Leżenie na plaży jest jak lody waniliowe, nigdy nie można mieć dość. I tak sobie leżymy, plażowy chłopiec przynosi zimne orzeźwiające napoje i cieszymy się słońcem, bo co chwilę przychodził sms, że w Polsce -20 stopni. Aż trudno sobie taka temperaturę wyobrazić z leżaka z widokiem na morze i bogatą roślinność. Ale żeby nam nie było za nudno, zapisaliśmy się na wycieczkę. Misia w teczkę i z samego rana przyjechał po nas młody człowiek, który był naszym prywatnym kierowcą. Myśleliśmy, że tak jak w Egipcie zrobią kocioł, pakując wszystkich do jednego autobusu i będziemy zwiedzać w grupie przypominającej pielgrzymkę, ale czekała na nas niespodzianka. Elegancki Jeep w jasnej skórze, był do naszej dyspozycji od początku do końca wyprawy i czułam się dosłownie jak na VIP tour.
Po ponad godzinie jazdy, wyspani, po śniadaniu zatrzymaliśmy się na parkingu. To był pierwszy przystanek w czasie zwiedzania, gdzie mieliśmy spotkać się oko w oko z małpiszonami. Różne historie słyszałam o małpach, więc zaufania bezgranicznego do niech nie miałam. Rosjanie, którzy Tajlandię też okupują w dużej ilości kupowali kilogramy bananów, to przy okazji skorzystaliśmy i pstrykaliśmy zdjęcia z futrzakami. Małe czy duże, wszystkie chciały banana i zwiać na drzewo. Mijając stragany dochodzi się do jaskini, z przeróżnymi figurkami bożków. Leży złoty Budda, ale zdecydowanie mniejszy jak ten z Bangkoku, turyści robią zdjęcia, mimo że światła jest niewiele. Po paru minutach wracamy do samochodu, prawie stając klapkiem małpie na ogon, ale by było krzyku. Śmieszne, te małpy - wytarliśmy laczki o trawnik, bo kierowca uznał, że na pewno mamy jakąś niespodziankę pod butem i może się trochę pobrudzić samochód. Jedziemy dalej. Jakbyśmy byli w buszu, piękne widoki, góry na przemian z małymi domkami, przed którymi wisi równo powieszone pranie i ludzie sprzedają to co uda im się zrobić, bądź ugotować. Małe stoiska z pieczoną kukurydzą i świeżymi owocami, przyciągają nasz wzrok i od razu zachciało mi się kolby kukurydzy.
Droga robi się coraz węższa i zakręty przypominają te w Grecji, gdy mieliśmy oglądać wiszące klasztory w Meteorach. Ok, przesadziłam, nie jest tak wysoko i tak strasznie, bo dookoła parno i zielono, w Grecji przepaść i szalony kierowca, który żartował sobie że pierwszy raz jedzie tą drogą, a ja zamykałam oczy ze strachu. Po prawej stronie strumyk, w którym prawie nie było wody i wystawały dość spore kamienie. I zaczęliśmy się zastanawiać gdzie ten rafting ze zdjęć, skoro tam na dole nie ma wody nawet do kolan. No, ale nic się nie odzywamy tylko kminimy w głowie co się wydarzy. Zatrzymujemy się w miejscu, gdzie mogłabym spędzić tydzień leżąc brzuchem do góry i patrzeć w niebo. Pięknie, mały staw, kilka rozbitych namiotów, szum strumyka, w samym środku zielonego raju. Przeszliśmy drewniany linowy most, i po drugiej stronie czekała na nas ekipa z raftingu. Przebraliśmy się w stroje i zostawiliśmy plecaki w metalowych szafkach. Kluczyk powiesiliśmy na szyi i trzeba było się spieszyć, bo lada moment otworzą tamę i zacznie się zabawa. I zagadka się wyjaśniła, skąd się bierze ten rwący potok ze zdjęcia. Kaski na głowę, szybkie szkolenie kto gdzie siedzi, jak ma wiosłować i kiedy i co gdy się jakimś cudem wpadnie do wody.
