wtorek, 24 kwietnia 2012

NA SOUKU

Oczekiwałam publikacji nowego grafiku z taką niecierpliwością, że odświeżałam stronę co kilkanaście minut. Wreszcie się pojawił i kamień spadł z serca. Dwa razy Nowy Jork, raz Delhi z layoverem i trylion pięćset SBYi, czyli wszystko może się zdarzyć. Uwielbiam loty do Stanów. Długie bo po czternaście godzin, pasażerowie trochę męczący, zwykle około czterdzieści dziadków na wózkach inwalidzkich, ale wole się męczyć tam, niż robić pod rząd trzy loty tam i powrót. Mam więcej luzu, w kwietniu miałam tylko 4 loty, wakacje to mało powiedziane. Powoli zaczyna pojawiać się więcej plusów, niż minusów ale to nadal nie spowoduje, że bardziej polubię Dohę.

Ostatnio wybrałam się na souk. Wzięłam aparat i pstryknęłam kilka fotek. Poznałam w wieży Paulinę, która powoli kończy trening i niedługo dołączy do grona "tych latających". Trzymamy kciuki za pierwszy lot, ale zanim to nastąpi spotkałyśmy się w marokańskiej knajpce na kawce. Potem poszłyśmy zobaczyć stadninę koni. Nawet jeden zakupiony w Polsce się z nami przywitał. Było już ciemno i stadnina była pięknie oświetlona. Tyle razy byłam na souku i nigdy wcześniej tam nie zaglądałam. Niezwykłe miejsce, po drodze zawitałam do hodowli sokołów, których cena porównywalna jest z dobrej marki samochodem. Ot takie arabskie maskotki.


p.s miałam też ostatnio odświeżający kurs, przechodzi się go każdego roku, żeby przypomnieć sobie to co wyleciało a powinno siedzieć w głowie. Trener rozbawił mnie prawie do łez stwierdzeniem, że około 50 % pasażerów jest święcie przekonanych, że pod siedzeniem jest spadochron. I nie jakaś tam kamizelka ratunkowa, tylko jak Ci biedni ludzie chcą wyskoczyć z pasażerskiego samolotu? Przez okno?


poniedziałek, 16 kwietnia 2012

SPIEKŁAM SIĘ NA PÓŁ

Ociągam się z pisaniem, wiem, wiem spotka mnie za to kiedyś kara, a właściwie trochę się u mnie dzieje. Tylko cztery loty w tym miesiącu, czyli grafik pt. "żyć nie umierać", aż by się chciało kliknąć "lubię to". Wróciłam z plaży i spiekłam się na pół. Pomyśli człowiek, jak to na pół. A tak to, że smarowałam się starannie już w domu, przed lustrem żeby niczego nie pominąć i na dekolcie jak zwykle jakaś biała plama a potem czerwona smuga. Jakby ktoś mnie chciał przekroić i zaznaczał sobie linię od góry do dołu. Nigdy nie opanuję techniki obracania i przewracania w odpowiednim momencie jak te wszystkie foczki na plaży. No pomijając arabskie foczki, bo ich bikini przypomina kombinezon płetwonurka, a jedna urzekła mnie dziś tym, że kąpała się w adidasach. Mogą się obracać jak kurczaki na rożnie i słońce im niegroźne. Codziennie chodzę do dziadka koło meczetu po świeże marchewki, z których później robię sok. Litr i trochę mam na dwa dni, i pijąc pomarańczowy płyn mam nadzieję, że może uniknę męczarni na etapie majtkowego różu i od razu będę oliwkowo-brązowa. Soczek jest pyszny, jest z nim trochę roboty ale efekty są boskie. Lepsza cera, zdrowsze włosy, bardziej soczysty kolor skóry - można dodać seler albo cytrynę - ja każdą kombinację uwielbiam.

