rano czasu lokalnego poszłam spać, żeby rano wyruszyć na zwiedzanie z prawie zamkniętymi oczami. Zmiana czasu potrafi dobić i nie wiem czy można się do tego przyzwyczaić. Spacerkiem w kosmicznym upale, poszłyśmy z Draganą na zwiedzanie. Było naprawdę gorąco. Miasto przypomina Disneyland, czysto, pięknie i super nowocześnie. Restauracje, bary, sklepy, wodne taksówki a mieszkańcy doskonale wystylizowani, jakby tyle co wyszli z wybiegu. To mi się podoba. Nie ma tam ponuraków, nikt się nie spieszy, jak bajkowa kraina, gdzie z kranu płynie czekolada a na drzewach rosną cukierki. To nie Oslo, gdzie przy każdej latarni siedzi bezdomny w gromnicą i zbiera złote monety. Singapur zachwyca swoją innością, szczególnie tą dotyczącą gum do żucia. Za wwiezienie Orbitki płaci się 1000 singapurskich dolarów kary, gumy rzecz jasna konfiskują, albo zamykają do cienia na o ile dobrze zapamiętałam 24 godziny. Dobra sprawa gdy ktoś ma transit w Singapurze, dadzą jeść, pić, tv można pooglądać. Żyć nie umierać.

Podobnie jest z papierosami, za palenie importowanego papierosa dostaniemy mandat ( niemały), można puszczać dymek tylko z miejscowego dorobku tytoniowego. I jeszcze jazda na rowerze w tunelu, no może po prostu pod wiaduktem, też kończy się pustką w portfelu. Trzeba kulturalnie zejść i przeprowadzić rower trzy metry i potem kontynuować jazdę. I dziwić się, że wszystko jest piękne, ładne, zadbane, zero papierka, nawet liście nie spadają z drzewa, a jak spadną to zaraz jest ekipa do zamiatania liści. Pięknie! Wszyscy mówią fantastycznie po angielsku od śmieciarza bo sześćdziesięcioletniego taksówkarza. Podobuje mi się. Mogłabym tam mieszkać, jako drugie miejsce na mojej liście ulubionych, zaraz po Nowym Jorku, który kocham i będę kochać.

Obowiązkowe punkty programu zaliczone, Lion, karuzela i hotel ze statkiem na dachu. Uwielbiam Singapur i bardzo się cieszę, że mam jeszcze jeden w tym miesiącu no a potem karnawał w Brazylii. Lepiej być nie może. Pozdrawiam serdecznie i życzę wszystkim wspaniałego Nowego Roku !!!