Miałam napisać wczoraj, ale było we mnie tyle negatywnych emocji po locie, że wolałam lekko ochłonąć. Poleciałam do Nowego Jorku zrobić zakupy, pouśmiechać się do ludzi na ulicy i wydać kolejną fortunę na nieprzewidziane zakupy w Victoria Secret. Ten sklep jest jak narkotyk, ile raz bym tam nie wlazła, wychodzę z pustym portfelem. No, ale radości nie ma końca i warto wydać pół wypłaty na tą anielską bieliznę. Na ulicy wszyscy w biegu, można dostać zawrotów głowy. Moim zadaniem bojowym był zakup męskich majtek. Wiedziałam jaka firma, wiedziałam gdzie i wiedziałam, że rozmiar M, ale nikt mi nie powiedział, że tam nie będzie oznaczenia S, M, L itd. Jejciu, pół godziny stałam przy dziale z męskimi slipami i nie miałam najmniejszego pojęcia, które będą dobre. To jakieś szaleństwo. Nie ma żadnego oznaczenia, tylko numery, milion numerów, no i był klops. W końcu poprosiłam jakiegoś przystojniaka, o krótki wykład na temat rozmiarów i już wszystko stało się jasne. Kupione, zapakowane przez olbrzymią Panią przy kasie, której stylizacja na ten dzień zaskoczyła chyba ją samą. Miała na sobie kolczyki, pierścionki, korale, tatuaże, sztuczne rzęsy, coś z włosów przypominające gniazdo, makijaż jak na sylwestra i paznokcie w kształcie szponów sokoła. To miasto nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać. Tam każdy ma swój styl i jest unikatowy, co w gruncie rzeczy w pewnym stopniu mnie fascynuje.
Samolot do NYC zapchany po ostatnie siedzenie. 293 osoby na pokładzie, 8 stefek do opanowania hinduskiej bandy, dwie w kuchni, więc w sumie zostaje 6, a jedna osoba to CS, która nie zawsze jest wtedy kiedy powinna i wychodzi 5 osób pracujących jak roboty z baterią super turbo. Już na boardingu chciałam wracać do "domu", bo zapowiadało się istne czternastogodzinne piekło. Wchodzą jak do stodoły, od razu do toalety, która jeszcze przed startem wyglądała jakby ktoś się w niej kąpał, sikał na podłogę i wszystko co papierowe rzucał gdzie popadnie. A to dopiero początek. Tak jakby na lotnisku nie było toalet. Dzieciaki biegają, pozostali ściągają klapki i przemieszczają się na bosaka, po obrzydliwie brudnej wykładzinie w kabinie, nie wspominając już o innych miejscach w samolocie, które czyszczone są tak prowizorycznie, że myję ręce przy każdej możliwej okazji. Wiem, że samolot wygląda jakby był polerowany przez tydzień na przyjęcie pasażerów, ale prawda jest taka, że robi się prowizoryczne sprzątanie w przeciągu 20-40 min. i samolot rusza w kolejną podróż. Zbiorowisko bakterii, karaluchów i zarazków z których istnienia nie zdajemy sobie sprawy. Bagaże blokują przejście, Ci w sari udają że nie rozumieją co do nich mówię, bo w końcu jestem tragarzem. "water-water sister water" słychać z każdej strony. Infanty z matką karmiącą posadzili koło okna, jej męża osiemnaście siedzeń dalej, na miejscach przeznaczonych dla matki z dzieckiem siedzą wygodnie pary, które nie chcą się rozdzielić i ustąpić miejsca matce z maluszkiem. Pretensje, że dzieci płaczą i skaczą po siedzeniach, że są już głodni, że chcą siedzieć w biznesie i żebym im podać szampana.
Prawie czternaście godzin lotu, oprócz odpoczynku 3,5 godziny nie usiadłam nawet na minutę. Jak na targowisku. Przekrzykiwali się jeden przez drugiego. Nie miałam już siły. Jeden imbecyl się schlał, wyzwał mnie od rasistów, gdy zdecydowałam że kończymy dla tego Pana serwis napojów alkoholowych, bo w USA będzie to nasza wina, że baran jest pijany. Zaczepiał innych pasażerów, wyrzucił trzy tacki z jedzeniem na podłogę i drzwi, siedzenie i podłoga kleiły się od sałatki makaronowej, masła, ryżu i soku pomarańczowego. Zwierzęta nie ludzie, zoo nie praca. Po raz kolejny zacisnęłam zęby i przetrwałam do końca ten cyrk. Jak to dzisiaj powiedział mój tato - choćbyś nie wiem jak ciężko pracował, męczył się i pocił, choćby to było upokarzające i męczące do granic możliwości, to szybko o tym zapomnisz a kasa zostanie. I święte słowa. W drodze powrotnej już cisza i spokój, nawet się trochę nudziłam. Teraz odpoczynek w Doha, pójdę się trochę przejść i wieczorem może na souk. Mam ochotę na tajską kuchnię dzisiaj. Mm...o tak.
