Najpiękniejsze w życiu to możliwość podróżowania. Można dowolnie przemieszczać się po różnych zakątkach świata i zachwycać się nie tylko pięknymi widokami, ale także poznawać to, co tak bardzo wszystkich fascynuje - kulturę, obyczaje i tradycje nowo poznanych miejsc. Wycieczkę do Aleksandrii planowałam już od dawna. Nawet moja Pani promotor, uznała wyjazd do Aleksandrii za priorytetowy i absolutnie obowiązkowy, podczas tak długiego pobytu w Egipcie. Nie ma się co dziwić, to miejsca jest zachwycające.
Wyruszyłam z Hurghady do Kairu około godziny 16-stej. Podróż minęła szybko, nie zatrzymywałam się po drodze. To co się dzieje w Kairze, przechodzi ludzkie pojęcie. Korki, wypadki i kierowcy szaleńcy. Zasady ruchu drogowego, przypomniały mi kampanię reklamową na bilbordach w całej Polsce pt. "prawo jazdy to nie prawo dżungli". W stolicy Egiptu mam wrażenie, że 70% kierowców nie ma pojęcia co to jest prawo jazdy i do czego służy. Serce w gardle, prawie wyskoczyło ze strachu. Kilkadziesiąt razy myślałam, że przejeżdżające samochody urwą mi lusterko, wjadą w bok w tył albo w przód samochodu.
Nieustające trąbienie, nawet jeśli wypadło akurat czerwone światło na skrzyżowaniu. Policja która teoretycznie kieruje ruchem, nie ma siły przebicia. Nikt, nikt , nikt nie słucha i nie uznaje policjanta, który za wszelką cenę usiłuje wprowadzić porządek na rondzie. Ruch w każdą stronę. Jazda pod prąd nikogo tam już nie dziwi. Na jednym z największych mostów, zrobił się korek. No właściwie nie tylko tam. Większa część miasta, jest przez cały czas zakorkowana. Zaskoczeniem była przyczyna takiego blokowania ruchu. Czy widzieliście kiedyś, żeby ktoś brał ślub na moście? Ja nie, ale wiedziałam, skąd się wziął ten koszmarny korek. Około 10 młodych par, kobiety ubrane w białe suknie i długie jak nil welony, podchodziły do barierki spoglądając na Nil. Orszak samochodów, który przyjechał wraz z nowożeńcami, zablokował praktycznie całkowicie ruch na moście. Unoszący się smog nad miastem, szary krajobraz, przerażająca bieda, którą w nocy zobaczyć można przez okna domów stojących zaraz przy głównej ulicy. W Kairze odnajduję motel-hotel, trudno jednoznacznie określić. Okolica mało przyjazna, ale dla mnie najważniejsze było łóżko aby wyspać się przed wyprawą do Aleksandrii. Ośmiopiętrowy budynek, przypominał zaniedbaną kamienicę na krakowskim Kazimierzu. Najstarsza na świecie winda, kraty, drewniane drzwi po obu stronach i osiem wielkich czarnych guzików, z których działa tylko jeden z numerem 8. Popatrzyłam z obawą na liny i modliłam się, żeby dostać się jak najszybciej na górę. Było już późno, kilkanaście minut po północy. Motel-hotel szybko przemienił się w motelik-hotelik z akcentem na motelik-straszny hotelik.
Wystrój - kwestia gustu. Brudne ściany, obklejone wpisami ludzi z całego świata, którzy mieli przyjemność spędzić tam choć jedną noc. Pokój z łazienką i niesamowitym widokiem na Kair. Z 8 mego piętra, aż zakręciło mi się w głowie. Warunki tragiczne. Karaluch zabity przed spaniem, głośny jak nawołujący Muezin wiatrak i nieprzyjemny zapach. Pomyślałam byle do rana. I tak był to jeden z lepszych, niedrogich miejsc noclegowych.
Rano wczesnym rankiem opuściłam moją kwartirę i ku mojemu zaskoczeniu winda była na dole. Ponieważ guzik nie działał, bo niby dlaczego miałby działać, milion schodów pokonałam pieszo. Pocieszający był fakt, że to schody w dół a nie w górę. Podjechałam rozpadającą się przy każdym kolejnym pokonanym metrze taksówką. Po 15 minutach dojechałam do stacji kolejowej.
