sobota, 24 grudnia 2011
wtorek, 20 grudnia 2011
SUSHI, KIMONO I CIEPŁO W PUPCIĘ - JAPONIA
No i zasiadłam do pisania. Leżę na łóżku opatulona w mój pasiasty szlafrok, pod warstwą powiedzmy, że ciepłej kołdry z brzuchem pełnym od kanapek z wiejską kiełbaską, jasna sprawa, że przytachaną z Polski. Taka mnie dzisiaj z rana naszła ochota na królewskie śniadanie, a że mam wolne to się nie zmarnuje, bo lokalasowym kotom nawet skórki nie rzucę, tak kotów nie znoszę. Głos w komórce mam wyciszony, żeby się skupić i nie pominąć żadnych wątków a będzie ich kilka. Wyświetlacz mruga jak lampki na choince i kumuluje nieodebrane połączenia, od nieznanego mi bliżej numeru i tak dobiło już do 43 połączeń. Ja udając, że śpię co powinnam teraz czynić, ignoruję mruganie i myślę sobie co za wytrwałość. Mój numer zna tak niewiele osób, że moja książka telefoniczna nie przekracza 20 wpisów z czego połowa to prywatne taksówki. Spora część to Hindusi o fikuśnych imionach więc wpisuję ich po mojemu np. "taxi ładnie pachnie", "taxi ok", "taxi Rysiek", "taxi czysto". Na korporację KARWA nie można liczyć. Dzwoniąc dzisiaj, przyjedzie najwcześniej jutro, albo ewentualnie jak nie mają miliona zgłoszeń, za minimum 3 godziny. No i teraz myślę, kto tak wydzwania, pojawia się jeszcze inny numer, ale już mniej wytrwały, po 4 połączeniach kończy próbę - jaka szkoda.
Znowu miesiące spędzone na bidowaniu, aż się trafiła Japonia. Nawet całkiem długa, bo w międzyczasie trzeba wyskoczyć do Tokio, tam i powrót niestety i to burzy cały wypoczynek. Dziewięć godzin w jedną stronę i jedenaście i pół w drugą, nocny lot, wyspać się nie można, bo jak oszukać organizm, który spał całą noc i w dzień spać nie chce, a musi. No i tak musiał, że na locie ziewałam jak opętana, znowu dostałam pozycję "kuchnia" czyli kręgosłup do wymiany. Ciężkie te wszystkie skrzynie, jakbym głazy przenosiła nad morzem a do pomocy nikogo. Już od briefingu wiedziałam, że będzie bubel. Same Azjatki, skośnookie mimozy, które nawet kanapkę z bułki kajzerki jedzą pałeczkami. Udają, że są miłe, tutujutu a potem między sobą coś cinkciarzują. Wypinały się pompowały jak ponton na Dębowej i gwiazdorzyły, jakby zjadły resztki swojego małego móżdżku. Niech ja trafię taką na europejskim locie, głupie wredne i brzydkie. Paplały przez dziewięć godzin non-stop - brzdęk nie język, ryż nie oczy. Z nudów przetłumaczyłam menu z arabskiego na polski i nauczyłam się nowych słówek. Zawsze to lepsze, niż siedzenie bezczynne i pokazywanie co chwilę, jak się otwiera Wujka Cześka.
Załogę miałam do bani, pasażerowie w dużej mierze Japońcy, a już przed lotem CSD trąbiła, żeby im nie podpaść. Mali, bez wyrazu, w hotelowym klapkach-cichobiegach na stopach (czasami śmierdzących), siedzą i obserwują. Jak coś chcą to albo sami przyjdą, robiąc po drodze kilka stacji ze ścieżki zdrowia, rozciąganie, wyginanie, skłony itp., albo nacisną guzik, albo nacisną przez pomyłkę i przepraszają przez pół lotu kłaniając się w pas. Ale jak coś im się nie spodoba, to też będą słać pokłony, a z domu paluszkami nasmarują skargę, na poziomie High Tech. Generalnie rzecz ujmując wnerwiający na dłuższą metę, przepraszają za to, że stoją, że siedzą, za to że czekają na toaletę i te ich pojękiwania..aaaa..aa.aa. yyiii okok..pokłony, pokłony, pokłony a mi po głowie chodzi tylko, czy czegoś pod dynią nie kombinują. Już beduinów z pustyni bym mniej podejrzewała, że wykręcą jakiś numer niż żółtków. Mogłabym się przyczepić, że noszą za krótkie spodnie, ale niech im będzie. Lot jakoś przebolałam, ale był jednym z gorszych i aż mi się smutno zrobiło, że nie ma do kogo się odezwać. Hotel jak to hotel, nie ma co się rozpisywać. Za frytki był internet, więc ściągnęłam przy okazji kilka filmów.