Samolot do NYC zapchany po ostatnie siedzenie. 293 osoby na pokładzie, 8 stefek do opanowania hinduskiej bandy, dwie w kuchni, więc w sumie zostaje 6, a jedna osoba to CS, która nie zawsze jest wtedy kiedy powinna i wychodzi 5 osób pracujących jak roboty z baterią super turbo. Już na boardingu chciałam wracać do "domu", bo zapowiadało się istne czternastogodzinne piekło. Wchodzą jak do stodoły, od razu do toalety, która jeszcze przed startem wyglądała jakby ktoś się w niej kąpał, sikał na podłogę i wszystko co papierowe rzucał gdzie popadnie. A to dopiero początek. Tak jakby na lotnisku nie było toalet. Dzieciaki biegają, pozostali ściągają klapki i przemieszczają się na bosaka, po obrzydliwie brudnej wykładzinie w kabinie, nie wspominając już o innych miejscach w samolocie, które czyszczone są tak prowizorycznie, że myję ręce przy każdej możliwej okazji. Wiem, że samolot wygląda jakby był polerowany przez tydzień na przyjęcie pasażerów, ale prawda jest taka, że robi się prowizoryczne sprzątanie w przeciągu 20-40 min. i samolot rusza w kolejną podróż. Zbiorowisko bakterii, karaluchów i zarazków z których istnienia nie zdajemy sobie sprawy. Bagaże blokują przejście, Ci w sari udają że nie rozumieją co do nich mówię, bo w końcu jestem tragarzem. "water-water sister water" słychać z każdej strony. Infanty z matką karmiącą posadzili koło okna, jej męża osiemnaście siedzeń dalej, na miejscach przeznaczonych dla matki z dzieckiem siedzą wygodnie pary, które nie chcą się rozdzielić i ustąpić miejsca matce z maluszkiem. Pretensje, że dzieci płaczą i skaczą po siedzeniach, że są już głodni, że chcą siedzieć w biznesie i żebym im podać szampana.
Prawie czternaście godzin lotu, oprócz odpoczynku 3,5 godziny nie usiadłam nawet na minutę. Jak na targowisku. Przekrzykiwali się jeden przez drugiego. Nie miałam już siły. Jeden imbecyl się schlał, wyzwał mnie od rasistów, gdy zdecydowałam że kończymy dla tego Pana serwis napojów alkoholowych, bo w USA będzie to nasza wina, że baran jest pijany. Zaczepiał innych pasażerów, wyrzucił trzy tacki z jedzeniem na podłogę i drzwi, siedzenie i podłoga kleiły się od sałatki makaronowej, masła, ryżu i soku pomarańczowego. Zwierzęta nie ludzie, zoo nie praca. Po raz kolejny zacisnęłam zęby i przetrwałam do końca ten cyrk. Jak to dzisiaj powiedział mój tato - choćbyś nie wiem jak ciężko pracował, męczył się i pocił, choćby to było upokarzające i męczące do granic możliwości, to szybko o tym zapomnisz a kasa zostanie. I święte słowa. W drodze powrotnej już cisza i spokój, nawet się trochę nudziłam. Teraz odpoczynek w Doha, pójdę się trochę przejść i wieczorem może na souk. Mam ochotę na tajską kuchnię dzisiaj. Mm...o tak.
Słowa Twojego Taty nie tylko Tobie pomogły.. Dominika trzymaj się i nie daj się.. jesteś moim katarskim Góru ;) jak Ty dasz rade to nie ma powodu żebym ja się załamała.. a że imbecyle na świecie istnieją - cóż.. szkoda że nie można takiemu przyłożyć.. Buziaki!
OdpowiedzUsuńP.s. ale żeby pół wypłaty na bieliznę.. no no ;)
Ta bielizna jest warta każdych pieniędzy :) podobno otwierają pierwszy sklep w Europie Londyn i Warszawa - będzie anielsko.
OdpowiedzUsuńPokazujesz, że praca stewki nie jest różami usłana, jak niektórzy myślą.
OdpowiedzUsuńA swoją drogą myślałam, że jednak pasażerowie takich prestiżowych jak by nie było linii jak Qatar to są lepiej wychowani.
Chciałabym żeby pasażerowie byli adekwatni do ilości gwiazdek, które posiadamy - niestety :(((
OdpowiedzUsuńKaraluchy??????.... No tego akurat sie w samolocie nie spodziewalam!!!
OdpowiedzUsuń