Pociąg z wielką czarną lokomotywą i kilka osób biegających po peronie bez biletów. Znalazłam miejsce i pociąg ruszył. Po 2-óch godzinach byłam już na miejscu. Wysiadłam i złapałam taksówkę. Mówiąc dokładniej, to taksówka mnie złapała, a jeszcze dokładniej kierowca taksówki. Zaoferował city tour po Aleksandrii pokazując mi wygniecioną i pobrudzoną ulotkę.
Poprosiłam, aby zawiózł mnie do twierdzy Kajtbaj. Jedna z największych atrakcji na wybrzeżu Aleksandrii. Imponująca budowla, nad samym morzem przypominała średniowieczny zamek. Kupiłam bilet i weszłam do środka. Policja turystyczna kontrolowała wszystkich odwiedzających, ale mało precyzyjnie. Na dziedzińcu czerwony dywan prowadził do gigantycznych drzwi wejściowych. Niewielka scena przed wejściem oraz rząd krzeseł sygnalizowały jakieś wieczorne występy. Kilka kondygnacji, kamienne schody i labirynt korytarzy.
Zimne ściany nadawały temu miejscu czegoś magicznego, tak jakby się cofnąć o kilkadziesiąt lat. W środku panował ścisk. Tłocznie zrobiło się na schodach, ale nic dziwnego w końcu wybrałam się na zwiedzanie w piątek. Wolny dzień w Islamie i wszystkie arabskie rodziny też wpadły na pomysł, aby odwiedzić zamek. Cóż..kontynuowałam zwiedzanie, robiąc po drodze kilkadziesiąt zdjęć. Po kilku minutach, arabska rodzina poprosiła mnie o zdjęcie. W pierwszej chwili myślałam, że to ja mam zrobić im wspólne zdjęcie, ale szybko mnie poprawili.
Chcieli zrobić zdjęcie ze mną. No fakt byłam jedyną blondynką na zamku, jeśli nie w całej Aleksandrii. Uśmiechnęłam się szeroko i poszłam dalej. Po 20 minutach przestałam liczyć, ile osób już zdążyło zrobić sobie ze mną zdjęcie. Zaczęło się to robić męczące. Niczym gwiazda filmowa przechadzałam się po zamku, ciągnąc za sobą sznur gapiów i osób z telefonami komórkowymi, którzy liczyli na to, że uda im się zrobić chociaż jedno zdjęcie z ukrycia. Dziewczynę o jasnej karnacji i bladą jak ściana, w blond kicie i czerwonych paznokciach widzieli tylko na MTV.
Mimo wszystko miłe uczucie, sprawić komuś tyle radości jednym zdjęciem wykonanym telefonem komórkowym. Byłam przestawiana z miejsca na miejsce, aby było lepsze światło i mogli być pewni, że zdjęcie wyjdzie idealnie. Nie pozwiedzałam więc w spokoju i ruszyłam dalej na podbój Aleksandrii.
Deptak wzdłuż morza, obfitował w różnorodne pamiątki. Można było zakupić muszle wszelakich kształtów i rozmiarów. Na brzegu siedziały arabskie rodziny, wędkarze i młode pary trzymające się za ręce. Zakwefione kobiety samotnie na falochronie, a morze szumiało jakby chciało im coś powiedzieć. Deptak zaprowadził mnie do bryczek. Aż chciało by się powiedzieć do kuni. Ponieważ dochodziła godzina 12 -sta, miejscowa ludność udawała się w stronę meczetów, a dorożkarze czekali na naiwnych turystów. I pojawiłam się ja. Konie, nazywane przeze mnie kuniami, wyglądały jakby obchodziły ramadan przez cały rok. Biedne, marne, wychudzone aż serce się ściskało. I tak się ścisnęło, że po 2 minutach siedziałam już w czwarnej skórzanej dorożce, wsłuchując się w głos muezina, który dochodził z pobliskiego meczetu. No to wiooo.. Koń ruszył, a ja schowałam do kieszeni osłonę z aparatu i przygotowałam się do robienia zdjęć. Minęłam kilka stoisk z rybami i dotarliśmy do starej części Aleksandrii.
