wtorek, 26 kwietnia 2011

MAKARON i PIZZA

Niespodziewanie, zamiast siedzenia w domu i czekania na telefon od ludzi ustalających grafik, na moim rosterze ( czyli harmonogramie) pojawił się Mediolan. Bodziorno zatem i niech żyje pizza. Najpiękniejsze w tym wszystkim było to, że Włochy zaprosiły mnie na 4 dni, w tym dwa wolne na miejscu. Żyć nie umierać. Sprawdziłam kto ze mną leci i mina mi trochę zrzedła, jak zobaczyłam same skośnookie nazwiska. Ale na briefingu okazało się, że nie taki diabeł straszny i ludzie byli naprawdę super. Po raz kolejny muszę stwierdzić, że wszystko zależy od tego z kim się leci, a nie jakich ma się pasażerów. No i wyruszyłam.

Samolot Airbus 330 z którym już prawie jestem za pan brat, nie był całkowicie zapełniony także lot upłynął bardzo spokojnie. Wylądowaliśmy  na makaronowej ziemi wieczorem, a następnego dnia rano lecieliśmy do Francji tam i powrót. Aż 37 osób w jedną stronę i nie wiele więcej w drugą i zaliczyłam pierwszą w życiu kuchnię - czyli mówiąc po mojemu Galley. Podobało mi się, szczególnie, że nie miałam wiele do roboty, a serwis nie wymagał wielkiego doświadczenia, nawet Zenek z krainy kredek by sobie poradził. Wiele dzieje się w galley, trzeba mieć oczy na około głowy i być bardzo zorganizowanym. Wszystko ma swoje miejsce, trzeba wiedzieć dlaczego tak a nie inaczej i niestety trzeba się nauczyć na własnych błędach. W galley przygotowuje się wszystkie posiłki, napoje, są piekarniki i expresy do kawy, herbaty. Są pojemniki z lodem, z kubkami, z zabawkami dla dzieci, z dzbankami i z wszystkim innym o czym wam się nawet nie śniło. Na przestrzeni gdzie ledwie mieszczą się trzy osoby, znajdują się praktycznie i fizycznie wszystko co do przetrwania potrzebne.


Hotel Hilton Garden Inn, który tylko z nazwy przypominał hotelową sieć Pani Paris, zlokalizowany był na totalnym odludziu około 10 min. od lotniska Malpensa. Ani żelazka w pokoju, ani wygodnego łóżka i jak zwykle zimno. Nie dało się okna otworzyć a klima nie chciała podgrzewać tylko chłodzić. Na całe szczęście hotel był o tyle miły, że organizował busa 24 godziny na dobę i robił podwózkę na stację lub lotnisko, skąd można było załapać się na pociąg np.do Mediolanu. Pierwszego dnia wybrałam się do miejscowości Arona, parę stacji od naszej wsi. Piękne jezioro, cudowna pogoda i ten włoski klimat małego miasteczka, z wąskimi uliczkami i pysznymi włoskimi lodami, które pani o ciemnych włosach nakładała szpachelką naprawdę od serca. Cóż to była za rozkosz dla moich kubków smakowych...Dla takich chwil warto żyć. Lody na każdym kroku, można przytyć na takim wyjeździe z dobre pięć kilo. Nie mam w domu wagi, więc nie wiem czy powinnam już zacząć dietę, czy jeszcze trochę mogę się nacieszyć smakołykami. Następnego dnia wybrałam się sama do Mediolanu. Gdyż ponieważ, nikt nie był zainteresowany zwiedzaniem miasta, a pogoda jak na złość nie sprzyjała wędrowaniu po mieście mody i małych piesków, pojechałam pociągiem sama. Dla chcącego nic trudnego jak to się mówi. Kupiłam bilet na londyński czerwony autobus City Tour, który obwiózł mnie po wszystkich najważniejszych miejscach Mediolanu, a dodatkowo posłuchałam co ma mi do powiedzenia głos z różowych słuchawek, które podłączyłam w autobusie.


W Medio oczywiście ani przez minutę nie padało i niańczyłam cały dzień parasolkę, którą wypożyczyłam z hotelu. Widziałam sesję zdjęciową, dużo małych wypicowanych przez swoich właścicieli piesków i masę turystów. Kupiłam tradycyjnie już magnesik na lodówkę, wybrałam taki z napisem ITALY, żeby można było podłączyć pod inne włoskie miasta jak kiedyś będę. Świąt prawie nie odczułam, w tej pracy zapomina się o wszystkich uroczystościach, świętach i ważnych datach. Jednego dnia jesz śniadanie w Mediolanie a drugiego ruszasz na drugi koniec świata, żeby zjeść kolację w Singapurze.


Czas płynie powoli, choć ja myślami jestem w Krakowie, tam gdzie nie mogłam być w ważnych i smutnych zarazem dla mnie momentach. Byłam w kościele, pomodliłam się za dobrego kolegę, który nas opuścił i wszystkim będzie nam Go bardzo brakować. Jestem pewna, że będzie na mnie spoglądał tam z góry, gdy będę gdzieś w chmurach. "Cukiereczku" zawsze będziemy o Tobie pamiętać !!!

