środa, 26 października 2011

AZJA I SESZELE

Mama pojechała i pozostało mi tylko zjadanie tego, co zamroziłam na katarską zimę, która już pełną parą. Po wylądowaniu w Doha, informujemy pasażerów, że temperatura na zewnątrz nie przekracza trzydziestu, czyli można wyciągać długie spodnie, szaliki bo wieczorami będzie coraz zimniej. Pewnie sobie myślicie, że zwariowałam pisząc, że zima. No ale jak się miało pięćdziesiąt stopni w lecie, to spadek temperatury o dwadzieścia parę stopni można traktować jako zimę. Można spokojnie wyjść na souk, popalić sziszę i delektować się pogodą. Tylko czasem kompana brak, bo wszyscy "w niebie". A mnie ostatnio wysyłają ciągle w nowe miejsca, z czego się ogromnie cieszę. Październikowy roster był najlepszy z najlepszych, dużo wolnego, i same przyjemne loty, przed którymi ładowałam lustrzankę, żeby sytuacja z Katmandu się nie powtórzyła i bateria trzymała do samego końca. W pogotowiu mam zawsze małą cyfrówkę Canona, ale i ona mnie w Nepalu zawiodła. Moja wina, że nie naładowałam, no ale musztarda po obiedzie. Teraz przed każdym lotem oba aparatu dokładnie sprawdzam, łącznie z kartą pamięci o której zapomniałam dawno temu w Londynie. A mówi się, że skleroza nie boli. Boli efekt tego zapominalstwa.

Zawitałam na Sri Lankę, chciałam zobaczyć słonie, ale byłam tak zmęczona, że doszłam tylko do oddalonego 400 metrów od hotelu marketu i padłam jak kłoda. Spałam i obudzić się nie mogłam, więc zwiedzać mogłam sobie tylko w śnie. Ale szukając pozytywnych aspektów pobytu na Sri Lance, kupiłam herbatę, której można zazdrościć bo jest wyśmienita. W lokalnym spożywczym byłam atrakcją miesiąca, dziewczynka w niebieskiej opasce na włosach uśmiechała się do mnie i patrzyła wielkimi oczami. Przesympatyczni ludzie, gościnność czuć nawet między półkami. Wracając trochę ścieżką trochę ulicą, myślałam że dostanę zawału gdy przede mną spacerowała jaszczura wielkości krokodyla, a że do mnie miała jeszcze z 30 metrów nie widziałam dokładnie co to i już się rozglądałam gdzie by tu uciekać. Jaszczura spokojnym jaszczurowym krokiem weszła w mokradła. Takich waranów czy co to było nie widziałam nawet w Meksyku, a już wtedy wydawało mi się że są gigantyczne.


Po Cejlonie ściągnęli mnie do Kuala Lumpur, na które czekałam i czekałam, aż przyszło ze SBY'ja. Oglądając telewizor, co zdarza się wyjątkowo rzadko, natrafiłam na reklamę z hasłem " Malaysia truly Asia"