Piękne uliczki, kolorowe pranie dyndało z okien a miasto ucichło. Wszyscy udali się na popołudniową modlitwę. Mężczyźni słuchali kazania Immama, następnie wykonując "pokłony" charakterystyczne dla wyznawców islamu. Nie zrobiłam zdjęcia. Nie chciałam swoim zachowaniem nikogo urazić. Dorożka skręciła w lewo. Zachwycałam się pustymi ulicami i niesamowitym widokiem. Zupełnie inny charakter miasta, porównując dla przykładu z okropnym Kairem.
Niektóre domy przypominały ruinę, inne jakby czas się zatrzymał i zatrzymało cały urok aż do teraz. Dorożkarz zatrzymał się przy jednopiętrowej kamienicy.
Stary szary budynek z wybitymi oknami i częściowe zdewastowany. Jednakże intrygujący. Przejechał zakurzony tramwaj i gdy zniknął już z pola widzenia, mężczyzna opowiedział dlaczego się tu zatrzymujemy. Trudno w to wierzyć lub też nie, dom ten należał kiedyś do seryjnego mordercy. Podobno zakopał wiele osób pod swoją posiadłością..mówi się, że do dzisiaj są tam szczątki zamordowanych. Hmm..dom na samą myśl o tej historii wydał mi się bardziej przerażający jak na początku. Nie weszłabym do środka nawet za dopłata. Kolejne miejsca były już o wiele przyjemniejsze, choćby pod względem wyobraźni. Przejechaliśmy obok meczetu. Podobny meczet znajduje się w Hurghadzie. Piękny - nie można oderwać oczu. Dopracowany w każdym szczególe, biało - czerwony z dwoma minaretami. Za meczetem ukazała się Aleksandria z czasów rzymskich. Architektura, zieleń oraz zadbane otoczenie sprawia, że ta część miasta do złudzenia przypomina stolicę Tunezji. Wpływy europejskie i czas kolonializmu przyczyniły się do tego, aby nazywać Aleksandrię najpiękniejszym miejscem na północy Egiptu. Podobno nawet ludzie są bardziej otwarci i życzliwi. Sama się przekonałam już na twierdzy... Ostatni punkt programu to coś na co czekałam cały dzień.
Biblioteka aleksandryjska. Imponująca budowla. Wygląda jakby położyła się do snu. Oszklona ściana w żadnym wypadku nie przypominała biblioteki. Wyglądała jak tafla lodu, po której można by było wejść na szczyt. Nachyleniu mogło mieć najwyżej 20 stopni a wraz z dolną krawędzią zaczynał się kilkucentymetrowy basen wody.
Przed biblioteką ogromna kula, która okazała się być planetarium.
Na seans się niestety spóźniłam. A z kolei prze planetarium mozaikowe rzeźby ptaków i innych dziwactw. Woww.. Cudowne miejsce. Szkoda, że był to piątek i wizytę musiałam odpuścić. Po całodziennym zwiedzaniu przyszedł czas na pizzę. W znanej pizzeri z daszkiem w logo. Po wyczerpującej wyprawie trzeba było wracać. Dworzec w Aleksandrii za dnia, nie przypomina tego samego dworca po zachodzie słońca. Tłum ludzi, wałęsające się dzieci, tony walizek, siatek, toreb i plecaków. Coś okropnego. Podjechał pociąg zapełniony po sam dach. Ludzie wskakiwali w biegu wykrzykując arabskie słowa. Oknami drzwiami, ludzie śpiący na podłodze i podróżujący w miejscy gdzie łączą się dwa wagony. Brud, syf i totalny haos przypomniał mi obraz pociągu z Indii. Tym samym moje marzenie o Indiach znowu odsunęlam na dalszy plan. Chyba nadal nie jestem gotowa na taką wyprawę.
Aleksandria jest magiczna, piękna i bardzo przyjazna. Wszyscy są uśmiechnięci i bardzo sympatyczni. Uwielbiam to miasto - za pewne jeszcze tam wrócę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz