środa, 28 września 2011

BYĆ JAK F1

I nie chodzi tu niestety o formułę jeden, tylko o przeskoczenie z obsługiwania trzystu osób, do kilku w porywach kilkunastu. Czyli mówiąc prostym językiem zakończenie kariery w klasie ekonomicznej i przejście do biznes. Chociaż jak tak się teraz zastanawiam, mnie to chyba nigdy nie będzie dotyczyło, bo tak długo tu być nie planuję. Matko, w przyszłym tygodniu minie 8 miesięcy od kiedy jestem w Katarze, ale ten czas leci. No ale co ja miałam pisać...Aa..o F1. Ostatnio szykowałam się na lot do Bahrajnu, który tam i z powrotem trwa tak krótko, że powinno się tych ludzi wysyłać tam autobusem. Zarobiłam tyle, że zużycie pudru, szminki i maskary przewyższają kwotę, która pod koniec miesiąca wpadnie do mojego portfela. Nie lubię takich lotów, a żeby było śmieszniej w ekonomicznej 20 osób i 15 osób na powrót, szkoda samolotu na taką liczbę pasażerów. Za to w biznesie 11 zadzierających nosa na 12 wolnych miejsc, w tym jakiś katarski minister lecący pod pseudonimem VIP.

Cabin Senior bardzo sympatyczna dziewczyna ze Sri Lanki wymyśliła, że pomogę im w przygotowaniach i serwisie. I myślałam, że zemdleje jak jeszcze dodała, że będzie jakiś minister kanister. Zaczęłam doceniać moich łobuzów z ekonomicznej jak wróciłam spocona jak po polopirynie. Na początek składanie na pół gazet, mało kreatywne ale przynajmniej przypomniałam sobie nazwy dziesięciu gazet, które oferujemy i zerknęłam na kilka dodatkowych. Na plastikowej tacy rozłożyłam po dwie gazety o tym samym tytule a do szafki schowałam dodatkowe, żeby dołożyć to co ktoś weźmie. Pół godziny męczenia się z prasą, ale zrobione. Potem boarding, który też miałam przyjemność obsługiwać i już wtedy zdrętwiały mi wszystkie nogi i ręce. Sztuczny uśmiech i ta radość na twarzy, że jestem najszczęśliwszą kobietą na ziemi że pokazują mi boarding pass i wybrali naszą kozią linię, na ten ekstremalnie długi lot trwający 20 minut. Ekonomiczna rozlokowana, przyszedł czas na tych co pod domem mają Lamborghini lub w wersji NDD czyli Na Disz Daszę Land Cruisera. No nie powiem, żeby mnie tu i tam nie ścisnęło do tego gorące powietrze z zewnątrz, byłam ugotowana. Potem gazety i w tym samym momencie modlę się, żeby nie zapytali która to która, bo nie mam zielonego pojęcia. Gazety poszły gładko, premier nie chciał więc z głowy. Stefka F1 serwowała napoje, a ja dostałam kolejne zadanie zebrać szkło na srebrną tacę przypominająca trochę płaski koszyk. I ta myśl w głowie, żeby tylko niczego nie upuścić. Uff..na koniec daktyle i arabska kawa, gdzie ja odpowiedzialna byłam za owoce, dostałam instrukcję jak podać, z której strony itd.

Zamknęliśmy drzwi i mogłam wracać na moją stronę...Chyba nigdy nie byłam tak zestresowana. Teraz to dla mnie bułka z masłem, ale za każdym razem gdy robi się coś nowego o czym nie ma się zielonego pojęcia, można się spiąć. Dałam radę a na koniec podziękowałam CS, że dała mi szansę pomóc w biznes klasie. Zawsze to jakieś nowe doświadczenie. Ach..latanie..Jutro Bangkok, który wpadł mi ze Sby'ja a trzeciego przylatuje Mama. Prezent urodzinowy musi być!

