Już dawno, dawno na liście moich marzeń tych bardziej realnych do zrealizowania, pojawił się pomysł skoku ze spadochronem. Były plan wyskoczenia z samolotu w Dubaju nad sztuczną wyspą w kształcie palmy, ale koszt takiej imprezy jednak trochę odstrasza. Jako, że Dubaj lubię a ostatnimi dniami nawet bardzo, to jednak chyba nie ma dla mnie większego znaczenia na co będę spadać, czy na palmę, czy na pustynię czy na ziemię w Teksasie. I tak właśnie postanowiłam wykorzystać fakt, że mam w Houston dzień wolny i jeśli tylko pogoda dopisze, wybieram się na skok, przed którym chyba dostanę zawału - ze strachu oczywiście. Bo jakże miło pisze się o ekscytacji wynikającej z samego faktu, iż chce się to zrobić, ale jak już przyjdzie co do czego, chyba będę musiała dodatkowo zapłacić za kogoś, kto mnie wypchnie i zapewni że spadochron na pewno się otworzy. Przyjemność z filmem, zdjęciami i szkoleniem kosztuje około 300-350 dolarów, więc porównując Dubaj, koszty spadają o ponad połowę. Wysłałam zapytania w kilka różnych miejsc, które organizują taką dawkę adrenaliny i teraz czekam na odpowiedź. Skok planuję na 21 lipca, także przygotowania czas zacząć.
Z serii życie na pokładzie "kozy", wydarzyło się kilka zabawnych sytuacji. Loty do Stanów mam już opanowane w jednym palcu, mimo że Hindusi dają popalić to robię kilka takich długich tasiemców i mam automatycznie dużo godzin ( do wypłaty liczy się stawka za godzinę lotu - od startu do lądowania ), nie dostaję wiele lotów tam i powrót i mam taką ilość dni wolnych, że aż miło pracować. Aż wstyd się przyznać, ale na cztery pobyty w Waszyngtonie, nie zobaczyłam jeszcze rezydencji Obamy i biję się w pierś bo ostatnio po prostu nie chciało mi się zwlec tak wcześnie z łóżka, a nasz hotel jak zwykle na końcu świata. Na locie ani chwili oddechu, trzysta osób wyciska z nas ostatnie siły, żeby zaparzyć kawę i podać lody, których nie potrafią otworzyć bez naszej pomocy. Paznokcie połamane od otwieranie okrągłych pudełeczek z lodami i puszek Coca-Coli od których odpryskuje mi dodatkowo czerwony lakier. Część załogi idzie spać i zapanować nad trzystoma Hindusami w cztery osoby to nie lada wyzwanie. Ale jak to się mówi dajemy radę. Na trzy godziny przed lądowaniem w Waszyngtonie przygotowujemy się na tzw.drugi serwis, rozdając gorące ręczniczki ( przypominające bardziej chusteczki odświeżające ), co by ręce były czyste. Ruszamy zawsze w tym samym czasie z czterech stron. Dwie osoby rozdają od przodu do końca kabiny, a pozostałe dwie od końca do przodu, aż się spotkamy. Tym sposobem rach, ciach wszyscy mają gorącą chusteczkę w dłoni. Podaję plastikowymi szczypcami biały ręcznik, a chłopiec pyta: " a co teraz będzie?", odpowiadam " a teraz będziemy serwować śniadanie" z uśmiechem tak szerokim, że chyba uznał że to naprawdę świetny pomysł, żeby teraz coś zjeść. Z siedzenia po drugiej stronie alejki wychyla się może 4-5 letnia dziewczynka, ma długie czarne włosy uplecione w warkocz i ogromne brązowe oczy, które patrzyły na mnie ze zdziwieniem. Dziewczynka podniosła rękę i zapytała "przepraszam, czy ja teraz muszę iść umyć zęby?". Ha..śmiać mi się strasznie chciało, bo dzieciaki potrafią rozbroić pytaniami a ta mała zrobiła to celująco.
To by było dopiero coś, jakby każdy zanim podamy śniadanie musiał mieć umyte zęby. Chodzilibyśmy po kabinie i sprawdzali umyte -omlet, nie umyte-bułka z dżemem.
Z serii życie na pokładzie "kozy", wydarzyło się kilka zabawnych sytuacji. Loty do Stanów mam już opanowane w jednym palcu, mimo że Hindusi dają popalić to robię kilka takich długich tasiemców i mam automatycznie dużo godzin ( do wypłaty liczy się stawka za godzinę lotu - od startu do lądowania ), nie dostaję wiele lotów tam i powrót i mam taką ilość dni wolnych, że aż miło pracować. Aż wstyd się przyznać, ale na cztery pobyty w Waszyngtonie, nie zobaczyłam jeszcze rezydencji Obamy i biję się w pierś bo ostatnio po prostu nie chciało mi się zwlec tak wcześnie z łóżka, a nasz hotel jak zwykle na końcu świata. Na locie ani chwili oddechu, trzysta osób wyciska z nas ostatnie siły, żeby zaparzyć kawę i podać lody, których nie potrafią otworzyć bez naszej pomocy. Paznokcie połamane od otwieranie okrągłych pudełeczek z lodami i puszek Coca-Coli od których odpryskuje mi dodatkowo czerwony lakier. Część załogi idzie spać i zapanować nad trzystoma Hindusami w cztery osoby to nie lada wyzwanie. Ale jak to się mówi dajemy radę. Na trzy godziny przed lądowaniem w Waszyngtonie przygotowujemy się na tzw.drugi serwis, rozdając gorące ręczniczki ( przypominające bardziej chusteczki odświeżające ), co by ręce były czyste. Ruszamy zawsze w tym samym czasie z czterech stron. Dwie osoby rozdają od przodu do końca kabiny, a pozostałe dwie od końca do przodu, aż się spotkamy. Tym sposobem rach, ciach wszyscy mają gorącą chusteczkę w dłoni. Podaję plastikowymi szczypcami biały ręcznik, a chłopiec pyta: " a co teraz będzie?", odpowiadam " a teraz będziemy serwować śniadanie" z uśmiechem tak szerokim, że chyba uznał że to naprawdę świetny pomysł, żeby teraz coś zjeść. Z siedzenia po drugiej stronie alejki wychyla się może 4-5 letnia dziewczynka, ma długie czarne włosy uplecione w warkocz i ogromne brązowe oczy, które patrzyły na mnie ze zdziwieniem. Dziewczynka podniosła rękę i zapytała "przepraszam, czy ja teraz muszę iść umyć zęby?". Ha..śmiać mi się strasznie chciało, bo dzieciaki potrafią rozbroić pytaniami a ta mała zrobiła to celująco.
To by było dopiero coś, jakby każdy zanim podamy śniadanie musiał mieć umyte zęby. Chodzilibyśmy po kabinie i sprawdzali umyte -omlet, nie umyte-bułka z dżemem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz