czwartek, 5 stycznia 2012

ZAKAZY, NAKAZY - SINGAPUR


Niespodziewanie ze SBY'ja przyszedł Singapur. Radości nie było końca, bo po imprezie mikołajkowej u Moni, Singapur widziałam tylko w Google Earth. A żeby było weselej, miałam sąsiadkę z drugiego budynku i skośne mi nie zawadzały tak bardzo. Lot najspokojniejszy z wszystkich, które przez te 10 miesięcy latania miałam. Mało kto korzystał z toalety, call bell'i było łącznie może z dwadzieścia, co na trzysta osób na pokładzie i siedem godzin w chmurach, daje poczucie nudy. A jak się człowiek nudzi, to przegląda po kilka razy wózki z jedzeniem i za każdym razem coś nowego, dobrego się znajdzie. Ale ja na diecie, więc aż tak bardzo mnie nie kusiło. W załodze pierwszy oficer z Polski, bardzo się ucieszyłam bo od słowa do słowa i poznałam też "śmietanę", który akurat prowadził szkolenie w Singapurze.


W hotelu byłam wieczorem, pół godziny na shower, przebranie i zimne meksykańskie piwko podali na stół, całkiem ciekawie zaaranżowanej knajpki. Kapitan Pedro, z "Mehiko", Mateusz, i jedna F2 z Bośni bodajże. Wieczór upłynął całkiem przyjemnie i koło 3 rano czasu lokalnego poszłam spać, żeby rano wyruszyć na zwiedzanie z prawie zamkniętymi oczami. Zmiana czasu potrafi dobić i nie wiem czy można się do tego przyzwyczaić. Spacerkiem w kosmicznym upale, poszłyśmy z Draganą na zwiedzanie. Było naprawdę gorąco. Miasto przypomina Disneyland, czysto, pięknie i super nowocześnie. Restauracje, bary, sklepy, wodne taksówki a mieszkańcy doskonale wystylizowani, jakby tyle co wyszli z wybiegu. To mi się podoba. Nie ma tam ponuraków, nikt się nie spieszy, jak bajkowa kraina, gdzie z kranu płynie czekolada a na drzewach rosną cukierki. To nie Oslo, gdzie przy każdej latarni siedzi bezdomny w gromnicą i zbiera złote monety. Singapur zachwyca swoją innością, szczególnie tą dotyczącą gum do żucia. Za wwiezienie Orbitki płaci się 1000 singapurskich dolarów kary, gumy rzecz jasna konfiskują, albo zamykają do cienia na o ile dobrze zapamiętałam 24 godziny. Dobra sprawa gdy ktoś ma transit w Singapurze, dadzą jeść, pić, tv można pooglądać. Żyć nie umierać.

Podobnie jest z papierosami, za palenie importowanego papierosa dostaniemy mandat ( niemały), można puszczać dymek tylko z miejscowego dorobku tytoniowego. I jeszcze jazda na rowerze w tunelu, no może po prostu pod wiaduktem, też kończy się pustką w portfelu. Trzeba kulturalnie zejść i przeprowadzić rower trzy metry i potem kontynuować jazdę. I dziwić się, że wszystko jest piękne, ładne, zadbane, zero papierka, nawet liście nie spadają z drzewa, a jak spadną to zaraz jest ekipa do zamiatania liści. Pięknie! Wszyscy mówią fantastycznie po angielsku od śmieciarza bo sześćdziesięcioletniego taksówkarza. Podobuje mi się. Mogłabym tam mieszkać, jako drugie miejsce na mojej liście ulubionych, zaraz po Nowym Jorku, który kocham i będę kochać.

Obowiązkowe punkty programu zaliczone, Lion, karuzela i hotel ze statkiem na dachu. Uwielbiam Singapur i bardzo się cieszę, że mam jeszcze jeden w tym miesiącu no a potem karnawał w Brazylii. Lepiej być nie może. Pozdrawiam serdecznie i życzę wszystkim wspaniałego Nowego Roku !!!


3 komentarze:

  1. Tobie też życzę wspaniałego 2012 roku!
    Cieszę się, że mogę Cię czytać i że znalazłam Twój blog (już nie pamiętam z jakiego bloga tu trafiłam).
    Twój blog jest za to w top 6 najczęściej otwieranych przeze mnie stron internetowych.
    Tak często sprawdzam czy jest nowy wpis :)
    Pozdrawiam
    Viga

    OdpowiedzUsuń
  2. Strasznie mi miło, aż się zaczerwieniłam a w środku rozpiera mnie radość, że ktoś te moje wypociny czyta. Dziękuję !!!

    OdpowiedzUsuń
  3. wydaje mi się że czyta więcej osób niż możesz to sobie wyobrazić

    OdpowiedzUsuń