wtorek, 27 września 2011

FRĘDZLE

Zupełnie przez przypadek dostałam we wrześniu Mediolan. Zrobiłam dziewięć bidów i pomyślałam, że warto od niechcenia machnąć jakąś europejską destynację, z braku laku wpisałam Mediolan i masz - jak się czegoś tak bardzo nie chce to się dostanie. Zaczynam wierzyć, że tak właśnie jest w moim przypadku. Bo ileż można bidować Moskwę, Singapur czy Wietnam z dniami wolnymi..ee..moja wiara w to, że zobaczę Plac Czerwony delikatnie została naruszona. Ucieszyłam się z Medio bo tato kupił bilety i postanowił się ze mną zobaczyć, jako że nie widzieliśmy się kiedy ja byłam w Polsce. Do samego końca nie byłam pewna, w którym hotelu będziemy zakwaterowani. Opcje były dwie, pierwsza to Hilton ale na wygwizdowie o którym pisałam jakoś w pierwszym miesiącu mojego latania, a druga to też Hilton ale w centrum miasta, dwie minuty drogi od głównego dworca. No i teraz już jestem specjalistą, gdy nie obsługuje się lotu do Nicei zostaje się w centrum do którego autobus wiózł nas ponad godzinę, w każdym innym przypadku pozostaje hotel w dziurze zabitej dechami przy lotnisku Malpensa. Samolot tanich linii lotniczych Wizzair ląduje na lotnisku Bergamo, skąd autobusem można dostać się na Station Centrale i tak oto zaraz po zakwaterowaniu zadzwonił tato, że już dojeżdża i mam szukać mężczyzny z zieloną parasolką. Do głównej stacji przeskakując kałuże doszłam w dosłownie dwie minuty, po opisie gdzie stoimy w końcu się znaleźliśmy. Uwielbiam to uczucie kiedy wpadam w objęcia bliskiej osoby, której tak długo nie widziałam. Na dworze strasznie duszno i kropi delikatny deszcz, ale to nie zmienia mojego dobrego humoru. W hotelu dostaję większy pokój z dwoma wielkimi łóżkami i kapciami do człapania po pokoju. Najlepsze dopiero przede mną. Tato wyciąga z torby kanapki z szynką i wierzcie mi, nie ma nic piękniejszego od świeżego chleba i smaku, który jest nie do opisania. Dosłownie pochłaniam jeszcze pachnący piekarnią chlebek, zagryzam kabanosem, aż nie mogę mówić a Tomasz chodzi po pokoju i robi zdjęcia w momencie kiedy z trudem udaje mi się przełknąć.


Wykonuję szatańskie modły, żeby przestało padać i po przepysznym śniadaniu zjeżdżamy srebrną windą na dół. Wypożyczam hotelową parasolkę, która nie przypominała parasola, a za zgubienie groziła kaucja 25 euro. Chyba już lepiej było kupić parasolnik i ciapatych na dworcu, którzy są przygotowani na każdą okoliczność i w zależności od warunków pogodowych próbują opchnąć jak nie parasol, to wachlarz albo czapkę na zimę. Pojechaliśmy metrem do centrum miasta i wtedy dowiedziałam się, że mój tato nigdy nie był w Mediolanie. No to dopiero było odkrycie. I tyle co stopa moja stanęła na placu przed ogromną katedrą, od razu zaroiło się od czarnych handlarzy frędzlami. Obrzucili mnie kolorowymi sznurkami przypominającymi mulinę i rozpoczynali swoją standardową zaczepkę w stylu: skąd jesteś, jak się masz kup ode mnie frędzel. Ani ich zignorować bo mnie obwiesili tych badziewiem, a potem będzie za mną szedł w nieskończoność. Że im się tak chce wciskać ludziom kit. Przestało padać i wyszło słoneczko. Robiłam zdjęcia i zrzucałam z siebie wisząca na mnie sznurowadła. Na lewo od głównego wejścia do Duomo, znajduje się kasa gdzie niewysoki Włoch sprzedaje bilety na dach Katedry. Wycieczkę do górę można wybrać za 10 euro windą i o cztery euracze mniej pokonując w wąskiej wieży 250 stopni. Nie ma to tamto, śmigamy schodami na górę, bo co - my nie damy rady? No i ja prawie wyzionęłam ducha jak wczłapałam się szczyt, z którego rozpościera się niesamowity widok na cały Mediolan.


