poniedziałek, 20 lutego 2012

ULICA ROZPUSTY - PHUKET


Umówiliśmy się z Andrzejem na rogu ulicy. Ja myślałam, że tej przy plaży, ale jak się po dziesięciu minutach okazało, tej przy kantorze i "salonie tatuażu", salon to za dużo powiedziane. Między jednym skrzyżowaniem a drugim była minuta drogi, stąd też udało nam się spotkać. Wesoła rodzinka wyruszyła na podbój miasta - znowu przesadnie powiedziane, dwóch ulic, które tętnią życiem w nocy i nazywane były przez nas wariatkowem. Po prawej, po lewej, gdzie się da, stoją wózki z jedzeniem, w których się stołujemy. Plusem takiego wózka jest to, że codziennie można pojechać w inne miejsce i zacząć smażenie spring rolli. Jedzenie z krawężnika, jest pyszne i przede wszystkim świeże, zdarzało się, że trzeba było samemu obracać patyczek z kurczakiem, żeby się nie spalił, bo obsługujący wózek miał coś innego do roboty. Jak wygląda taki wózek? Niektóre to po prostu motorynki z całym wyposażeniem do smażenia po stronie pasażera. Inne przypominają bardziej  kuchnię polową z gazowym palnikiem, mnóstwem dodatków i magicznymi pojemnikami, w których tylko oni wiedzą, co się znajduje. Mimo, że na pierwszy rzut oka nie wygląda to zachęcająco, nie było dnia żebyśmy nie zjedli tam obiadu czy kolacji. Tanio, smacznie i wszystko robi się na Twoich oczach.


Mijamy stragany z pamiątkami, na ulicy jest straszliwy ruch, skutery przeciskają się między samochodami, naganiacze zapraszają do restauracji na owoce morza,  handlarze próbują namówić na kupno pstrokatego stroju kąpielowego ( kupiłam trzy ), a jak komuś braknie paliwa to też kupi na jednym ze straganów. Targowanie mamy opanowane, więc po drodze kupujemy kilka zbieraczy kurzu. Co kilka kroków znajduje się sklep seven eleven, coś jak nasza "żabka", można tam nawet zrobić samemu tosta i dobrać dodatki typu pomidor, ogórek, cebulka. Super pomysł, choć pewnie w Polsce sanepid by nie zaakceptował takiego pomysłu, a jakby zobaczył jak wygląda wspomniany wcześniej "wózek" to atak serca gwarantowany. Im bliżej Bangla Road, tym głośniej i restauracje powoli zamieniały się w bary z wszystkimi trunkami świata. My jednak głodni, decydujemy się na restaurację, marnie wyglądającą - ale w tamtych okolicach o dobrym jedzeniu z krawężnika, można tylko pomarzyć. A wracać się nam już nie chciało. Wysoka kelnerka wskazuje nam stolik przykryty ceratą i siadamy na plastikowych krzesłach. Rozglądamy się w około i tato rzuca skromnie: - ale tu mają ładne dziewczyny, na co ja odpowiadam - no żeby to jeszcze były dziewczyny, i zaczynamy się tak śmiać, że prawie płaczę ze śmiechu. I tak właśnie mój tato, przeżył pierwszy mini zawał, i spotkał się twarzą w twarz z ladyboyem, których w restauracji była spora większość.


Jedzenie było okropne, jak się można było tego spodziewać, ale piwko było takie jak lubię. Parę minut spacerem i wkroczyliśmy na Bangla Road, gdzie szliśmy jak zahipnotyzowaniu, bo tyle się działo. Z każdej strony słychać nawoływania na ping-pong show, na występy na rurze i darmowe drinki. Muzyka zwala z nóg a chwila nieuwagi powoduje, że gubisz się w tłumie. Dobrze, że Bozia dała trochę wzrostu to łatwiej nam się odnaleźć. Oszołomieni, nie wiemy w którą stronę patrzeć. Dziewczyny na witrynach wiją się jak kociaki, ubrane w skąpe stroje zasłaniające tylko to co konieczne. Na gigantycznie wysokich szpilkach paradują po barach, stołach i podestach, przesyłają w powietrze buziaki i zapraszają na show. Od tańców na rurce po show z rybką i kanarkiem. Skręcamy w poszukiwaniu ping-pong show, którego nie możemy sobie odmówić. Siadamy w pomieszczeniu, gdzie siedzi maksymalnie dwadzieścia osób. Przy słabym oświetleniu widać głównie Panie, panowie wyszli w połowie przedstawienia lekko zdegustowani. Ale do rzeczy. Sala przypomina mały pokój na środku podest, a my usadowieni na siedziskach wzdłuż czterech ścian. W około lustra i minimalna ilość dekoracji, z wyjątkiem balonów, która jak się później wyjaśniło były elementem przedstawienia. O występach i zdolnościach Tajek, można poczytać takie historie, że nie mieści się przeciętnemu Kowalskiemu w głowie, nam też nie.



