Niespodziewanie, zamiast siedzenia w domu i czekania na telefon od ludzi ustalających grafik, na moim rosterze ( czyli harmonogramie) pojawił się Mediolan. Bodziorno zatem i niech żyje pizza. Najpiękniejsze w tym wszystkim było to, że Włochy zaprosiły mnie na 4 dni, w tym dwa wolne na miejscu. Żyć nie umierać. Sprawdziłam kto ze mną leci i mina mi trochę zrzedła, jak zobaczyłam same skośnookie nazwiska. Ale na briefingu okazało się, że nie taki diabeł straszny i ludzie byli naprawdę super. Po raz kolejny muszę stwierdzić, że wszystko zależy od tego z kim się leci, a nie jakich ma się pasażerów. No i wyruszyłam.
Samolot Airbus 330 z którym już prawie jestem za pan brat, nie był całkowicie zapełniony także lot upłynął bardzo spokojnie. Wylądowaliśmy na makaronowej ziemi wieczorem, a następnego dnia rano lecieliśmy do Francji tam i powrót. Aż 37 osób w jedną stronę i nie wiele więcej w drugą i zaliczyłam pierwszą w życiu kuchnię - czyli mówiąc po mojemu Galley. Podobało mi się, szczególnie, że nie miałam wiele do roboty, a serwis nie wymagał wielkiego doświadczenia, nawet Zenek z krainy kredek by sobie poradził. Wiele dzieje się w galley, trzeba mieć oczy na około głowy i być bardzo zorganizowanym. Wszystko ma swoje miejsce, trzeba wiedzieć dlaczego tak a nie inaczej i niestety trzeba się nauczyć na własnych błędach. W galley przygotowuje się wszystkie posiłki, napoje, są piekarniki i expresy do kawy, herbaty. Są pojemniki z lodem, z kubkami, z zabawkami dla dzieci, z dzbankami i z wszystkim innym o czym wam się nawet nie śniło. Na przestrzeni gdzie ledwie mieszczą się trzy osoby, znajdują się praktycznie i fizycznie wszystko co do przetrwania potrzebne.
Hotel Hilton Garden Inn, który tylko z nazwy przypominał hotelową sieć Pani Paris, zlokalizowany był na totalnym odludziu około 10 min. od lotniska Malpensa. Ani żelazka w pokoju, ani wygodnego łóżka i jak zwykle zimno. Nie dało się okna otworzyć a klima nie chciała podgrzewać tylko chłodzić. Na całe szczęście hotel był o tyle miły, że organizował busa 24 godziny na dobę i robił podwózkę na stację lub lotnisko, skąd można było załapać się na pociąg np.do Mediolanu. Pierwszego dnia wybrałam się do miejscowości Arona, parę stacji od naszej wsi. Piękne jezioro, cudowna pogoda i ten włoski klimat małego miasteczka, z wąskimi uliczkami i pysznymi włoskimi lodami, które pani o ciemnych włosach nakładała szpachelką naprawdę od serca. Cóż to była za rozkosz dla moich kubków smakowych...Dla takich chwil warto żyć. Lody na każdym kroku, można przytyć na takim wyjeździe z dobre pięć kilo. Nie mam w domu wagi, więc nie wiem czy powinnam już zacząć dietę, czy jeszcze trochę mogę się nacieszyć smakołykami. Następnego dnia wybrałam się sama do Mediolanu. Gdyż ponieważ, nikt nie był zainteresowany zwiedzaniem miasta, a pogoda jak na złość nie sprzyjała wędrowaniu po mieście mody i małych piesków, pojechałam pociągiem sama. Dla chcącego nic trudnego jak to się mówi. Kupiłam bilet na londyński czerwony autobus City Tour, który obwiózł mnie po wszystkich najważniejszych miejscach Mediolanu, a dodatkowo posłuchałam co ma mi do powiedzenia głos z różowych słuchawek, które podłączyłam w autobusie.
W Medio oczywiście ani przez minutę nie padało i niańczyłam cały dzień parasolkę, którą wypożyczyłam z hotelu. Widziałam sesję zdjęciową, dużo małych wypicowanych przez swoich właścicieli piesków i masę turystów. Kupiłam tradycyjnie już magnesik na lodówkę, wybrałam taki z napisem ITALY, żeby można było podłączyć pod inne włoskie miasta jak kiedyś będę. Świąt prawie nie odczułam, w tej pracy zapomina się o wszystkich uroczystościach, świętach i ważnych datach. Jednego dnia jesz śniadanie w Mediolanie a drugiego ruszasz na drugi koniec świata, żeby zjeść kolację w Singapurze.