Zmęczenie po locie dało w kość i nie przeszkadzała mi nawet różnica czasu, żeby zasnąć na życzenie. Obudziłam się na parę godzin przed zbiórką i tak sobie w łóżku przebimbałam. Potem kaaaaawał drogi na lotnisko i godzinny lot do Tokio i z powrotem do Osaki. Pomalowałam usta czerwoną szminką i uznałam, że się skośną mafią przejmować nie będę. No i wylądowaliśmy w Tokio, czekamy na nowych pasażerów aż się odnajdą w tubie na ponad 300 osób i zlokalizują swoje siedzenie na kolejne naście godzin. I tak sobie stoję w pełnym uniformie, w czapce z kozą i nagle patrzę a tu M. stoi przede mną i oczom nie wierzę. M.poznałam na locie do Frankfurtu, jakoś na początku mojego latania ( też pisze bloga, mieszka w Doha i jest polskim ziomkiem), to uczucie kiedy niespodziewanie spotyka się kogoś znajomego i w myślach krąży powiedzenie, ale ten świat mały - bezcenne. Prawie się posikałam z radości, że wreszcie mogłam powiedzieć skośnym sajonara. Przytuliłam "Politykę" i mój krótki lot zleciał tak szybko, że nie zdążyłam dobrze butów przebrać i już lądowanie. Strasznie miło mi się wtedy zrobiło, bo cierpieniach i koszmarnym humorze z dnia poprzedniego, cudowna niespodzianka.
Następnego dnia rano zadzwonił budzik. Sama się zaskoczyłam, że nastawiłam go tak wcześnie i chyba pierwszy raz w życiu nacisnęłam guzik "drzemka". Dodatkowe dwadzieścia minut potrafi czynić cuda i zamiast busa o ósmej, pojechałam o dziewiątej trzydzieści do Osaka Station. Z mapą metra, keszem i aparatem, wystartowałam na zwiedzanie. Za pierwszy punkt wycieczki przyjęłam japoński zamek, zwany złotym. Położony kilka stacji naziemnym metrem od miejsca, gdzie dowiózł mnie hotelowy shuttle bus. Pokręciłam się, aż znalazłam odpowiednią linię kolejki i opanowałam kupno biletu w automacie z japońskimi znaczkami. Nie było to takie trudne jak w Hong-Kongu, gdzie już przy biletomacie odechciało mi się zwiedzania. Przeszłam bramki, upewniam się na mojej kieszonkowej mapie czy aby na pewno dobrze idę i nie czekając więcej jak pół minuty wsiadam do metra. Usiadłam na welurowych siedziskach i nie mogłam uwierzyć, że o to sobie jadę japońskim metrem z Japończykami czytającymi gazety i wyglądają dokładnie tak jak sobie wyobrażałam. Koszule, garniaki dopasowane na styk, przykrótkie spodnie, rozczochrane, czarne jak heban włosy, przykrywające trochę uszy i wpadające w oczy. Teczka pod pachą, laptok i komóreczka z wyższej półki. Monitoruję stacje, żeby nie pojechać za daleko. No i jestem. Doskonale oznaczony każdy punkt, metro, toalety, zwiedzanie i coś tam jeszcze, no to spacerkiem udaję się w stronę zamku. Do Wawelu to mu daleko, oj daleko, ale nie każda budowla obronna musi tak samo wyglądać. No i faktycznie nie wygląda, Przypomina bardziej pensjonat w górach, ale ma to swój urok. Piękny ogród, ludzie z małymi psami, spacerują obok i się czasem uśmiechają. Przechodzę fosę i schodkami wdrapuję na kolejną kondygnację. Potem druga fosa - a to ciekawe, do tego jakie kreatywne, i jestem u stóp zamku z błyszczącymi złotymi elementami. Poszukałam kogoś do fotki, która stała się jedyną, którą mam z Japonii. Widziałam przygotowania do ślubu ( tak przynajmniej to wyglądało ) i pannę młodą z wielkim białym rondem wokoło głowy, coś a'la kobieta kokon. I jak na prawdziwego przewodnika przystało, nie wraca się tą samą drogę, więc poszukałam podziemnego metra i ruszyłam do centrum NAMBA.