Wzięłam się też ostro za zdrowie i kondycję. Praca w chmurach ruchowi nie sprzyja, właściwie niczemu dobremu nie sprzyja, a tyłek rośnie. Natrafiłam na stronę BodyRock i codziennie pani z komputera z brzuchem jak marzenie, mówi mi co mam robić. Są ćwiczenia dla cieniasów początkujących, dla takich co już wiedzą co z czym się je, i dla hardcorowych koksów. Proste, można podskakiwać w domu i nie ograniczać się dojazdem na siłownię, basen itp.. W Monachium spacerek po parku, maliny i forma powoli wraca. Zapisałam się na katarską ligę siatkówki, ale łosie zmienili dzień treningów i mi niestety nie pasuje. Więc tyle zostało z mojej siatkówki. To tyle z informacji co to wymyślam nowego.

Dostałam też dodatkowe 5 dni urlopu, więc proszę szykować balony i transparenty w Pyrzowicach 25 maja. Potem w planach Kędzierzyn, Opole, Wrocław, Dąbrowa Górnicza, Kraków no i Dęblin, gdzie tańcować będę na weselu u Weroniki, koleżanki ze studiów. Ajj..już się nie mogę doczekać. Pierożki, odwiedzę stare śmieci, no i wreszcie będę miała czas żeby wszystkich uściskać. Jak to dobrze być w domu, chociaż na chwilę. Niedawno naładowałam akumulatory w Nowym Jorku, piszczałam z radości jak lądowaliśmy a razem ze mną, koleżanką z Rumunii, która mówiła że wszystko wygląda jak z Simpsonów. Chmury, budynki, drzewa jakby były namalowane. Ja pierwszy raz w Nowym Jorku widziałam tylko szczury wielkości małych kotów i domy z kartonów, ale miło było znowu tam wrócić. W hotelu byliśmy koło siedemnastej i przez to, że hotel położony jest na Long Island na Times Square dotarłam dopiero koło dwudziestej. Istne szaleństwo. Żeby nie wracać z powrotem na wieś, znalazłam kanapę na couch surfingu i zostałam na noc. Gościł mnie Vlad, mieszkający w Nowym Jorku od małego i było niesamowicie miło. Pokazał mi niezwykłe miejsce, o którym wcześniej nigdy nie słyszałam. Mowa o starej naziemnej linii metra, która do 1980 roku prężnie służyła Nowojorczykom. Miłośnicy tego wyjątkowego odcinka podjęli się renowacji i częściowej odbudowy trasy metra. W tym celu ogłoszono konkurs na najlepszy projekt zagospodarowania przestrzeni do którego zgłosiło się 720 zespołów z 36 krajów. W 2008 roku High Line przekształcono w park, który jest nie tylko atrakcją turystyczną o której nie każdy słyszał i na pewno nie wyczyta w przewodniku, ale także miejscem, które zachwyca swoją formą z każdym stawianym krokiem. Byłam tam w nocy i wrażenie jest o pewnie o wiele silniejsze niż za dnia. Ławeczki, krzesła a nawet drewniane leżaki na kółkach idealnie wpasowane w tory, to tylko mała garstka co można tam zastać. Instalacje, sztuka w przestrzeni publicznej wypełniają to miejsca tak bardzo, że staje się magiczne. Pod koniec zielonej od drzew i kwiatów ścieżki, ujrzałam coś co zachwyciło mnie bardziej niż wielkie nowojorskie drapacze. Drewniane siedziska przypominały mini teatr, można było wygodnie usiąść i odpocząć. Normalna rzecz można pomyśleć, jest mały wyjątek, zamiast sceny wbudowana jest plastikowa ogromna szyba, która jak ekran w kinie pokazuje tętniącą życiem ulicę Nowego Jorku. Można tak siedzieć godzinami i patrzeć na migające światła żółtych taksówek..Aż się rozmarzyłam

Były też zakupy w Victoria Secret - można teraz grać w rozbieraną butelkę - żartuję :) Ten sklep powinien dostać nagrodę we wszystkich kategoriach. Która Pani nie miała jeszcze na sobie kawałka majtek czy stanika z VS, musi wpisać to na listę rzeczy do zrobienia przed śmiercią. Gdybym miała zabrać trzy rzeczy na bezludną wyspę wzięłabym strój kąpielowy i super sexowny komplet bielizny i anielską piżamkę. Czy można się czuć bardziej kobieco? Uwierzcie, nie można.