I znowu moje bidy będą bazowały głównie na Azji. Marzy mi się Japonia, chcę zobaczyć 'Chiński Mur' i zawitać wreszcie do Singapuru. Azja jest tysiąc razy ciekawsza od arabowa, którego mam już po dziurki w... Jedyne miejsce, do którego mnie nie ciągnie to Indie. Ewentualnie skoczę na weekend na Goa, jeśli łaskawie dostanę wizę, ale to potem. Wracając do Kuala. Widziałam się z moją koleżanką ze studiów - Agnieszką. Spotkać kogoś na końcu świata, gdzie nasze drogi po otrzymaniu dyplomu magistra totalnie się rozbiegły, to jest dopiero przeżycie. Obowiązkowo byłam zobaczyć bliźniacze wieże, trochę padało ale udało się cyknąć kilka zdjęć. Na obiadku u Hindusa, nadal żyję. Na zakupach w chińskiej dzielnicy i na niezapomnianym spotkaniu pierwszego stopnia z rybami. Normalnie chciałoby się powiedzieć z rybkami, ale te były chyba na jakiś sterydach hodowane. W centrum handlowym znajduje się stoisko z basenem. Zaciekawiło mnie to od razu. Mimo, że byłam prosto po lecie i po kilku godzinach chodzenia, przemieszczania się metrem itd. prawie spałam na stojąco, ale poszłam zobaczyć o co chodzi z tym basenem. Duży napis informuje, że a'la masaż kosztuje około pięć złotych za dziesięć minut "przyjemności". Patrzymy na siebie Tajka, Maurytyjczyk ( trudne słowo) była jeszcze dziewczyna ze Szwecji, ale się zgubiła i uznaliśmy, że pewnie wróciła już do hotelu, no patrzymy i decydujemy się na 10 minut gwarantowanej przez makietę przyjemności. Siadamy na brzegu basenu pokrytego drewnianymi deskami, Mauritius wkłada nogi do wody, a ryby jak piranie rzuciły się w jego stronę i od razu zaczęły się za obgryzanie naskórka. Po 2 sekundach siedzieliśmy piszcząc z nogami w górze, bo uczucie jest nie do opisania. Na desce obok siedzi dziewczyna i daje nam wskazówki, że najgorsza jest pierwsza minuta a potem można się przyzwyczaić. Zanim podjęłam decyzję, że wkładam giry z powrotem, moja sesja prawie dobiegła końca. Najpierw pięty, niżej, niżej..i mój wyraz twarzy mówi sam za siebie. Mam tak straszne gilgotki, że skupiam uwagę przechodniów i kilka nowych osób wyciąga z portfela monety. Gdybym miała to powtórzyć, to chyba jednak nie, no chyba że fisze mieliby jakieś mniejsze, mini fisze..sama nie wiem.

Czy muszę pisać, że oczywiście kupiłam magnes? Tak, tak kolekcja jest imponująca. Ostatni zakup magnesu odbył się na Seszelach. Jeszcze parę lat temu, nawet nie musnęłaby mojej głowy taka myśl, że moje marzenie może się spełnić. I oto spaceruję po plaży na Seszelach. No niby ładnie, ale powiem wam, że na wakacje bym się tam nie wybrała. Przereklamowane, mieszkańcy strasznie niemili, opryskliwi i próbują wyciągnąć kasę z każdego ile wlezie. A na wakacjach ma być miło. Sama wyspa, bardzo zielona, jakbym była w buszu. Serpentyny prowadzą nas na szczyt Victoria, bo po drugiej stronie góry położony jest nasz hotel. Ruch lewostronny i pierwszy raz żałuję, że nasz bus nie posiada pasów bezpieczeństwa. Po przyjeździe mimo wyczerpania, ruszamy na plażę. Robimy zdjęcia, leżymy na piasku jak małe dzieci. W końcu to raj na ziemi. Kilka plaż już widziałam, i nie jest to miejsce które mnie zachwyciło do nieprzytomności. Ale lepiej samemu ocenić, mogę się mylić. Z ciekawości sprawdziłam pierwsza lepszą tygodniową ofertę biura podróży - 8 tys. zł z przelotem od osoby. Mnie nikt na Seszele nie namówi. A na koniec pani z duty free za płatność kartą dolicza 10 euro - i gdzie ten raj?





niedziela, 23 października 2011

GOŚCIE

Decyzja o wizytacji w Katarze została podjęta niemalże od razu. Gadu gadu i ustaliłam z mamą termin przyjazdu do mojej stefkowej rezydencji. Załatwienie dokumentów trwało kilka dni, wiza i oczywiście bilety. Zamówienie co przywieźć i w jakich ilościach wysłane, i mama zabrała się za przygotowywanie bigosu, pierogów i zakupu półproduktów, co by mi tu na obczyźnie było trochę po polskiemu. Trzymam bigos na święta, które w Doha ( o ile wypadnie postój w Doha ) z pewnością będą trochę przygnębiające, bez opłatka, choinki i śniegu za oknem. Może uda się zabidować wolne z Kasią i Gosią to przynajmniej nie będziemy same w jakimś hotelowym pokoju na końcu świata, albo co gorsze w powietrzu serwując beef or chicken.

