niedziela, 23 października 2011

GOŚCIE

Decyzja o wizytacji w Katarze została podjęta niemalże od razu. Gadu gadu i ustaliłam z mamą termin przyjazdu do mojej stefkowej rezydencji. Załatwienie dokumentów trwało kilka dni, wiza i oczywiście bilety. Zamówienie co przywieźć i w jakich ilościach wysłane, i mama zabrała się za przygotowywanie bigosu, pierogów i zakupu półproduktów, co by mi tu na obczyźnie było trochę po polskiemu. Trzymam bigos na święta, które w Doha ( o ile wypadnie postój w Doha ) z pewnością będą trochę przygnębiające, bez opłatka, choinki i śniegu za oknem. Może uda się zabidować wolne z Kasią i Gosią to przynajmniej nie będziemy same w jakimś hotelowym pokoju na końcu świata, albo co gorsze w powietrzu serwując beef or chicken.

Nie obyło się bez niespodzianek. Na lot z Katowic do Frankfurtu były jeszcze miejsca, więc z samego rana Agatka zaczęła okupować Frankfurt. I jak na koczownika, który ma kilka dobrych godzin na przesiadkę, przystało, drzemkę na ławeczce ze złączonymi nóżkami trzeba było odbyć. Na dwie godziny przed lotem do Doha, okazało się, że koza w ogóle z Kataru nie wyleciała i następny samolot będzie dopiero wieczorem, a że trzeba wsadzić tam wszystkich pozostałych pasażerów, którzy są aktualnie w tej samej sytuacji, nie ma pewności, że znajdzie się jedno wolne miejsce dla koczownika z bigosem. Dostałam sms-a, że nie ma miejsc. Myślę sobie no to super, ale nie z takiej sytuacji moja mama znajdzie wyjście. Pamiętając słynną na cały Kraków akcję ewakuację z mieszkania u Pana W., który miał coś z psychola, i gdy przy całej rodzinie Agatka powiedziała - Ja tylko po kilka rzeczy...aaa właściwie jak już jestem to wezmę wszystko. Spisek wykonany i w godzinę wszystkie moje rzeczy zostały zabrane z mieszkania u Wiesia, mogłam odetchnąć z ulgą. Drugi sms, że dalej nie wiadomo. Trzeci, - siedzę już w samolocie - ale czad!. Zagadka tylko, w jakim samolocie skoro Katar leci dopiero wieczorem, a na moim zegarku dochodzi piętnasta?

Weszłam na halę przylotów, gdzie roiło się od Hindusów, Arabów i beczących na całe gardło bachorów. Hol odgrodzony jest wysoką szybą. Metalowa barierka do trzymania i każdy przyklejony do szyby jak sardynka w puszce wygląda kto wychodzi. Rozsuwane drzwi otwierają się co kilka sekund i co jakiś czas padają oklaski, krzyki i stukanie w wysoka na kilka metrów szybę. Siedziałam przez chwilę koło jakiegoś młodego człowieka z wąsem, potem uznałam, że lepiej stanąć z boku, gdzie dla całej ciemnowłosej masy to miejsce było zdecydowanie nie w centrum, nie na widoku i w ogóle NIE do wyczekiwania. Czyli idealne dla mnie z dala od tych w klapkach z brudnymi nogami. Po dwudziestu minutach chciało mi się już spać, bo byłam prosto po locie z Londynu, ale nagle zobaczyłam gwiazdę. Nareszcie! Ale się ucieszyłam. Przeszłam do wyjścia gdzie kończyła się szyba i gorącym powietrzem przywitałam mamę w Katarze. Taksiarz czekał posłusznie na parkingu i pojechałyśmy do mojego mieszkania. Do teraz się zastanawiam, jakim cudem mając bilet na kozę, Agatka poleciała Lufą mając osiem kilo nadbagażu? No, ale co miała począć Pani biletowa. gdy kobieta wyciąga z torby wszystko jak leci chleb, masło, pierogi, bigos i ogórki. Biletowej już prawie nie widać i w końcu puszcza nadbagaż przekraczający wszystkie normy i burzy niemiecki porządek.