Przesiadka na inną linię nie sprawiła mi żadnych trudności, podróżowanie w Japonii to sama przyjemność. I rachu ciachu, znalazłam się w zatłoczonej dzielnicy, której ulice były tematyczne. Zaczęłam od restauracji, wtedy jeszcze nie wiedziałam, że będą tematyczne, zorientowałam się dopiero, gdy weszłam w ulicę gdzie można było tylko grać. Głośna muzyka, porównać ją mogę z przyjazdem karuzeli, po dziesięciu minutach można oszaleć. Maszyny, automaty z pokemonami, jednoręcy bandyci, a ma się wrażenie, że nic innego się w Osace nie robi, oprócz uprawiania hazardu. Była to już któraś godzina mojego spacerowania, i nogi powoli wchodziły mi tam gdzie kończą się plecy. Ulice ciuchów, butów, książek, ubranek dla psów, kaset, kosmetyków - wszystkiego, nie ogarniałam już pod koniec. Widziałam kobiety w kimonie i setki dziewczyn przypominające lalki, albo sklepowe manekiny. Takie cuda to tylko tu. No i najprzyjemniejsza część Japonii, to podgrzewane sedesy. Włącznik on/off i można dumać. Też chcę taki! Layover cudowny, lot koszmarny równowaga w naturze musi być. Jeśli tylko nadarzy się okazja, lecę znowu - mam jeszcze sporo do zobaczenia.
P.S. Próbowaliście kiedyś batona Kit-Kat zielona herbata? Polecam!
Znowu miesiące spędzone na bidowaniu, aż się trafiła Japonia. Nawet całkiem długa, bo w międzyczasie trzeba wyskoczyć do Tokio, tam i powrót niestety i to burzy cały wypoczynek. Dziewięć godzin w jedną stronę i jedenaście i pół w drugą, nocny lot, wyspać się nie można, bo jak oszukać organizm, który spał całą noc i w dzień spać nie chce, a musi. No i tak musiał, że na locie ziewałam jak opętana, znowu dostałam pozycję "kuchnia" czyli kręgosłup do wymiany. Ciężkie te wszystkie skrzynie, jakbym głazy przenosiła nad morzem a do pomocy nikogo. Już od briefingu wiedziałam, że będzie bubel. Same Azjatki, skośnookie mimozy, które nawet kanapkę z bułki kajzerki jedzą pałeczkami. Udają, że są miłe, tutujutu a potem między sobą coś cinkciarzują. Wypinały się pompowały jak ponton na Dębowej i gwiazdorzyły, jakby zjadły resztki swojego małego móżdżku. Niech ja trafię taką na europejskim locie, głupie wredne i brzydkie. Paplały przez dziewięć godzin non-stop - brzdęk nie język, ryż nie oczy. Z nudów przetłumaczyłam menu z arabskiego na polski i nauczyłam się nowych słówek. Zawsze to lepsze, niż siedzenie bezczynne i pokazywanie co chwilę, jak się otwiera Wujka Cześka.
Załogę miałam do bani, pasażerowie w dużej mierze Japońcy, a już przed lotem CSD trąbiła, żeby im nie podpaść. Mali, bez wyrazu, w hotelowym klapkach-cichobiegach na stopach (czasami śmierdzących), siedzą i obserwują. Jak coś chcą to albo sami przyjdą, robiąc po drodze kilka stacji ze ścieżki zdrowia, rozciąganie, wyginanie, skłony itp., albo nacisną guzik, albo nacisną przez pomyłkę i przepraszają przez pół lotu kłaniając się w pas. Ale jak coś im się nie spodoba, to też będą słać pokłony, a z domu paluszkami nasmarują skargę, na poziomie High Tech. Generalnie rzecz ujmując wnerwiający na dłuższą metę, przepraszają za to, że stoją, że siedzą, za to że czekają na toaletę i te ich pojękiwania..aaaa..aa.aa. yyiii okok..pokłony, pokłony, pokłony a mi po głowie chodzi tylko, czy czegoś pod dynią nie kombinują. Już beduinów z pustyni bym mniej podejrzewała, że wykręcą jakiś numer niż żółtków. Mogłabym się przyczepić, że noszą za krótkie spodnie, ale niech im będzie. Lot jakoś przebolałam, ale był jednym z gorszych i aż mi się smutno zrobiło, że nie ma do kogo się odezwać. Hotel jak to hotel, nie ma co się rozpisywać. Za frytki był internet, więc ściągnęłam przy okazji kilka filmów.