Nie obyło się bez niespodzianek. Na lot z Katowic do Frankfurtu były jeszcze miejsca, więc z samego rana Agatka zaczęła okupować Frankfurt. I jak na koczownika, który ma kilka dobrych godzin na przesiadkę, przystało, drzemkę na ławeczce ze złączonymi nóżkami trzeba było odbyć. Na dwie godziny przed lotem do Doha, okazało się, że koza w ogóle z Kataru nie wyleciała i następny samolot będzie dopiero wieczorem, a że trzeba wsadzić tam wszystkich pozostałych pasażerów, którzy są aktualnie w tej samej sytuacji, nie ma pewności, że znajdzie się jedno wolne miejsce dla koczownika z bigosem. Dostałam sms-a, że nie ma miejsc. Myślę sobie no to super, ale nie z takiej sytuacji moja mama znajdzie wyjście. Pamiętając słynną na cały Kraków akcję ewakuację z mieszkania u Pana W., który miał coś z psychola, i gdy przy całej rodzinie Agatka powiedziała - Ja tylko po kilka rzeczy...aaa właściwie jak już jestem to wezmę wszystko. Spisek wykonany i w godzinę wszystkie moje rzeczy zostały zabrane z mieszkania u Wiesia, mogłam odetchnąć z ulgą. Drugi sms, że dalej nie wiadomo. Trzeci, - siedzę już w samolocie - ale czad!. Zagadka tylko, w jakim samolocie skoro Katar leci dopiero wieczorem, a na moim zegarku dochodzi piętnasta?

Weszłam na halę przylotów, gdzie roiło się od Hindusów, Arabów i beczących na całe gardło bachorów. Hol odgrodzony jest wysoką szybą. Metalowa barierka do trzymania i każdy przyklejony do szyby jak sardynka w puszce wygląda kto wychodzi. Rozsuwane drzwi otwierają się co kilka sekund i co jakiś czas padają oklaski, krzyki i stukanie w wysoka na kilka metrów szybę. Siedziałam przez chwilę koło jakiegoś młodego człowieka z wąsem, potem uznałam, że lepiej stanąć z boku, gdzie dla całej ciemnowłosej masy to miejsce było zdecydowanie nie w centrum, nie na widoku i w ogóle NIE do wyczekiwania. Czyli idealne dla mnie z dala od tych w klapkach z brudnymi nogami. Po dwudziestu minutach chciało mi się już spać, bo byłam prosto po locie z Londynu, ale nagle zobaczyłam gwiazdę. Nareszcie! Ale się ucieszyłam. Przeszłam do wyjścia gdzie kończyła się szyba i gorącym powietrzem przywitałam mamę w Katarze. Taksiarz czekał posłusznie na parkingu i pojechałyśmy do mojego mieszkania. Do teraz się zastanawiam, jakim cudem mając bilet na kozę, Agatka poleciała Lufą mając osiem kilo nadbagażu? No, ale co miała począć Pani biletowa. gdy kobieta wyciąga z torby wszystko jak leci chleb, masło, pierogi, bigos i ogórki. Biletowej już prawie nie widać i w końcu puszcza nadbagaż przekraczający wszystkie normy i burzy niemiecki porządek.