Czas płynie powoli, choć ja myślami jestem w Krakowie, tam gdzie nie mogłam być w ważnych i smutnych zarazem dla mnie momentach. Byłam w kościele, pomodliłam się za dobrego kolegę, który nas opuścił i wszystkim będzie nam Go bardzo brakować. Jestem pewna, że będzie na mnie spoglądał tam z góry, gdy będę gdzieś w chmurach. "Cukiereczku" zawsze będziemy o Tobie pamiętać !!!
Samolot Airbus 330 z którym już prawie jestem za pan brat, nie był całkowicie zapełniony także lot upłynął bardzo spokojnie. Wylądowaliśmy na makaronowej ziemi wieczorem, a następnego dnia rano lecieliśmy do Francji tam i powrót. Aż 37 osób w jedną stronę i nie wiele więcej w drugą i zaliczyłam pierwszą w życiu kuchnię - czyli mówiąc po mojemu Galley. Podobało mi się, szczególnie, że nie miałam wiele do roboty, a serwis nie wymagał wielkiego doświadczenia, nawet Zenek z krainy kredek by sobie poradził. Wiele dzieje się w galley, trzeba mieć oczy na około głowy i być bardzo zorganizowanym. Wszystko ma swoje miejsce, trzeba wiedzieć dlaczego tak a nie inaczej i niestety trzeba się nauczyć na własnych błędach. W galley przygotowuje się wszystkie posiłki, napoje, są piekarniki i expresy do kawy, herbaty. Są pojemniki z lodem, z kubkami, z zabawkami dla dzieci, z dzbankami i z wszystkim innym o czym wam się nawet nie śniło. Na przestrzeni gdzie ledwie mieszczą się trzy osoby, znajdują się praktycznie i fizycznie wszystko co do przetrwania potrzebne.
Hotel Hilton Garden Inn, który tylko z nazwy przypominał hotelową sieć Pani Paris, zlokalizowany był na totalnym odludziu około 10 min. od lotniska Malpensa. Ani żelazka w pokoju, ani wygodnego łóżka i jak zwykle zimno. Nie dało się okna otworzyć a klima nie chciała podgrzewać tylko chłodzić. Na całe szczęście hotel był o tyle miły, że organizował busa 24 godziny na dobę i robił podwózkę na stację lub lotnisko, skąd można było załapać się na pociąg np.do Mediolanu. Pierwszego dnia wybrałam się do miejscowości Arona, parę stacji od naszej wsi. Piękne jezioro, cudowna pogoda i ten włoski klimat małego miasteczka, z wąskimi uliczkami i pysznymi włoskimi lodami, które pani o ciemnych włosach nakładała szpachelką naprawdę od serca. Cóż to była za rozkosz dla moich kubków smakowych...Dla takich chwil warto żyć. Lody na każdym kroku, można przytyć na takim wyjeździe z dobre pięć kilo. Nie mam w domu wagi, więc nie wiem czy powinnam już zacząć dietę, czy jeszcze trochę mogę się nacieszyć smakołykami. Następnego dnia wybrałam się sama do Mediolanu. Gdyż ponieważ, nikt nie był zainteresowany zwiedzaniem miasta, a pogoda jak na złość nie sprzyjała wędrowaniu po mieście mody i małych piesków, pojechałam pociągiem sama. Dla chcącego nic trudnego jak to się mówi. Kupiłam bilet na londyński czerwony autobus City Tour, który obwiózł mnie po wszystkich najważniejszych miejscach Mediolanu, a dodatkowo posłuchałam co ma mi do powiedzenia głos z różowych słuchawek, które podłączyłam w autobusie.
W Medio oczywiście ani przez minutę nie padało i niańczyłam cały dzień parasolkę, którą wypożyczyłam z hotelu. Widziałam sesję zdjęciową, dużo małych wypicowanych przez swoich właścicieli piesków i masę turystów. Kupiłam tradycyjnie już magnesik na lodówkę, wybrałam taki z napisem ITALY, żeby można było podłączyć pod inne włoskie miasta jak kiedyś będę. Świąt prawie nie odczułam, w tej pracy zapomina się o wszystkich uroczystościach, świętach i ważnych datach. Jednego dnia jesz śniadanie w Mediolanie a drugiego ruszasz na drugi koniec świata, żeby zjeść kolację w Singapurze.
Czas płynie powoli, choć ja myślami jestem w Krakowie, tam gdzie nie mogłam być w ważnych i smutnych zarazem dla mnie momentach. Byłam w kościele, pomodliłam się za dobrego kolegę, który nas opuścił i wszystkim będzie nam Go bardzo brakować. Jestem pewna, że będzie na mnie spoglądał tam z góry, gdy będę gdzieś w chmurach. "Cukiereczku" zawsze będziemy o Tobie pamiętać !!!