Wrzaski, piski, no i płyniemy. Różnokolorowe pontony obijają się o siebie, kierownik chlapie wszystkich wodą a na pomoście stoi fotograf i robi zdjęcia. Najbardziej bałam się, że wypadnę, zapominając czasami o wiosłowaniu, ale z ogromną ochotą pojechałabym na taką imprezę jeszcze raz. Przygoda niesamowita, z jednej strony my w pontonie, a z drugiej karawana na słoniu. Cudowny widok, krajobraz nie do opisania - znowu jestem w raju. Dopłynęliśmy do końca naszej trasy i czekał na nas samochód i ku naszemu zaskoczeniu także nasze klapki. Wszystko mokre, ale uśmiechy mówią tylko jedno, że jesteśmy zachwyceni. W bazie czeka na nas obiad iście królewski. Byliśmy sami, żadnej innej grupy, tylko my. Objedliśmy się jak bąki, jedzenie było naprawdę wyśmienite, brawo dla kucharza! Czas ruszać dalej. Przebraliśmy się w suche ubranie i pojechaliśmy dalej. Z daleka było widać już wioskę, do której zmierzamy. Zatrzymaliśmy się i zobaczyliśmy ogromne słonie, z kłami i metalowym siedziskiem na grzbiecie. Drewniany domek, z którego wsiada się na słonia przypomina duży domek na drzewie, na stole stoją kosze z bananami, które kupimy później. Na małpy bym grosza nie wydała, ale no słonia i owszem. Podchodzi pierwszy i wsiadam ja z Mamą, potem drugi i po chwili wszyscy ruszamy w drogę na słoniach. Piszczę z radości, a słoń jest cieplutki i ma na głowie pojedyncze długie, sterczące włosy jak druciana szczotka.
Opiekun słonia zapytał czy nie chciałabym usiąść za nim i słoń, chyba też się na to zgodził, bo jak tylko się ułożyłam nasz miły dotąd Pan, zszedł sobie i zajęty był odpalaniem papierosa. Mama krzyczała po polsku na całą dżunglę " halo, proszę Pana, proszę Pana, słoń idzie w drugą stronę" ja płakałam ze śmiechu. Słoń chodził po górach i błocie, w górę i w dół, bo strumyku i po kamieniach. Było wspaniale, nie zapomnę tego do końca życia. Na koniec kupiliśmy banany i podziękowaliśmy za niesamowitą przejażdżkę. Słoń też był zadowolony. Pełni wrażeń, wróciliśmy do naszego uroczego pokoju i przeglądaliśmy zdjęcia po milion razy. Fantastyczna wycieczka, której nie można pominąć będąc na Phukecie. Achh..juz myślę o kolejnym urlopie..a w planach Kenia.
Po ponad godzinie jazdy, wyspani, po śniadaniu zatrzymaliśmy się na parkingu. To był pierwszy przystanek w czasie zwiedzania, gdzie mieliśmy spotkać się oko w oko z małpiszonami. Różne historie słyszałam o małpach, więc zaufania bezgranicznego do niech nie miałam. Rosjanie, którzy Tajlandię też okupują w dużej ilości kupowali kilogramy bananów, to przy okazji skorzystaliśmy i pstrykaliśmy zdjęcia z futrzakami. Małe czy duże, wszystkie chciały banana i zwiać na drzewo. Mijając stragany dochodzi się do jaskini, z przeróżnymi figurkami bożków. Leży złoty Budda, ale zdecydowanie mniejszy jak ten z Bangkoku, turyści robią zdjęcia, mimo że światła jest niewiele. Po paru minutach wracamy do samochodu, prawie stając klapkiem małpie na ogon, ale by było krzyku. Śmieszne, te małpy - wytarliśmy laczki o trawnik, bo kierowca uznał, że na pewno mamy jakąś niespodziankę pod butem i może się trochę pobrudzić samochód. Jedziemy dalej. Jakbyśmy byli w buszu, piękne widoki, góry na przemian z małymi domkami, przed którymi wisi równo powieszone pranie i ludzie sprzedają to co uda im się zrobić, bądź ugotować. Małe stoiska z pieczoną kukurydzą i świeżymi owocami, przyciągają nasz wzrok i od razu zachciało mi się kolby kukurydzy.