Na pożyczonym od mojej współlokatorki materacu kładziemy się spać, oczywiście na noc zapycham się ogórkami od babci i nie mogę się nacieszyć. Z samego rana obmyślamy plan działania na kolejne dni. Ja jak na złość trochę się pochorowałam i mam chrypę jakbym paliła dwie paczki klubowych dziennie. W końcu tracę głos i tyle z rozmów ze mną. Jedziemy do polskiej ambasady oddać głos na wiadomo kogo, bo w dniu wyborów mnie nie ma, a jest możliwość głosowania korespondencyjnego. W ambasadzie pracuje Monika nie trudno wywnioskować, że Polka. Monika jest żoną Sławka, i sobie mieszkają w Katarze. Kasia poznała Monię i Sławka w samolocie, potem ja poznałam Monię, Monia moją mamę, potem poznałyśmy Sławka i tak wszyscy się już znamy. Po głosowaniu na plażę, bo to rzut czapką a pogoda była idealna. Wreszcie skończyły się upały, można leżeć na plaży i robić NIC. Widok na wieżowce, zimne piwko i bajabongo. Po plaży umówiłyśmy się na souku celem wieczorka zapoznawczego i przypalenia trochę sziszy. Ja całkowicie już bez głosu, wydawałam z siebie dźwięki, które bawiły wszystkich wokoło. W domu czekały na mnie pierogi - czego chcieć więcej? Następnego dnia zaplanowałam wizytę w Muzeum Sztuki Islamskiej, moje ulubione i jedyne muzeum, które odwiedziłam w Doha. Weszłyśmy na piękne oczy, i na spokojnie odwiedzałyśmy przestronne sale z ogromną ilością eksponatów i miałam wrażenie, że oprócz nas nikogo tam nie ma. Okna muzeum wychodzą na niesamowitą panoramę katarskich drapaczy chmur. Otwieramy drzwi na taras i robimy genialne zdjęcia przy dźwiękach fontanny i lekkiego powiewu wiatru. Z przyjemnością odwiedziłam po raz kolejny to miejsce. Można by tam przychodzić i się uczyć do egzaminów, cisza i spokój.


Obiadek w tajskiej knajpce koło domu, gdzie za parę rijali można naprawdę smacznie zjeść, to strzał w dziesiątkę. Mam już swoje sprawdzone dania i dobrze wiem czego mogę się spodziewać po zamówieniu. Palce lizać, zabiorę kucharza i otworzę taką knajpę w Polsce. Czas mija nam strasznie szybko, cały czas coś się dzieje. Powoli wraca mi głos i zupełnie przypadkowo znajdujemy się na pierwszym latyno-amerykańskim festiwalu organizowanym przez katarską fundację i ministerstwo turystyki. Chorzy zostali w domu a my z mamą wzięłyśmy udział w rewelacyjnej imprezie. Wystąpił zespół z Kuby "PANCHO AMAT" i gorącej Dominikany "JOHNNY VENTURA" a muzyka wciągnęła nawet lokalne nindże, które podskakiwały, klaskały i ruszały biodrami jakby na chwilę się zapomniały, że nie wypada. Ale kto by się tam przejmował, Ambasador Dominikany wywijał na scenie jak zawodowy tancerz to czemu nindża by nie miała sobie tuptać nóżką. Rewolucja w Katarze. Jako że bez samochodu, tako też problem ze złapaniem taksówki do domu. W końcu jakiś człowiek o lekko przybrudzonej skórze nas zabrał, no i samochód miał całkiem czysty - bo ostatnio nawet karaluch ze mną jechał..bleee. Gdyby atrakcji było mało to jeszcze czekał nas wypad na pustynię, grill i kąpiele z meduzami, oraz klubowe mistrzostwa świata z udziałem Jastrzębskiego Węgla. Tak się akurat złożyło, że imprez kulturalnych w Doha było, aż nadto.


Pustynia boska. Lekki wiaterek, słoneczko a po drugiej stronie morza widać było już Arabię Saudyjską. Mama szykowała szaszłyki na mini grilla, ja z Ariadną zapychałyśmy się chlebem z serkiem topionym bo umierałyśmy z głodu. Sławek z Antonio pływali w morzu a Monia rozpalała grilla. Sałatka, chleb z piaskiem, bagietki, i trunki różnego rodzaju - i tak o to z pełnymi brzuchami leżeliśmy na wydmach. Sławka poparzyła meduza, Monia znalazła telefon i na koniec prawie wpadliśmy samochodem do morza. Zakopaliśmy się tak, że już tylko cud mógł nas uratować. I przyjechał cud zesłany chyba przez samego Allaha. Mieliśmy mokro w majtach, że auto utonie gdy zasiadł za kierownicą Arab i próbował takich akrobacji, że Monia krzyknęła na całą pustynię - Nieeee..moje auto!,  a ja modliłam się żeby nie spóźnić się do mojego więzienia. Po kropeczkach z nawigacji wracaliśmy do cywilizacji, z piaskiem między zębami i piosenką Bajmu, którą słyszeli nawet w Arabii. Ojj było wesoło.