Jak ktoś będzie miał czas to zdecydowanie polecam, żeby się tam udać. Naprawdę warto. Potem spacer, pyszne lody i wycieczka na stadion AC Milanu, i tutaj ostrzegam niech się nikt tam nie wybiera, nie wiedząc wcześniej jak daleko to jest od stacji metra. My nie wiedzieliśmy i miałam wrażenie, że ukończyłam maraton. Idzie się w nieskończoność, aż wreszcie pojawia się stadion, na końcu świata to mało powiedziane robimy fotografię i najgorsze, że jeszcze trzeba wrócić. Niech sprowadzą helikopter albo maszynę czasu, bo moje nogi odmawiają posłuszeństwa a taksówki tamtędy nie przejeżdżały chyba od ostatniego meczu. Wróciliśmy autobusem na gapę, po przejściu wcześniej kolejnych kilometrów, zanim odkryliśmy że pomarańczowy słupek przypominający nic jest przystankiem autobusowym. Potem Pizza z salami istne cudo i rozmowy na różne tematy, ale to już w hotelowym pokoju. Znowu zaczęło padać, ale wtedy było nam już obojętne. Dzień zaliczam do super udanych, no i najważniejsze, że na czas zwiedzania przestało padać. Lubię Włochy i Mediolan ale zdecydowanie bardziej Rzym! Na locie do Doha sami Hindusi. Nie było ani jednego Włocha z krwi i kości tak więc lot wyglądał jakbyśmy wracali z Delhi a nie z Europy, oni są wszędzie...Byle w Polsce się im za bardzo nie spodobało, bo gdzie ja biedna będę wracać.


piątek, 16 września 2011

ABU DHABI DUuuu...

 
Przyszedł czas na odwiedziny znajomych w sąsiadującym z Katarem emiratem Abu Dhabi. A wiadomo, że przyjaźnie trzeba pielęgnować, bo nie codziennie trafia się na tak super osobę jak Erika. Moja koleżanka z grupy opuściła kozie linie i przeszła do Etihadu, o którym można by pisać i pisać, głównie w samych superlatywach. Ale nie ma co robić antyreklamy mojemu ukochanemu pracodawcy. Lot około godziny i już gorące jak piasek na pustyni słońce prażyło mi w głowę. Ericzka odebrała mnie z lotniska i pojechałyśmy do niej damską taksówką. Na początku myślałam, że żartuje jak powiedziała, że jedziemy taksówką tylko dla Pań, ale ku mojemu zaskoczeniu, które trzymało mnie przez dobre kilkanaście minut za kierownicą siedziała Arabka w chuście i była naszym kierowcą. No takich cudów to ja jeszcze nie widziałam. Nawet w sklepie są osobne kasy tylko dla kobiet, przy których nigdy nie ma kolejki więc można zapłacić za zakupy z prędkością światła. To mi się podobuje bardzo, bardzo.


Po śniadaniu pojechałyśmy do Emirates Palace uznawanego za najbardziej luksusowy hotel na świecie, działający pod siecią hoteli Kempinski. Jedyne siedem gwiazdek widać już z daleka, bo przepych i luksus widać na każdym kroku. Ale z klasą, można się poczuć trochę jak w muzeum, stopy zapadają się w grubych dywanach, niewiarygodna ilość obsługi i nawet bankomat, który zamiast pieniędzy wypłaca złoto też znalazł tam swoje miejsce. Pałac robi wrażenie i to ogromne, ale chyba jednak wole małe rodzinne przytulne hoteliki z domową kuchnią. Potem obiadek w restauracji z widokiem na Abu Dhabi i małe bieganie bo sklepach w centrum handlowym. Wieczorem winko, bo w przeciwieństwie do mojego zakwaterowania, można nie tylko swobodnie kupić, ale i delektować się winem i innymi trunkami o każdej porze. Rano skoro świt, taksówka zabrała nas do najpiękniejszego meczetu w którym miałam okazję być. Już z daleka wygląda jak cud świata, a biel i kopuły przypominają Taj Mahal w Indiach. Przy wejściu dostajemy abbaję, czyli czarną sukmanę i chustę, którą musimy przywdziać i nosić przez cały czas zwiedzania. Mamy szczęście, bo akurat trafiłyśmy na przewodnika, który bezpłatnie opowie i oprowadzi nas po meczecie. No to zaczynamy...


Gorąco to mało powiedziane, czuję jak kropelki potu spływają mi po czole,  a włosy przyklejają się do chusty, która spada mi z głowy średnio co dwie minuty. Jak te Arabki w tym chodzą to ja nie wiem, kilkanaście razy się potknęłam, nadepnęłam na abbaję i umarłam z gorąca. Doceniam poświęcenie po godzinnym paradowaniu w tym czarnym jak pingwin stroju. Po dziesięciu minutach pocenia się i słuchania przewodnika, miałam już dość ale najlepsze dopiero było przed nami. Ściągnęłyśmy buty i można była zaglądnąć do środka, gdzie złoto, białe marmury i kryształowe żyrandole przeniosły nas do najpiękniejszych i najbardziej luksusowych wnętrz jakie widziałam.Przewodnik nie poradził sobie z serią pytań jakie mu zadałyśmy więc, uznałyśmy, że już nam jest niepotrzebny. W środku można siedzieć przez tydzień i nie mieć dosyć. Bardzo mi się podobało. Okazuje się, że na wybudowanie tego cuda pracował prawie cały świat. Kopuły z Indii, dywany z Tajlandii, marmury z Włoch i gdyby tak pozbierać tych wszystkich ludzi i obliczyć koszty, można by spokojnie kupić jedno państwo gdzieś w Europie. To się nazywa rozmach.