Zmęczenie po locie dało w kość i nie przeszkadzała mi nawet różnica czasu, żeby zasnąć na życzenie. Obudziłam się na parę godzin przed zbiórką i tak sobie w łóżku przebimbałam. Potem kaaaaawał drogi na lotnisko i godzinny lot do Tokio i z powrotem do Osaki. Pomalowałam usta czerwoną szminką i uznałam, że się skośną mafią przejmować nie będę. No i wylądowaliśmy w Tokio, czekamy na nowych pasażerów aż się odnajdą w tubie na ponad 300 osób i zlokalizują swoje siedzenie na kolejne naście godzin. I tak sobie stoję w pełnym uniformie, w czapce z kozą i nagle patrzę a tu M. stoi przede mną i oczom nie wierzę. M.poznałam na locie do Frankfurtu, jakoś na początku mojego latania ( też pisze bloga, mieszka w Doha i jest polskim ziomkiem), to uczucie kiedy niespodziewanie spotyka się kogoś znajomego i w myślach krąży powiedzenie, ale ten świat mały - bezcenne. Prawie się posikałam z radości, że wreszcie mogłam powiedzieć skośnym sajonara. Przytuliłam "Politykę" i mój krótki lot zleciał tak szybko, że nie zdążyłam dobrze butów przebrać i już lądowanie. Strasznie miło mi się wtedy zrobiło, bo cierpieniach i koszmarnym humorze z dnia poprzedniego, cudowna niespodzianka.
Następnego dnia rano zadzwonił budzik. Sama się zaskoczyłam, że nastawiłam go tak wcześnie i chyba pierwszy raz w życiu nacisnęłam guzik "drzemka". Dodatkowe dwadzieścia minut potrafi czynić cuda i zamiast busa o ósmej, pojechałam o dziewiątej trzydzieści do Osaka Station. Z mapą metra, keszem i aparatem, wystartowałam na zwiedzanie. Za pierwszy punkt wycieczki przyjęłam japoński zamek, zwany złotym. Położony kilka stacji naziemnym metrem od miejsca, gdzie dowiózł mnie hotelowy shuttle bus. Pokręciłam się, aż znalazłam odpowiednią linię kolejki i opanowałam kupno biletu w automacie z japońskimi znaczkami. Nie było to takie trudne jak w Hong-Kongu, gdzie już przy biletomacie odechciało mi się zwiedzania. Przeszłam bramki, upewniam się na mojej kieszonkowej mapie czy aby na pewno dobrze idę i nie czekając więcej jak pół minuty wsiadam do metra. Usiadłam na welurowych siedziskach i nie mogłam uwierzyć, że o to sobie jadę japońskim metrem z Japończykami czytającymi gazety i wyglądają dokładnie tak jak sobie wyobrażałam. Koszule, garniaki dopasowane na styk, przykrótkie spodnie, rozczochrane, czarne jak heban włosy, przykrywające trochę uszy i wpadające w oczy. Teczka pod pachą, laptok i komóreczka z wyższej półki. Monitoruję stacje, żeby nie pojechać za daleko. No i jestem. Doskonale oznaczony każdy punkt, metro, toalety, zwiedzanie i coś tam jeszcze, no to spacerkiem udaję się w stronę zamku. Do Wawelu to mu daleko, oj daleko, ale nie każda budowla obronna musi tak samo wyglądać. No i faktycznie nie wygląda, Przypomina bardziej pensjonat w górach, ale ma to swój urok. Piękny ogród, ludzie z małymi psami, spacerują obok i się czasem uśmiechają. Przechodzę fosę i schodkami wdrapuję na kolejną kondygnację. Potem druga fosa - a to ciekawe, do tego jakie kreatywne, i jestem u stóp zamku z błyszczącymi złotymi elementami. Poszukałam kogoś do fotki, która stała się jedyną, którą mam z Japonii. Widziałam przygotowania do ślubu ( tak przynajmniej to wyglądało ) i pannę młodą z wielkim białym rondem wokoło głowy, coś a'la kobieta kokon. I jak na prawdziwego przewodnika przystało, nie wraca się tą samą drogę, więc poszukałam podziemnego metra i ruszyłam do centrum NAMBA.