 
Potem zmienili mi SBY na Sri Lankę i pod swoje skrzydła wzięła Agatkę, cudowna koleżanka Gosia, za co jej pragnę strasznie podziękować!!! Ale jeszcze się odwdzięczę i bigosik otworzę. Ha ha... Co się działo podczas mojej nieobecności pozostawię tajemnicą, a wiem tylko, że biegały jak szalone z meczu do tureckiej knajpki, potem na sziszę i brakowało dnia żeby się nagadać. Jak wróciłam Gosia niestety poleciała do Londynu a ja próbowałam załatwić mój nieplanowany urlop. Oczywiście odesłali mnie z kwitkiem. Na hali gdzie odbywały się mistrzostwa krzyczałyśmy JA-STRZĘ-BIE ... W półfinale spotkali się z Brazylią, gdzie czworo zawodników było w reprezentacji kraju. Co za chłopcy. Wzięłam obiektyw z zoomem i cykałam jak opętana. Emocje były jak dawniej w spodku, gdy jeździłam z klasą kibicować. Coś pięknego. Pod koniec pobytu wolne miała Kasia i pojechałyśmy do City Center pograć w kręgle, na lody i do tajskiej na kolację. Czy coś ominęłam? Pyszne zapiekanki u Moni, przebieranki w czarną jak smoła abbaję i całą masę innym opowieści, którą zostawiam mamie do opowiadania. Wrzucam post. Na zdjęcia musicie jeszcze trochę poczekać. Ale obiecuję dodać, jak tylko wrócę z Seszeli, gdzie już się dla mnie szykuje drineczek z palemką.

czwartek, 13 października 2011

RECEPTA NA KATAR

Halo, halo! Dostałam ostatnio kilka maili od moich nowych czytelników oraz tych, którzy złoszczą się, że nic nie piszę. Piszę, piszę, ale wolno. Wiadomości dotyczą pracy w Katarze, głównie w koziej linii. Czy warto decydować się na bycie stefką, jak się mieszka, żyje i egzystuje w krainie chłopów w białych disz-daszach. Z jednej strony chciałabym napisać, bierzcie nogi za pas i nie decydujcie się na stefkowanie, nigdy, nigdzie i never ever, ale z drugiej strony muszę być obiektywna. Parę dni temu dzwoniła do mnie koleżanka, z którą byłam na studiach. Wybrała się na open day do QA i przeszła kilkudniowe eliminacje. No i co teraz? Sama dobrze pamiętam tą radość, gdy z około 80 osób biorących udział w rekrutacji do końcowego etapu dostało się tylko kilka. Wszystkie dokumenty wysłane, a ja średnio orientowałam się z jakimi państwami sąsiaduje Katar. Czekałam na odpowiedź, ale sama nie wiedziałam czy chcę, żeby była pozytywna czy może lepiej żebym się nie dostała. Po około tygodniu od rekrutacji przyszedł mail z Kataru. Było niedzielne popołudnie kiedy sprawdzałam maila na kompie u Szczepana, siedziałam jak zaczarowana gdy przeczytałam gratulacje, rób badania i do zobaczenia w Doha. No i moje marzenie się spełniło, chciałam być stefką i jedną nogą byłam już w branży lotniczej.

Badania zajęły mi prawie dwa tygodnie, bo ciągle coś nowego wyskakiwało. Albo się w laboratorium pomylili i przekręcili nazwisko, albo źle wydrukowali i tak w koło Macieju. Gdy udało mi się skompletować wszystkie wyniki badań odesłałam mailem do pani o imieniu, którego nie potrafię wymówić i znowu czekałam czy wszystko będzie tak jak sobie życzą. No i było. Dostałam wiadomość, że piątego lutego wylatuję do państwa, w którym benzyna kosztuje mniej niż złotówkę. Nie powiem, że nie miałam wątpliwości czy jechać, że życie tam nie przypomina innych krajów arabskich w których mieszkałam i paliłam sziszę na ulicy. Zdecydowałam się zaryzykować, coś kosztem czegoś, ale gdybym nie spróbowała nie miałabym teraz pojęcia jak naprawę wygląda praca w najlepszych liniach lotniczych świata.