Trafiliśmy chyba na najgorsze przedstawienie w całej Tajlandii. Na przeciw nas siedziały 3 osoby, które razem mogły mieć około trzysta lat. Elegancko ubrani, wyglądali na Skandynawów, może Niemców? Ta sama ciekawość, skłoniła nas żeby doczekać do finału gibania się na rurkach i oglądnąć ping-pong show. Młode dziewczyny, które bez przekonania wychodziły na scenę, miały miny jakby zaraz miały zasnąć i w myślach odliczały godziny do końca zmiany. Nie byliśmy pewni czy mają skończone osiemnaście lat...Wiało nudą okrutnie, ale jak już tam wleźliśmy i zamówili piwo, które przekraczało racjonalną cenę o 400 % no to siedzimy. Zmieniła się muzyka i w głośnikach usłyszeliśmy Madonnę i kawałek Frozen. Dwie chudzinki weszły na scenę odziane w stringi z paseczków i wielkie skrzydła. No myślę sobie, warto było czekać, show must go on. Potańczyły, pokazały dorobek spod skalpela i schowały się za kotarą. I przyszedł czas na to, na co wszyscy czekali. Na podest wdrapała się starsza kobieta, bo tak spokojnie mogą ją nazwać, wiek - około pięćdziesiąt lat, w podomce przypominającej czerwony szlafroczek, który gdyby nie to że prześwitywał, można by uznać, że jest fartuszkiem do sprzątania. W sandałach na płaskiej podeszwie i bardzo długich włosach, spiętych po bokach dwa czarnymi spinkami. Przygotowała rekwizyty i zorientowaliśmy się, że to jest nasza gwiazda wieczoru. Pominę szczegóły, bo zrobi mi się gorzej, w wielkim skrócie mówiąc pani wkładała sobie za kurtyną przeciwne rzeczy poniżej pępka, po czym dumnie jednym ruchem wyrzucała to z siebie oczekując skandowania i oklasków. Schodziła i wchodziła na scenę za każdym razem nas zaskakując, co następne wyłoni się babci z pomiędzy nóg. Zobaczyliśmy, kanarka, jakąś żmiją, kilka rybek i ping pongi. Zdecydowanie najciekawszym punktem programu, było strzelanie do balonów. Długowłosa położyła się na podłodze, zamontowała dmuchawkę i zestrzeliła wiszące na suficie balony. To mi się podobało...ale cała reszta zdecydowanie nie, i patrząc na miny staruszków siedzącym na przeciwko nas, im też się występ nie podobał.

Takich uciech na Bangla, nie brakuje. Można się bawić do białego rana, popijać drinki i korzystać z dobrodziejstw Tajlandii, która nie od dziś jest słynna z sexturystyki. Jeden wieczór i tyle atrakcji, że można zgłupieć. Szok kulturowy zaliczony, Bangla Road odkryta, pozostaje się cieszyć, że mieszkamy na drugim końcu ulicy i prędko tam nie wrócimy. Warto było zobaczyć, ale żeby przychodzić tam codziennie o nie, nie. Przed nami słoneczne dni na plaży, rafting i wycieczka na słoniu...o tym za parę dni.

3 komentarze:

  1. A ja nazwę to inaczej-nie wariatkowo ale istny raj dla oczu i czadowa atmosfera!Tylko cieszyc sie z takiej zabawy!

    OdpowiedzUsuń
  2. Wycieczka na słoniu? Najsmutniejsze doznanie jakie przeżyłem w Kao Sak.Piękne olbrzymie zwierzęta brutalnie wytresowane i sprowadzone do roli potulnych baranków i ludzie jak głupie małpy na ich grzbietach. Nigdy więcej nie wybiorę się na przejażdżkę na słoniu. Wolę te zwierzęta podglądać w ich naturalnym środowisku gdzie są naprawdę sobą i w pełni szczęśliwe.










    kao

    OdpowiedzUsuń