Droga robi się coraz węższa i zakręty przypominają te w Grecji, gdy mieliśmy oglądać wiszące klasztory w Meteorach. Ok, przesadziłam, nie jest tak wysoko i tak strasznie, bo dookoła parno i zielono, w Grecji przepaść i szalony kierowca, który żartował sobie że pierwszy raz jedzie tą drogą, a ja zamykałam oczy ze strachu. Po prawej stronie strumyk, w którym prawie nie było wody i wystawały dość spore kamienie. I zaczęliśmy się zastanawiać gdzie ten rafting ze zdjęć, skoro tam na dole nie ma wody nawet do kolan. No, ale nic się nie odzywamy tylko kminimy w głowie co się wydarzy. Zatrzymujemy się w miejscu, gdzie mogłabym spędzić tydzień leżąc brzuchem do góry i patrzeć w niebo. Pięknie, mały staw, kilka rozbitych namiotów, szum strumyka, w samym środku zielonego raju. Przeszliśmy drewniany linowy most, i po drugiej stronie czekała na nas ekipa z raftingu. Przebraliśmy się w stroje i zostawiliśmy plecaki w metalowych szafkach. Kluczyk powiesiliśmy na szyi i trzeba było się spieszyć, bo lada moment otworzą tamę i zacznie się zabawa. I zagadka się wyjaśniła, skąd się bierze ten rwący potok ze zdjęcia. Kaski na głowę, szybkie szkolenie kto gdzie siedzi, jak ma wiosłować i kiedy i co gdy się jakimś cudem wpadnie do wody.
Wrzaski, piski, no i płyniemy. Różnokolorowe pontony obijają się o siebie, kierownik chlapie wszystkich wodą a na pomoście stoi fotograf i robi zdjęcia. Najbardziej bałam się, że wypadnę, zapominając czasami o wiosłowaniu, ale z ogromną ochotą pojechałabym na taką imprezę jeszcze raz. Przygoda niesamowita, z jednej strony my w pontonie, a z drugiej karawana na słoniu. Cudowny widok, krajobraz nie do opisania - znowu jestem w raju. Dopłynęliśmy do końca naszej trasy i czekał na nas samochód i ku naszemu zaskoczeniu także nasze klapki. Wszystko mokre, ale uśmiechy mówią tylko jedno, że jesteśmy zachwyceni. W bazie czeka na nas obiad iście królewski. Byliśmy sami, żadnej innej grupy, tylko my. Objedliśmy się jak bąki, jedzenie było naprawdę wyśmienite, brawo dla kucharza! Czas ruszać dalej. Przebraliśmy się w suche ubranie i pojechaliśmy dalej. Z daleka było widać już wioskę, do której zmierzamy. Zatrzymaliśmy się i zobaczyliśmy ogromne słonie, z kłami i metalowym siedziskiem na grzbiecie. Drewniany domek, z którego wsiada się na słonia przypomina duży domek na drzewie, na stole stoją kosze z bananami, które kupimy później. Na małpy bym grosza nie wydała, ale no słonia i owszem. Podchodzi pierwszy i wsiadam ja z Mamą, potem drugi i po chwili wszyscy ruszamy w drogę na słoniach. Piszczę z radości, a słoń jest cieplutki i ma na głowie pojedyncze długie, sterczące włosy jak druciana szczotka.
Opiekun słonia zapytał czy nie chciałabym usiąść za nim i słoń, chyba też się na to zgodził, bo jak tylko się ułożyłam nasz miły dotąd Pan, zszedł sobie i zajęty był odpalaniem papierosa. Mama krzyczała po polsku na całą dżunglę " halo, proszę Pana, proszę Pana, słoń idzie w drugą stronę" ja płakałam ze śmiechu. Słoń chodził po górach i błocie, w górę i w dół, bo strumyku i po kamieniach. Było wspaniale, nie zapomnę tego do końca życia. Na koniec kupiliśmy banany i podziękowaliśmy za niesamowitą przejażdżkę. Słoń też był zadowolony. Pełni wrażeń, wróciliśmy do naszego uroczego pokoju i przeglądaliśmy zdjęcia po milion razy. Fantastyczna wycieczka, której nie można pominąć będąc na Phukecie. Achh..juz myślę o kolejnym urlopie..a w planach Kenia.