Minęło już osiem miesięcy mojej przygody z lataniem. Nie powiem, żeby była to praca moich marzeń, ale na pewno spełniam marzenia o podróżach na które nigdy nie było by mnie stać. Gdyby policzyć wszystkie noclegi w hotelach w których spałam, odległości, które pokonałam i miejsca które widziałam dzięki pracy w QA to zaoszczędziłam spokojnie kilkaset tysięcy złotych. Dla tych miejsc warto się tu trochę pomęczyć. Ryzyko było, nie znałam tu nikogo, nowi ludzie, nowe miejsce, trzeba było ogarnąć się w firmie gdzie jest się numerem i tak naprawdę jak nie Ty to ktoś inny, najlepiej z Azji, żeby cicho siedział i podporządkowywał się pod panujące tu reguły. A propos reguł. Dzisiaj przed lotem pani z groomingu uznała, że moja szminka ma odcień pomarańczu i to, że przez 3 miesiące używam tej samej pomadki nie ma znaczenia. Skończyły się upały i zaczynają wymyślać. A to rajstopy za świecące, albo kok nie jest symetryczny, no i blond włosy na rękach nie ogolone. Ale jak F1 idzie przez terminal w butach, które są o numer za duże, klapią tak że całą piętę widać to jest Ok, albo Azjatki do spodni noszą skarpetki pończochowe przed kostkę i potem siada taka na przeciwko pasażera i jeszcze zakłada nogę na nogę. Okropne. To, że kapitan miał za krótkie spodnie o dobre 5 centymetrów pominę.

Pytacie czy drugi raz zdecydowałabym się na pracę w kozie, tu bez zastanowienia odpowiem, że nie. Wszystko jest dla ludzi, ale warunki pracy i atmosfera nie jest sprzyjająca, by zostać tu dłużej niż 2-3 lata. No chyba, że jest się desperatem, Hindusem itp. i w swoim kraju nie zarobi się wystarczająco dużo, żeby w dalszym ciągu kupować torebki od Prady i masować się w każdym możliwym miejscu na ziemi. Trzeba się zastanowić po co się przyjechało? Czy na zakupy w ekskluzywnych butikach? Na imprezowanie i spotykanie się z kim popadnie, czy na niewielki tu zarobek? Można wybrać też zwiedzanie świata, tak jest w moim przypadku i mimo, że czasem nie ma możliwości zobaczenia wiele, dla chcącego nic trudnego. Niestety trzeba przygotować się na zwiedzanie solo, rzadko z kimś z załogi, prawie nigdy z kilkoma osobami. Azjaci w większości nie są zainteresowani oglądaniem, zwiedzaniem, przemieszczaniem się, i potrafią nie wychodzić z pokoju przez trzydzieści dwie godziny, zamawiając w międzyczasie room service, który nawet po zniżkach, które nam przysługują kosztuje fortunę np. w hotelu Hilton.

Teraz jak patrzę z perspektywy czasu, cieszę się, że podjęłam to ryzyko i przyjechałam do Kataru. Poznałam wielu ciekawych ludzi, nawiązałam nowe przyjaźnie i przekonałam się, że związek na odległość jest trudny ale możliwy, jeśli ma się kogoś kto chce i będzie czekał mimo nie jednej sprzeczki. Będąc tu zdobywam nowe doświadczenie, którego prawie każdy może mi pozazdrościć, poznaję kultury o których czytałam tylko w książkach i odwiedzam miejsca o których nie śniłam. Nie ma się co zastanawiać czy jechać czy nie. Oczywiście, że tak. To wy musicie przekonać się na własnej skórze jak tu jest, i jak wygląda świat stewardessy w pięciogwiazdkowej linii lotniczej. Nie będzie się podobać, nikt tutaj na siłę nie trzyma, zawsze można wrócić, ale żeby się tu dostać trzeba spełniać multum wymogów i mieć trochę szczęścia. Zatem podsumowując, nigdy nie żałowałam mojej decyzji, mimo że początki były koszmarne, cza leci tu bardzo szybko i wiem, że to była dobra decyzja. Wysyłajcie CV i przyjeżdżajcie na open day do Krakowa i Warszawy, uwierzcie w siebie i zapraszam do Kataru.