No i jeszcze jedna ciekawostka na koniec, która myślę, że powinna się wam spodobać. Piękne zdjęcia, ciekawa osobowość i do tego można śledzić zdjęcia na blogu. Polecam stronkę konceptualny.com. Ujęcia jak z bajki, miejsca jak ze snu.

środa, 11 kwietnia 2012

PARK TSAVO - KENIA

Jeśli nie macie pomysłu na następne wakacje w zimie - to warto wziąć pod uwagę Kenię! Oferty last minute z Polski są często bardzo atrakcyjne. Koszt wyjazdu na safari to około 400 USD, a wspomnienia i fantastyczne zdjęcia zostaną na zawsze.



poniedziałek, 2 kwietnia 2012

ZAMYKAM OCZY I ODPOCZYWAM - KENIA


Pierwszy dzień wypoczynku w Kenii, zaczęłyśmy od wycieczki na wyspę Wasini. Busik przypominający egipski "yalla bus" odebrał nas z hotelowej recepcji, zdecydowanie za wcześnie rano. Klimatyzacja to jednak duży luksus, bo w żadnym z busików niestety jej nie ma, i po dziesięciu minutach jazdy po dziurawej drodze, jestem mokrusieńka. Przesuwamy szyby małym czarnym pstryczkiem i wpada do środka gorące powietrze, ale przynajmniej jest czym oddychać. Wszystkie drogi, którymi jedziemy są w koszmarnym stanie. Czasami zjeżdżamy częściowo na pobocze, bo jest lepsze niż główna droga. Trzęsie tak strasznie, że ma się ochotę od razu wracać. Mam wrażenie, że zaraz odpadną nam koła i wypadnę razem z siedzeniem na tą koszmarnie dziurawą drogę. Trzęsawka trwała ponad godzinę, gdy dojechaliśmy do celu czułam się jakby przejechał po mnie czołg. Na wysokiej kamiennej przystani zaczęli zbierać się ludzie, gotowi na wielką przygodę. Drewniane łodzie czekały zwarte i gotowe na przyjęcie swoich pasażerów. Załoga w białych koszulkach stała na baczność i obserwowała wałęsających się z aparatami polskich turystów, którzy prawie dostali zawału gdy przewodnik czarny jak ziemia powiedział: "dzień dobry, nazywam się Sławek i będę wasz przewodnik dzisiaj". Sama zaniemówiłam. Sławek jest Kenijczykiem, nigdy nie był w Polsce a języka nauczył się od turystów. Bardzo grzeczny, pracowity i przy tym ogromnie skromny.


Schodzimy stromymi schodami do łódek. Majtkowie podają rękę, co by ktoś nie wpadł do wody i zajmujemy wolne miejsca. Kto się nie mieści, przeskakuje do następnej łajby, zacumowanej równolegle do naszej. I podzieleni na dwie grupy ruszamy w rejs, który będzie trwał około godziny. Na początku mini śniadanie, kto nie zdążył zjeść w hotelu. Jest gorąca herbata, kawa, coś smażonego wyglądające jak pączki, tylko trójkątne. Bo to chyba jednak były pączki. Słodkie arbuzy i świeże ananasy, szaleństwo a to dopiero początek. Natalia wzięła wolne z okazji mojego przyjazdu, więc gadamy o pierdołach i czekamy aż paxy zaczną zadawać pytania z serii, "a ile jeszcze będziemy płynąć", "a czemu jest tak gorąco", albo podczas opowiadania o Kenii nagle zapytają "a jak jest w Chinach". Długo się nie nacieszyłyśmy spokojem i chwilę później popłynęła seria pytań. Pan z saszetką witchena i klapeczkami od Tommiego H., trochę się nudził bo do wody nie chciał wchodzić, dziwna sprawa bo wyjazd skierowany na nurkowanie, snorkowanie i wieloetapowy relaks na łodzi. Dziewczyny w skąpych strojach i pomarańczowymi piercingami w językach, położyły się na dziobie i przynajmniej one wiedziały jak czasu i słońca nie marnować. Zamykam oczy i przenoszę się myślami gdzieś daleko..budzą mnie krople wody spływające po moich plecach, bo zaczęło trochę bujać i woda pryska na wszystkie strony. Zrzucamy kotwicę i szykujemy się na nurkowanie. Każdy dostał maskę, rurkę i płetwy, dla mniej przekonanych co do swoich umiejętności pływania, czekały także kapoki. No i chlup. Pierwsi odważni popłynęli oglądać podwodny świat w towarzystwie delfinów, które nagle wyłoniły się spod tafli wody. No i zanim ja wcisnęłam się w kombinezon, delfinów już nie było. Sprzęt na plecy, potem krok na drewniany stopień, problemy z utrzymaniem równowagi, jęki od ciężaru na plecach, raz, dwa, trzy hop. Jestem w wodzie. Instruktor pokazuje kciuk skierowany w dół, czyli nie gadamy nurkujemy. Wypuszczam powietrze i powoli zaczynam się zanurzać. Ukazała mi się przerażająca głębia, uspokoiłam oddech i byliśmy już na dole, gdzie ukazała się kolorowa rafa i wielkie rozgwiazdy, od których nie mogłam oderwać wzroku. Były spektakularne muszle, biało-czarne mureny lamparcie i rybki, których nigdy wcześniej nie widziałam. Cudowne uczucie.


Po nurkowaniu wszyscy zgłodnieli i padło hasło obiad. Jednak nie na łodzi, tylko na wyspie do której ruszyliśmy pod pełnymi żaglami. Przypomniały mi się czasy obozu żeglarskiego na mazurach, szalone pomysły, wspaniali ludzie i masa wspomnień. Szmaty poszły w dół i dobiliśmy do brzegu. Na wyspie czekał już na nas posiłek. Przed wycieczką każdy deklarował co będzie jadł, a wybór był zaskakujący. Kraby kontra kurczak. Kto by jadł kurczaka, gdy można spróbować kraba, nawet jeśli nie jest się wielkim miłośnikiem seafood'a. A jednak znaleźli się i tacy. Bez komentarza. Drewniana podłoga, krzesła i słomiany dach z którego zwisały nietoperze, które nerwowo obserwowałam czy nie wpadają mi do talerza. Wino, kraby i pieczone kawałki kokosów jako przystawka, podkręciły mój apetyt, bo jak się okazało to dopiero początek uczty. Podano także wyśmienitą rybę, która była tak smaczna, że będę ją jeszcze długo wspominać. Na deser owoce i sezamki i już nie mogłam się podnieść. Chwila odpoczynku, ostatni łyk białego wina i dla chętnych przewidziane było zwiedzanie wioski i koralowy ogród. Dziewczyny od kolczyków poszły na basen, a my z reszta grupy spacerowaliśmy po małej urokliwej wyspie Wasini. Zatrzymaliśmy się przy imponującym baobabie, który rósł sobie przy szkole. Dzieci nie miały przerwy więc, przeszliśmy niezauważeni. Podeszłam po cichu do zakratowanego okna bez szyby i zobaczyłam dzieciaczki w mundurkach. Dzieci w szkole spędzają cały dzień z przerwą na obiad, na który idą do domu. Bieda aż piszczy, niektóre dzieci mają za duże buty, przybrudzone koszule, jednak uśmiech z ich twarzy nie znika. Minęliśmy domki z krowich bobków, kozy, parę kur i maluchy bawiące się przed domem. Ktoś z wycieczki dał im paczki z prowiantem zabrane z hotelu. Radość w oczach tych szkrabów biła na całą okolicę, niektóre płakały ze szczęścia. Ogród koralowy wyglądał bardzo tajemniczo. Ogromne pole na którym wyrosły ogromne korale, przypominające wielkie grzyby. przechodziliśmy drewnianą kładką i nie mogliśmy się nadziwić, czego ta natura nie stworzy. Piękne!


Rejs do portu i znowu trzeba było tarabanić się busem do hotelu. Ten bus będzie mi się śnił po nocach. Wycieczka cudowna, odpoczęłam jak nigdy. Każdemu życzę takich chwil, gdzie człowiek czuje że żyje, zapomina o problemach i bierze głęboki wdech gdzieś daleko w Afryce...