Wszystko poszło zgodnie z planem. Umówiłam się na CouchSurfingu z Ganeshem, który pomógł mi dokonać rezerwacji i zabrał do miejsca, gdzie odbywają się skoki. Wcześniej pojechaliśmy na lekkie meksykańskie śniadanie, które po skoku czułam ze zdwojoną siłą. W bazie warto być wcześnie rano. Wypełnia się dokumenty, podpisuje dziesiątki paragrafów i na końcu wpisuje osobę, z którą w przypadku nieszczęśliwego wypadku należy się skontaktować. Noo wtedy mi już tak do śmiechu nie było. Wszyscy są przemili i bardzo pomocni. Dziewczyna z obsługi przyniosła laminowaną kartkę z listą utworów, które chciałabym mieć na filmie, który też zamówiłam. I to był najtrudniejsze w ciągu całego dnia. Połowy piosenek nie znałam, ale Ganesh szukał w Itunes na swoim telefonie i jakoś poszło. Nalepkę z imieniem i numerem 44 przykleiłam na koszulkę i pozostało oczekiwanie na moją kolej. W bazie robiło się tłoczno i strasznie gorąco. Poszliśmy na zewnątrz oglądać tych, którzy skaczą od kilku do kilkunastu razy dziennie i patrzyliśmy jak lądują. Czekania nie było końca, ale biorąc pod uwagę weekend i ilość osób oczekujących to i tak poszło szybko.
Co jakiś czas sprawdzałam na monitorze, czy moje imię już się pojawiło i mam się powoli rozglądać za moim instruktorem. Po ponad dwóch godzinach zostałam przydzielona do grupy nr.19. Na tablicy widniało imię instruktora oraz kamerzysty, który moje przeżycia będzie rejestrował od momentu wkładania kombinezonu, aż po lądowanie na zielonej trawce. Przegryzając m&m'sy usłyszałam głos mojego instruktora, który z filmowym uśmiechem przywitał mnie serdecznie. Przeszliśmy na drugą stronę hangaru i zaczęło się ubieranie. Aż samej trudno mi w to uwierzyć, ale w ogóle się nie bałam. Ani chwili zawahania, no jakbym robiła to każdego dnia. Może to dlatego, że samolot nie jest dla mnie jakąś nowością i spędzam tam około 150 godzin w miesiącu? Nie wiem, ale dżoker nie schodził z mojej twarzy i nie mogłam się doczekać, kiedy to wreszcie się zacznie. Ubrana w czerwony, bardzo twarzowy kombinezon, ubrana w szelki, pasy co tam jeszcze, byłam gotowa do zrobienia najbardziej szalonej rzeczy, która przyszła mi do głowy. Matt, któremu powierzyłam swoje życie, dał znak że samolot już na nas czeka. I wtedy w sercu poczułam ścisk i pomyślałam sobie, Matko za parę minut wyskoczę z samolotu i będę mogła poczuć się wolna jak ptak, no z Mattem na plecach, ale chwała mu za to że tam będzie.
Po chwili siedzieliśmy już w samolocie. Mały kukuryźnik z dwoma ławeczkami w środku, na których siedzi się jeden za drugim, wystartował gdy wszyscy zajęli miejsca i dosłownie przytulili się do siebie. Matt siedział za mną i odpowiadał na nurtujące mnie pytania, a kamerzysta na ławeczce obok przygotowywał sprzęt i robił kilka ujęć z wnętrza. Samolot wzbijał się coraz wyżej i wyżej, a mi nawet nóżka nie dygnęła. Matt przypiął uprzęże, sprawdził czy wszystko jest zapięte prawidłowo i zostały mi do nałożenia tylko plastikowe gogle. Osiągnęliśmy odpowiednią wysokość i podniosła się osłona na drzwiach, czas na mnie. Do zobaczenia na dole! Trzy, dwa, jeden i fruuu...
Pęd powietrza i niesamowita prędkość uświadomiły mi co się wyprawia. Pojawił się kamerzysta, zrobiliśmy parę obrotów i spadałam jak ołowiana kula na teksańskie pole, który z góry wyglądało zniewalająco. Otworzyłam z mała pomocą spadochron i poczułam szarpnięcie, po których odetchnęłam z ulgą. Ufff..Matt pozwolił mi trochę posterować i zrobić kilka piruetów, po których odezwało się moje poranne buritos. Nogi miałam jak z waty, więc gleba zaliczona na koniec, a miało być pokazowo lądowanie na nogi. Ogromna radość i rozpierająca duma, że dokonałam czegoś co zawsze było moim marzeniem, nie opuszczała mnie do końca dnia. Jestem zajebista! No a na koniec filmik, podobno jak się raz skoczy to chce się zrobić to po raz kolejny. Jeśli tylko nadarzy się okazja, na pewno zrobię to po raz kolejny.