czwartek, 13 listopada 2014

ROOM ESCAPE



Jak zawojować świat w kilka miesięcy? Nic prostszego. Pamiętacie grę online "escape the room", gdzie odnajdując przedmioty, rozwiązując zagadki mamy za zadanie wydostać się z tematycznego pokoju? No właśnie! Tym razem cel gry jest dokładnie taki sam, ale zamiast spędzać czas na komputerze czy ściągając grę na telefon, zbieramy paczkę przyjaciół i gramy "NA ŻYWO".

Już tłumaczę o co chodzi. Gry "room escape" w mgnieniu oka pojawiły się jako numer jeden na portalu TripAdvisor. Nie mogłam przejść obok tego obojętnie, więc zaczęłam szperać co jest fenomenem tej gry. Przeglądając strony internetowe, okazuje się, że można grać już praktycznie na całym świecie. Wystarczy wybrać miasto i zebrać grupkę przyjaciół, żeby zacząć zabawę. No to ciach, miasto - Warszawa, grupa trzyosobowa, wybieramy spośród trzech pokoi Indiana, Piwnica i Laboratorium. Nie wiemy co nas tam czeka. Wiemy tylko, że będziemy mieć 60 min na ucieczkę.

Przyjeżdżamy na miejsce, parę minut przed planowaną godziną rozpoczęcia gry. Warto przybyć kilka minut wcześniej. Zostawiamy kurtki, torebki itp. i przemiła obsługa objaśnia jak będzie wyglądała nasza godzina w pokoju "piwnica". Lekki stresik, adrenalina i z zamkniętymi oczami wchodzimy do pokoju, gdzie zaczyna się nasza przygoda. Trzaskają drzwi, a na monitorze zegar odlicza minuty do końca gry i tym samym czas jaki mamy na ucieczkę. No to do dzieła. Nie zdradzę wam szczegółów, bo zepsułabym całą frajdę, ale bez wątpienia musicie ze sobą współpracować od samego początku. Pokoje tematyczne wypełnione są przedmiotami, gadżetami, meblami itp. które zawierają zagadki logiczne, nie dla idiotów. Trzeba pogłówkować i to mocno, żeby nie utknąć w piwnicy. Biegamy jak oparzeni, przesuwamy meble, oglądamy kartki, szukamy numerów, liczymy, dodajemy, skręcamy, łączymy w pary, otwieramy kłódki i śmiejemy się do rozpuku, bo zagadki do łatwych nie należą. Nasze poczynania podgląda na monitorach obsługa "room escape" i gdy jak kołki nie wiemy co dalej, pojawia się na monitorze podpowiedź, dzięki której ruszamy jak burza i szukamy kolejnych haseł, kodów itp.żeby za jakiś czas świętować zwycięstwo. Zostaje parę minut do końca, serce bije nam jak oszalałe, trzymamy w ręce kolorowe klucze, kończy się czas, nie mamy bladego pojęcia jak się wydostać, dostajemy dwie dodatkowe minuty i eureka. Otwieramy drzwi i jesteśmy uratowani.

Emocje trzymają nas jeszcze długo po wyjściu. Ojj..tak, tak na pewno przyjdziemy jeszcze raz splądrować inne pokoje. Była to najlepsza zabawa na jakiej kiedykolwiek byłam. 60 min. intensywnego myślenia, z genialnym pomysłem na kreatywne spędzenie wolnego czasu. Doskonała forma integracji dla pracowników firm, jednym słowem niesamowicie polecam. W grze może brać udział od dwóch do pięciu osób. Dwie hmm..moim zdaniem to za mało, pięć to już tłum. Najśmieszniej i najwygodniej grać w 3-4 osoby, bo jak to się mówi co dwie głowy to nie jedna. Korzystaliśmy z "room escape" przy ul. Śniadeckich 1/15 http://roomescape.pl Profesjonalna obsługa, miła atmosfera, genialna zabawa, polecam razy sto. Koszt 60 minutowej gry to 150 zł.do godz.15 stej i 180 zł. po 15 stej. za całą grę, więc można podzielić koszty na ilość graczy. Konieczna jest wcześniejsza rezerwacja. Jak już wspominałam pograć można w większości dużych miast na świecie, w Polsce ucieczki z pokoju możecie spróbować m.in. w Gdańsku, Krakowie, Łodzi, Poznaniu lub we Wrocławiu. Udanej zabawy!

poniedziałek, 10 listopada 2014

PI KEJ PI

Podróże kształcą, oj tak, tak, szczególnie w PI KEJ PI. Odjazd o czasie, tłum gotowy do zajmowania miejsc jak przed wejściem do samolotu na pół godziny przed otwarciem bramek. Dobrze, że pociąg objęty jest rezerwacją miejsc, bo byłabym na straconej pozycji. Wagon X, przedział Y, miejsce Z, jestem, wyciągam książkę, zakładam okulary, proszę o pomoc w umieszczeniu walizki na metalowej kratce no i ruszamy.
- Przepraszam czy daleko Państwo jadą? - pytam z ciekawości, czy będziemy się tak kisić przez kilka godzin czy może ktoś wysiądzie wcześniej.
- Czy daleko? -  dziwi się mężczyzna pod oknem w białek koszuli rozpiętej do połowy klaty, z której wychodzą czarne, spocone, kręcone włosy.
- No, w sensie dokąd Państwo jedziecie?
- A dlaczego Pani pyta?
- Boję się, że zasnę dlatego pytam.
- Jest Pani na jakichś tabletkach?
- Nie, ale jestem zmęczona.

Na jakich tabletkach? Matko, czy już nie można się zapytać kto gdzie jedzie. Po godzinie żałowałam, że jednak nie wzięłam żadnej tabletki na sen albo na jakieś ogólne otumanienie, bo białej koszuli gęba się nie zamykała. Po trzech godzinach zrobiłabym wszystko, żeby choć na chwilę przestał gadać z koleżanką w czarnej sukience. Oprócz gaduły, jest jeszcze brunetka, odbierająca telefon niczym pracownik infolinii. Wiem już co robi, gdzie jedzie, że odwołała ślub na dwa tygodnie przed ceremonią, że ma nowego szefa, że jeździ tą trasą często, że pracuje w banku, że jest opóźnienie, że zjadła kanapkę z łososiem na mieście i na litość boska, dlaczego ja muszę tego słuchać. Czy tak trudno jest odebrać telefon poza przedziałem, gdzie nikt nie będzie słuchać jak często zmienia majtki i jak bardzo tęskni za swoim misiem pysiem.

Jedzie poczęstunek. Wielki wózek zatrzymuje się przed przedziałem.
- Dzień dobry, w imieniu PKP Intercity przysługuje Państwu darmowy poczęstunek, woda, kawa, herbata, soczek?
- Poproszę wodę.


W zestawie z wodą, jest też "pryncypałek". Koszt biletu 130 pln, smak "pryncypałka" bezcenny. Zapomniałam dodać, że rozpoczął się sezon na grypę i narzekanie. Że zimno, że mokro, że ponuro, że pociąg jedzie długo, bo tory w remoncie, że nie powiedzą o opóźnieniu, że to bandyci i oszuści, że PIS , że PO, że wszyscy kradną. Kaszlący cały przedział, jeden na drugiego. Gruźliki, popijają zamówioną kawkę i oznajmiają, że zaraz wysiadają. Moje modły zostały wysłuchane. Przez ostatnie pół godziny, jadę w ciszy. Rozkosz dla uszu. Nareszcie w domu.

czwartek, 6 listopada 2014

ZWYKŁY BILET


- Dzień dobry, poproszę bilet do K-K na godzinę 16:20
- Zwykły? - odpowiada Pani z okienka biletowego na dworcu PKP w Warszawie.
- A jakie są? - pytam. Kobieta przewraca oczami i zapowietrza się ze zdziwienia, bo przecież nie jeżdżę pociągiem codziennie a raczej kilka razy w roku i podział na bilety zwykłe i niezwykłe jest mi obcy.
- Ma pani jakieś zniżki? - warczy zza szyby.
- Nie, nie mam.
- Kartą czy gotówką? - pada hasło. Nerwowo szukam info o zakazie płacenia kartą, ale uff na szczęście nie ma.
- Będę płaciła kartą - odpowiadam i dokonuję płatności zwykłego biletu bez możliwości wybrania czy przy oknie, czy na korytarzu czy w wagonie bezprzedziałowym, bo papierowa przepustka na Intercity już wydrukowana zanim jeszcze włożyłam kartę do czytnika. Świetnie, ponad godzina do odjazdu, siadam w sieciówce z herbatą pomarańczowo jaśminową i zaczynam miesiąc w Polsce. Już wiem, że będzie gorąco.