Przesiadka na inną linię nie sprawiła mi żadnych trudności, podróżowanie w Japonii to sama przyjemność. I rachu ciachu, znalazłam się w zatłoczonej dzielnicy, której ulice były tematyczne. Zaczęłam od restauracji, wtedy jeszcze nie wiedziałam, że będą tematyczne, zorientowałam się dopiero, gdy weszłam w ulicę gdzie można było tylko grać. Głośna muzyka, porównać ją mogę z przyjazdem karuzeli, po dziesięciu minutach można oszaleć. Maszyny, automaty z pokemonami, jednoręcy bandyci, a ma się wrażenie, że nic innego się w Osace nie robi, oprócz uprawiania hazardu. Była to już któraś godzina mojego spacerowania, i nogi powoli wchodziły mi tam gdzie kończą się plecy. Ulice ciuchów, butów, książek, ubranek dla psów, kaset, kosmetyków - wszystkiego, nie ogarniałam już pod koniec. Widziałam kobiety w kimonie i setki dziewczyn przypominające lalki, albo sklepowe manekiny. Takie cuda to tylko tu. No i najprzyjemniejsza część Japonii, to podgrzewane sedesy. Włącznik on/off i można dumać. Też chcę taki! Layover cudowny, lot koszmarny równowaga w naturze musi być. Jeśli tylko nadarzy się okazja, lecę znowu - mam jeszcze sporo do zobaczenia.
P.S. Próbowaliście kiedyś batona Kit-Kat zielona herbata? Polecam!
poniedziałek, 12 grudnia 2011
2 TYGODNIE DO ŚWIĄT
Radość wielka, bo odwiedziłam Szwajcarię. Super drogą, chyba nie muszę dodawać. Atmosferę świąt czuć i słychać na każdym kroku i nawet załapałam się na śpiewanie kolęd i grzane winko, za którym specjalnie nie przepadam. Były pieczone kasztany, świąteczne budy z duperelami, ale co tu owijać w bawełnę, nasz krakowski jarmark podoba mi się sto razy bardziej. W tym roku niestety byłam w Polsce za wcześnie, także nie zobaczę choinki i nie zjem kiełbachy z musztardą.
W Doha święta można powiedzieć, że też pełną parą. Choć nie rozumiem dlaczego, przecież to Boże Narodzenie, a kto się im rodzi? W sklepach szał, można kupić choinki, wszystkie możliwe dekoracje i przesłuchać kolęd podczas zakupów w Carrefourze. Magia świąt z Zatoce Perskiej. Brakuje tylko Kevina, a podobno polsat się w tym roku nie popisał i Kevina nie będzie. Tak samo jak nie ma reklamy z ciężarówką coca-coli? Oprócz świątecznej atmosfery w Doha, Katarczycy przygotowują dekorację na Narodowy Dzień, przypadający na 18 grudnia. Wszędzie rozwieszono flagi, trybuny z plastikowymi ławeczkami przy głównej ulicy. Ma być parada a widownia będzie klaskać. Samochody obklejone flagami i wizerunkiem emira. No jaka szkoda, że będę wtedy w Japonii...
No i z ciekawostek to tyle. Szykuję się powoli na urlop do Tajlandii, będę leżeć brzuchem do góry i korzystać z wakacji. Zaraz wskakuję w uniform i ruszam do Jemenu. Tam i powrót, potem 2 dni wolnego. Co by tu robić? Jakieś propozycje?
niedziela, 4 grudnia 2011
MIKOŁAJKI
Subskrybuj:
Posty (Atom)