Na pożyczonym od mojej współlokatorki materacu kładziemy się spać, oczywiście na noc zapycham się ogórkami od babci i nie mogę się nacieszyć. Z samego rana obmyślamy plan działania na kolejne dni. Ja jak na złość trochę się pochorowałam i mam chrypę jakbym paliła dwie paczki klubowych dziennie. W końcu tracę głos i tyle z rozmów ze mną. Jedziemy do polskiej ambasady oddać głos na wiadomo kogo, bo w dniu wyborów mnie nie ma, a jest możliwość głosowania korespondencyjnego. W ambasadzie pracuje Monika nie trudno wywnioskować, że Polka. Monika jest żoną Sławka, i sobie mieszkają w Katarze. Kasia poznała Monię i Sławka w samolocie, potem ja poznałam Monię, Monia moją mamę, potem poznałyśmy Sławka i tak wszyscy się już znamy. Po głosowaniu na plażę, bo to rzut czapką a pogoda była idealna. Wreszcie skończyły się upały, można leżeć na plaży i robić NIC. Widok na wieżowce, zimne piwko i bajabongo. Po plaży umówiłyśmy się na souku celem wieczorka zapoznawczego i przypalenia trochę sziszy. Ja całkowicie już bez głosu, wydawałam z siebie dźwięki, które bawiły wszystkich wokoło. W domu czekały na mnie pierogi - czego chcieć więcej? Następnego dnia zaplanowałam wizytę w Muzeum Sztuki Islamskiej, moje ulubione i jedyne muzeum, które odwiedziłam w Doha. Weszłyśmy na piękne oczy, i na spokojnie odwiedzałyśmy przestronne sale z ogromną ilością eksponatów i miałam wrażenie, że oprócz nas nikogo tam nie ma. Okna muzeum wychodzą na niesamowitą panoramę katarskich drapaczy chmur. Otwieramy drzwi na taras i robimy genialne zdjęcia przy dźwiękach fontanny i lekkiego powiewu wiatru. Z przyjemnością odwiedziłam po raz kolejny to miejsce. Można by tam przychodzić i się uczyć do egzaminów, cisza i spokój.


Obiadek w tajskiej knajpce koło domu, gdzie za parę rijali można naprawdę smacznie zjeść, to strzał w dziesiątkę. Mam już swoje sprawdzone dania i dobrze wiem czego mogę się spodziewać po zamówieniu. Palce lizać, zabiorę kucharza i otworzę taką knajpę w Polsce. Czas mija nam strasznie szybko, cały czas coś się dzieje. Powoli wraca mi głos i zupełnie przypadkowo znajdujemy się na pierwszym latyno-amerykańskim festiwalu organizowanym przez katarską fundację i ministerstwo turystyki. Chorzy zostali w domu a my z mamą wzięłyśmy udział w rewelacyjnej imprezie. Wystąpił zespół z Kuby "PANCHO AMAT" i gorącej Dominikany "JOHNNY VENTURA" a muzyka wciągnęła nawet lokalne nindże, które podskakiwały, klaskały i ruszały biodrami jakby na chwilę się zapomniały, że nie wypada. Ale kto by się tam przejmował, Ambasador Dominikany wywijał na scenie jak zawodowy tancerz to czemu nindża by nie miała sobie tuptać nóżką. Rewolucja w Katarze. Jako że bez samochodu, tako też problem ze złapaniem taksówki do domu. W końcu jakiś człowiek o lekko przybrudzonej skórze nas zabrał, no i samochód miał całkiem czysty - bo ostatnio nawet karaluch ze mną jechał..bleee. Gdyby atrakcji było mało to jeszcze czekał nas wypad na pustynię, grill i kąpiele z meduzami, oraz klubowe mistrzostwa świata z udziałem Jastrzębskiego Węgla. Tak się akurat złożyło, że imprez kulturalnych w Doha było, aż nadto.