Na koniec pobytu w Abu Dhabi pojechałam do Ikei. Nie jest to może miejsce gdzie historia czy architektura powali mnie na kolana, ale za to kupiłam kilka drobiazgów, żeby mój pokój bez okna chociaż trochę stał się bardziej przytulny. Wszystko zapakowane i trzeba było się pożegnać. Szkoda, że tak krótko i trzeba wracać do Katarkowa, ale mam nadzieję, jeszcze nie raz będę miała okazję odwiedzić Abu i Erikę. A ja latam dalej. Przeszkolona jestem wreszcie na boeingi więc Brazylia, Japonia, Australia czekają, byle do kolejnego rostera a może nie będzie tak źle.

poniedziałek, 5 września 2011

MADE IN VIETNAM - SAJGON

Z nowego rostera się nie cieszę, bo z czego tu się cieszyć, ale przynajmniej nie mam Lagosu a to już powinno być powodem do świętowania, a przynajmniej do obalenia flaszeczki, której w Doha też brak. Zatem cieszmy się z tego co mamy, bo sierpień przyniósł długo wyczekiwany Wietnam a i we wrześniu polecę jeszcze raz. To nie dwa dni wolne na miejscu, ale dla mnie liczy się każda godzina. Kilka słów co tam, jak tam i zaraz poopowiadam trochę o rewelacyjnym Sajgonie, który jako jedyne miejsce na ziemi całkowicie obalił moje wyobrażenia o tym kraju.

Napatoczył się ostatnio Frankfurt, gdzie hotelowe pokoje przypominają izolatkę, a nazwa hotelu dla wszystkich Azjatów jest nie do wymówienia czyli steigenberger. Nastawiam się na szukanie plusów, więc: to Europa a nie Indie i jest sklep dla crew w którym zakupiłam cudowne spodnie Diesel'a i nie są to Diesle rodem z Bułgarii, które udawały na mojej pupie oryginały w 2004 roku. Nie jest źle, szkoda że layover jak zwykle co raz to krótszy. Niedługo wymyślą tam i powrót, wypluć to słowo. Skleroza nie boli, ale nie pamiętam czy jeszcze gdzieś później byłam. Aaa..no jasne, że byłam na cudownym locie do Hyderabadu oczywiście w Indiach i niech ich zjedzą wszystkie plagi egipskie za to, że muszą akurat na moim locie wypełnić wszystkie wolne miejsca w ekonomicznej. Za to, że błyszczeli złotymi sygnetami, wypili piętnaście litrów wody na samym boardingu i wiecznie chcieli, a to herbatę a to whisky a to sok a to cokolwiek im się przypomniało. Gdybym miała jakąś gwarancję, że więcej tych lotów nie będę obsługiwała przysięgam, że byłam bym grzeczna i na inne poświęcenia bym się zgodziła. Ale nie ma to tamto, męczyć się trzeba jak się chce świat zwiedzać.

Skończył się też święty Ramadan, a szkoda. Bo polubiłam miesiąc w którym nie trzeba się martwić jak ma wyglądać góra wózka, nie serwowało się alkoholi, wszystko w wielkiej tajemnicy przed Allahem. Dodatkowo jak pościli, to nie trzeba było serwować ani jedzenia ani picia, dla mnie rewelacja a ramadan powinien być kilka razy w roku. Ledwie się skończyło ukrywanie po domach, już brudasy wpatrują się arabskimi ślepiami jak idziesz do sklepu. Cmokania, wołania i od razu odechciewa się wychodzenia, więc następnym razem dostawa do domu. Pogoda powoli się zmienia, temperatura z 50 stopni spada do 40 i niedługo w dzień wolny plażowanie w Intercontinentalu. W wolne dni odwiedzam Kasię, Gosię, gotujemy, pijemy piwko bezalkoholowe i oglądamy filmy. Fajnie mieć, kogoś na kogo można liczyć.

