Wczoraj wieczorem pojechałam ze Stefanem na spacer. Brzmi to dość kuriozalnie, bo jak można jechać samochodem na spacer. Otóż, żeby w moim cudownym mieście pospacerować, trzeba w takie miejsce najpierw dojechać. Nie ma lekko, bo chodniki to wymysł Europejczyków i tu takich luksusów nie ma, więc samochód parkujemy przy "korniszu" i zaczynamy wieczorny spacerek. Pogoda jest fantastyczna, nie praży z nieba jak z pieca w kotłowni, za to delikatny powiew chłodnej bryzy sprawia, że oddycha się pełną piersią. No i tak sobie idziemy, rozmawiamy o wszystkim w pigułce i S.mówi, że czeka na ostatnią część wpisu o Omanie, jakieś podsumowanie...Co? Przecież ostatni wpis był już ostatnim, i nie będzie już kolejnych. No, ale po głębszym zastanowieniu się, dobrze - będzie podsumowanie.
Ostatniego dnia, rano po śniadaniu, spakowane i najedzone pojechałyśmy tak perfekcyjnie, jakbyśmy się w Muskacie urodziły. Nie pokręciły nam się zjazdy, znałyśmy już wszystkie dziury na drodze i tylko największy łoś by pomylił po raz kolejny drogę. Przed jedenastą musiałyśmy dojechać do wybudowanego w maju 2001 roku Wielkiego Meczetu. Sultan Qaboos Grand Mosque widziałyśmy wracając z wodospadów. Wszystkie światła skierowane na meczet, nadawały mu magicznego blasku. Pięć minaretów przypominające błyszczące w nocy maczugi, widać już z daleka. Jedyny minus jest taki, że meczet znajduję się tuż przy zatłoczonej autostradzie, i tak jak w nocy wygląda olśniewająco, w dzień pęd samochodów trochę przygasza wszechogarniający mnie zachwyt. Za czasów Proroka Mahometa meczety nie posiadały minaretów, Muezin z dachu świątyni nawoływał do modlitwy. Z biegiem czasu i pod wpływem zmian w architekturze, zaczęto budować minarety, które stały się nieodłącznym elementem współczesnych meczetów. Najwyższą wieżę mierzącą 210 metrów, można zobaczyć odwiedzając Meczet Hassana II w Casablance. I muszę przyznać, że robi wrażenie a szum morza i rozbijające się w pobliżu fale o mury promenady, dodają jeszcze większego uroku temu miejscu. Budowa meczetów rozprzestrzeniła się po świecie wraz z rozwojem islamu. Ogromne wpływy religii w Egipcie, zaczęły być widoczne w stolicy kraju. Do dziś Kair nazywany jest "miastem tysiąca minaretów". Zmiany w architekturze spowodowały, że w różnych miejscach na świecie, możemy spotkać się z wieloma stylami i formą meczetów. Od meczetów wybudowanych na planie litery T, po te z ogromnymi kopułami, zdobionymi z niezwykłą precyzją.
Nie do każdego meczetu możemy swobodnie wejść. Ten do którego zmierzamy, otwiera swoje wnętrza dla zwiedzających codziennie (oprócz piątku) od ósmej trzydzieści do godziny jedenastej, więc wciskamy gaz do dechy, żeby się nie spóźnić. Mistrzowsko się gubimy w jednokierunkowej uliczce, równoległej do autostrady przy której zeszłej nocy widziałyśmy oświetlone minarety. Cudem, z duszą na ramieniu dojechałyśmy i zostawiłyśmy samochód na parkingu. Długie spodnie lub spódnica, zakryte ramiona i chusta na głowę, to dla Pań wymóg konieczny, Panowie w krótkich spodenkach też zostaną odesłani do sklepu po spodnie z długimi nogawkami. A że w okolicy nie ma nic, trzeba być zaopatrzonym w PZDK (podręczny zestaw do kamuflażu). Wchodzimy na dziedziniec, którego posadzka aż błyszczy. Żar leje się z nieba, omańscy przewodnicy prowadzą wycieczki do głównej sali modlitewnej. Ariadna zniknęła mi z pola widzenia, ale na pewno jest gdzieś w pobliżu. Ściągam buty i wkładam na drewnianą półkę, która przypomina gablotę u szewca. Do wyboru do koloru, klapki, japonki, sandałki. Zawsze się zastanawiam, jak to działa, że mężczyźni zostawiają klapki przed meczetem, gdzie 80 % tych butów jest identyczna i potem mają odszukać swoje lacie? Podpisane je mają? Ale co z tego podpisania jak krzyknę Mohamed albo Ahmed i się wszyscy odwracają. Może są ponumerowane? Zagadka nie do rozwiązania jak dla mnie, na szczęście w wielu miejscach są właśnie takie jak tu przede mną półeczki na buty, ponumerowane jak szafki na basenie, każdy wie które jego. Znalazła się Ariadna, wchodzimy na niebieską płachtę, która jest paskudna i na dodatek stoją na niej pachołki z taśmą wydzielającą trasę, po której mamy chodzić. Od razu mi się nie podoba ten pomysł. Idea płachty ma na celu zachowanie w jak najlepszej kondycji dywanu. Drugi pod względem wielkości, ręcznie tkany dywan waży dwadzieścia jeden ton i pomieści sześć tysięcy Muzułmanów, ustawionych rzędami jeden obok drugiego. Imponująco się zrobiło, ale to nie koniec. W centralnym punkcie sali ze złotej kopuły, zwisa ośmiometrowy żyrandol, wykonany z kryształów Swarovskiego. Tak samo jak długi, tak samo ciężki, lekko przebiegam nie przyciągając uwagi, żeby osiem ton lampek na mnie nie spadło.
Niestety moje oczekiwania i wyobrażenia co do wnętrza zupełnie się nie pokryły z tym co zobaczyłam. Po pierwsze ta okropna płachta, po drugie odnoszę wrażenie, że można by je dopieścić, a przecież wiem, że arabska ornamentyka jest niezwykle bogata. Cały czas porównuję Meczet z Omanu z najpiękniejszym, który do tej pory zwiedzałam, znajdującym się w Abu Dhabi. Meczet Szejka Zayeda bin Syltana Al Nahyana to mieszanka stylów architektonicznych. Białe marmury i złote zdobienia kolumn, przenoszą odwiedzających do odległych opowieści z Baśni tysiąca i jednej nocy, Alladynów i latających dywanów. Przed wejściem do meczetu obowiązkowo należy udać się do szatni. Wypożyczamy czarne jak heban abbaje i chustę na głowę. Ubranie się w tradycyjny strój arabski, jest dużą atrakcją a nauka chodzenia, jeszcze większą. Jak One w tym się przemieszczają? Złapałam zająca kilka razy, chusta spadała z każdym mrugnięciem rzęsami, a o temperaturze która panowała pod czarną płachtą w gorącym jak ogień słońcu, nie wspomnę. Kilka razy w ciągu dnia, zorganizowana grupa przewodników, dzieli turystów na małe, kilkuosobowe grupy i zabiera w podróż po śnieżnobiałym meczecie. Opowiada ze szczegółami o kolumnach i sklepieniach, o filarach wiary i zasadach panujących w czasie modlitwy, odpowiada na wszystkie pytania, które tylko przyjdą nam na myśl. Godzinna wycieczka kończy się w sali modlitewnej, gdzie siadamy po turecku na największym dywanie na świecie. Każdego ciekawiło, jakim cudem tak ogromny dywan został przetransportowany z Iranu, gdzie został wykonany. Otóż podzielony na dziewięć elementów, został ułożony i połączony w jedną całość, zdobiąc wnętrze ponad dwudziestoma kolorami. Można by wyłożyć nim boisko do piłki nożnej, więc wyobraźcie sobie jego ogrom. Dywan jest miękki jak puch, można oszaleć z zachwytu. Nic dziwnego, że po doznaniach w Abu Dhabi, meczet w Omanie wydał mi się mało interesujący, choć nie każdy meczet jest taki sam i w każdym coś innego przyciąga uwagę.
Persja, jak dawniej nazywano Iran słynie z tkactwa. To tu powstają słynne na całe świat perskie dywany. Nazwy dywanów pochodzą zazwyczaj od nazwy miejsca ich produkcji lub grupy etnicznej, przez które zostały wykonane. Najstarszy dywan świata liczy sobie ponad 2600 lat. Został znaleziony w bryle lodu na Syberii w 1947 roku. Doskonale zachowany eksponat można dziś oglądać w Państwowym Muzeum Ermitażu w Sankt Petersburgu. Na początku dziewiętnastego wieku w Europie pojawiły się maszyny wykorzystywane przy produkcji dywanów. Ręcznie tkane pochłaniają czas i są o wiele bardziej kosztowne, dlatego coraz częściej przegrywają z maszynowym wyrobem z Turcji.
Wsiadamy do auta i niczym na latającym dywanie, lecimy do poleconej przez Stefana knajpki z podobno najlepszą na świecie shishą. Nie byle jaką, bo pomarańczową w prawdziwej pomarańczowej skórce. Znalazłyśmy uroczą knajpkę, niemalże błagamy właściciela, który na wszystkie sposoby zniechęca nas do siedzenia na dworze, żeby nie zamykał nas w klimatyzowanym pomieszczeniu. Nie przeszkadzają nam liście, które spadają nam z drzew do soku, ani brudny stolik - jest bosko. Zamawiamy reklamowaną shishę i Panie Michale, czapki z głów. To najwspanialsze doznanie shishowe jakiego doświadczyłam. Smak pomarańczy i zapach dymu, otula mnie delikatnie i mogę się już stamtąd nie ruszać. Opieram się wygodnie o wielką poduszkę, która leży na drewnianej ławie. Po chwili wchodzą ludzie z dwójką dzieci i też zależy im na stoliku na zewnątrz. No i po chwili już wiemy, że świat jest mały - Polacy. Koniec końców siadamy razem i poznajemy przesympatycznych muzyków uczących grać omańską orkiestrę Sułtana. Wymieniliśmy się mailami, spędziłyśmy urocze przedpołudnie i czas się pożegnać z niezwykłym Omanem i jechać na lotnisko. Długo nie zapomnę magicznej atmosfery, która przypomina mi Oman za każdym razem gdy o nim myślę. Muszę opatentować shishę pomarańczową i koniecznie jeszcze pojechać do pięknego, orientalnego i bijącego otwartością mieszkańców Omanu. Wam też polecam!