Pustynia boska. Lekki wiaterek, słoneczko a po drugiej stronie morza widać było już Arabię Saudyjską. Mama szykowała szaszłyki na mini grilla, ja z Ariadną zapychałyśmy się chlebem z serkiem topionym bo umierałyśmy z głodu. Sławek z Antonio pływali w morzu a Monia rozpalała grilla. Sałatka, chleb z piaskiem, bagietki, i trunki różnego rodzaju - i tak o to z pełnymi brzuchami leżeliśmy na wydmach. Sławka poparzyła meduza, Monia znalazła telefon i na koniec prawie wpadliśmy samochodem do morza. Zakopaliśmy się tak, że już tylko cud mógł nas uratować. I przyjechał cud zesłany chyba przez samego Allaha. Mieliśmy mokro w majtach, że auto utonie gdy zasiadł za kierownicą Arab i próbował takich akrobacji, że Monia krzyknęła na całą pustynię - Nieeee..moje auto!,  a ja modliłam się żeby nie spóźnić się do mojego więzienia. Po kropeczkach z nawigacji wracaliśmy do cywilizacji, z piaskiem między zębami i piosenką Bajmu, którą słyszeli nawet w Arabii. Ojj było wesoło.

 
Potem zmienili mi SBY na Sri Lankę i pod swoje skrzydła wzięła Agatkę, cudowna koleżanka Gosia, za co jej pragnę strasznie podziękować!!! Ale jeszcze się odwdzięczę i bigosik otworzę. Ha ha... Co się działo podczas mojej nieobecności pozostawię tajemnicą, a wiem tylko, że biegały jak szalone z meczu do tureckiej knajpki, potem na sziszę i brakowało dnia żeby się nagadać. Jak wróciłam Gosia niestety poleciała do Londynu a ja próbowałam załatwić mój nieplanowany urlop. Oczywiście odesłali mnie z kwitkiem. Na hali gdzie odbywały się mistrzostwa krzyczałyśmy JA-STRZĘ-BIE ... W półfinale spotkali się z Brazylią, gdzie czworo zawodników było w reprezentacji kraju. Co za chłopcy. Wzięłam obiektyw z zoomem i cykałam jak opętana. Emocje były jak dawniej w spodku, gdy jeździłam z klasą kibicować. Coś pięknego. Pod koniec pobytu wolne miała Kasia i pojechałyśmy do City Center pograć w kręgle, na lody i do tajskiej na kolację. Czy coś ominęłam? Pyszne zapiekanki u Moni, przebieranki w czarną jak smoła abbaję i całą masę innym opowieści, którą zostawiam mamie do opowiadania. Wrzucam post. Na zdjęcia musicie jeszcze trochę poczekać. Ale obiecuję dodać, jak tylko wrócę z Seszeli, gdzie już się dla mnie szykuje drineczek z palemką.

5 komentarzy:

  1. uff jak intensywnie
    V.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak tam na Szeszelach?
    A czy to tam są rekiny?
    Tzn. miało ich nie byc ale były i jedna panna mloda w czasie honeymoon została wdową.
    Ale to było tak na marginesie.

    Fajny roster widzę na listopad, ale coś mało orientalnie.
    Moskwa x2. Zazdroszczę.
    V.

    OdpowiedzUsuń
  3. Najbardziej cieszę się z Moskwy :). Seszele..hmm pięciu złotych bym za nie, nie dała - byłam zobaczyłam bidować zakończyłam. Rekinów nie spotkałam, ale mówi się że są i czekają na panny młode :))

    OdpowiedzUsuń
  4. To mama? Żart jakiś, prędzej starsza siostra.
    Podobieństwo ogromne.
    V.

    OdpowiedzUsuń
  5. No ależ napisałam "Szeszele" z szynszyla,i mi się jakoś dziwinie skojarzyło.
    btw Koza do Londynu lata mi nad głową wg tego co podaje flightradar24.

    OdpowiedzUsuń