W Sajgonie przywitała mnie różnica czasu, przez co mój wewnętrzny zegar znowu oszalał. O dziwo, zebraliśmy się w 7 osób i lokalna taksówka zabrała nas do centrum na Night Market za jedyne 5 dolarów. Już mi się podoba. Trzeba było się rozdzielić, bo każdy miał swoje priorytety. Dziewczyny poszły na masaż, faceci na piwko bo masażu się bali. Nie chcieli darmowego bonusa, wliczonego w cenę w tej części świata. Ale co kraj to obyczaj, gorzej jak masażystką jest trzecia płeć i upiera się przy bonusowym pocieraniu męskich części ciała, a właściwie jednej części. Ja za to z Lindy z Południowej Afryki, ruszyłyśmy na podbój nocnego bazaru, gdzie wreszcie zobaczyłam prawdziwy sajgon. Do kupienia dosłownie wszystko, pamiątki, torebki Jimmy Choo, portfele, buty i tysiące zegarków. Sprzedawcy złoszczą się jak za bardzo chce się obniżyć cenę. Mają maleńkie stópki więc do sklepu z butami nawet nie wchodziłam, bo jedynie na uszy by pasowały. Wszystko jest małe, jak u krasnoludków. Małe stoliki, małe krzesła i już mamy restaurację na chodniku. Jedzonko wyśmienite, oszałamiające, zachwycające ach... Jak ktoś w Polsce mi tak będzie gotował, rzucam wszystko i wracam. Jesteśmy tuż przed zamknięciem, bo już nie mają takiego zapału do targowania się, i w wielu sklepach rozpoczyna się pakowanie asortymentu do ogromnych kartonów.


Lidny kupiła 6 zegarków, torebkę Jimmy Choo, o którą tak się targowała, że prawie zostałam zbita paskiem od Prady. Ale zakupy udane. W wyznaczonym punkcie umówiliśmy się, celem wspólnego wypadu na kolację ( w Doha o tej porze jadłabym obiad). Bagatela 45 minut spóźnienia, aż zaczęliśmy się zastanawiać czy dziewczyny nie zostały wkręcone też w jakiś darmowy, dodatkowy masaż... Wreszcie się zebraliśmy i w restauracji  Lion City rozgościliśmy się zamawiając od krabów, przez żaby i wieprzowinę w sosie słodko kwaśnym. Przepyszne. Aż mi ślinka cieknie. Następnego dnia rano, już tylko Lindy była chętna na wyjście i zwiedzanie. Objechałyśmy taksówką, a potem rowerową rikszą dosłownie całe Ho Chi Minh i moje oczy łzawiły z zachwytu. Czysto, piękna architektura ( jasna sprawa, że nie wszędzie) muzea, sklepy i niesamowita atmosfera. Jeszcze w żadnym miejscy na ziemi nie czułam się tak dobrze, bezpiecznie i naładowana energią. Piękna katedra Notre Dame, nazywane do niedawna Muzeum Amerykańskich Zbrodni Wojennych i fantastyczny budynek poczty, gdzie kobitka w stożkowatej czapce piecze pod drzewem gofry to tylko część atrakcji, która widziałam tego dnia. Bazarki, pamiątki i świątynie w których należało ściągnąć buty, przynajmniej raz nie musiałam się bać, że mi ktoś podprowadzi trzewiki, bo stopy rozmiar 38 to oni nie widzieli. Kupiłam woreczek ze złotymi rybkami, która wpuściłam do fontanny, tej samej z której z pewnością pochodzą te rybki, ale jak ma mi to przynieść szczęście a dziadzio bez przednich jedynek ma zarobić parę dolców to czemu nie. Inny handlowiec proponuje zakup małych żółwi, no ale bez przesady.

Była stolica zachwyciła mnie niesamowicie, i cieszę się ogromnie, że mogę pojechać tam znowu. Kto nie był, a chociaż raz taki pomysł przemaszerował mu przez głowę polecam razy tysiąc ! Tam się nie można nudzić. Mili ludzie, nie naruszające zawartości portfela ceny i jedzenie które jest tylko w Azji. Miliony skuterów, które za zadanie mają ominąć przeszkodę, która właśnie wtargnęła na jezdnię ojj był stresik. Już nie kocham Filipin, teraz kocham Wietnam.Wizę dostaje się bez problemu, a przelot to już tylko formalność. Do zobaczenia!