środa, 20 kwietnia 2011

MOJE LOTY

Wreszcie zabrałam się za pisanie. Przez ostatnie dni byłam ciągle w "niebie" i nie miałam czasu się wyspać, a co dopiero zaglądnąć na bloga. Ale dzisiaj dzień wolny, obudzili mnie sprzątacze od karaluchów, które zadomowiły się w moim apartamencie, więc spanie się skończyło wcześnie rano. Przez ostatnie dni byłam w Algierii, Kopenhadze, Londynie, a jutro ruszam do Mediolanu połączonego z Niceą. Powoli ogarniam co i jak trzeba robić, nie ma czasu na żadne pomyłki, lepiej wszystko wiedzieć i nie zadawać za dużo pytań, bo fałszywych ludzi czekających na Twoją pomyłkę jest dużo. Najgorsze są skośnookie i Hindusi, oni skreślają Cię już przed lotem, gdy mamy briefing, wystarczy, że ma się blond włosy, niebieskie oczy i nie wcinasz ryżu na śniadanie i już wolisz wracać do Doha, niż lecieć na drugi koniec świata z tymi ludźmi. Ale jak w każdej pracy znajdą się tacy co będę podrzucać kłody pod nogi, olać ich.

Lot do Kopenhagi całkiem przyjemny. Był to mój pierwszy samodzielny lot, gdzie nie miałam już blaszki "trening" na koszulce, tylko złoty identyfikator ze swoim imieniem. Stefki bardzo przyjemne, dużo się nauczyłam, wiele mi opowiedziały i przez to lot był mniej stresujący. Wszystko zależy od ekipy z którą się lata, to nieprawda, że pasażerowie są najgorsi podczas lotu, najgorsze to pokręcona jak drzwi od poczty załoga, a takową miałam w drodze do Londynu. Istne piekło. Ale wracając do Danii, co za ceny. Jak Ci ludzie tam żyją, drogo jak cholera, ale za to pogoda była cudowna. Piękne słońce dopisywało przez cały dzień. Przypomniały mi się stare czasy, gdy byłam z Tatą w legolandzie i wcześniej odwiedziliśmy Kopenhagę. Zobaczyłam syrenkę, porobiłam zdjęcia w porcie i wysłałam pocztówki. Nie kupiłam magnesu na lodówkę, bo Pani w sklepie była zołzą i potem nie było już okazji, ale może jeszcze kiedyś mnie tam wyślą.


Londyn natomiast zamienił się w koszmar. Głupia jak siano CS - czyli Cabin Senior odpowiedzialna za część ekonomiczną, była skośnooką pipą, żeby nie używać wulgaryzmów na własnym blogu. Niesprawiedliwa, czekająca na jakiekolwiek potknięcie i chętna wszystko napisać w specjalnym raporcie, który wysyła do biura i trzeba się potem tłumaczyć. Będę się modlić, żeby więcej z nią nie latać, bo osiwieję i pojawią mi się zmarszczki, a to to już za wiele. W samolocie jakaś kobita poprosiła o cokolwiek na podrażnione oczy. Dostała krople, prawie jak placebo, bo w 90 % to czysta woda. Po wylądowaniu i rundzie po lotnisku, dostaliśmy telefon, że musimy wracać, bo Pani jest ślepa i oskarża chłopaka, który jej kropił oczy że przez niego nic nie widzi. No i się zaczęło. Jak ma widzieć, jak ma oczy zaklejone opatrunkiem, no i zamiast odpoczywać i odsypiać koszmarny lot, wyjaśnialiśmy sytuację z okiem. Hotel porażka, pokoje małe, brzydkie i klaustrofobia, której nie mam włączyła się już po zamknięciu drzwi. Jazda lewą stronę jezdni to dopiero zamieszanie. Wcześnie rano wybrałam się na zakupy do chyba wszystkim znanego sklepy primark. Pieniądze wydane, nowe buty i kilka innych gadżetów od razu poprawiły mi humor. Wieczorem powrót do Doha, załoga wciąż ta sama, więc cudów się nie spodziewałam.


No i potem od razu Algieria, gdzie na szczęście wszyscy byli bardzo sympatyczni. Pomocni i zorganizowani przez co lot minął szybko i mimo, że połamałam wszystkie paznokcie było OK. No z małym wyjątkiem -  ludziki, które pościągały buty i śmierdziało jak w publicznej toalecie, to cała reszta była znośna. Nie mówili po angielsku, wiec dostawali wszystko co im się spodobało na wózeczku i byli zachwyceni. W Algierii nie miałam ochoty na długie wyjścia i zwiedzanie, bo też niespecjalnie jest gdzie i co zobaczyć, więc z koleżanką z Iraku i prawą ręką kapitana czyli FO ( first officer) poszliśmy na smakowity stek i czerwone winko do knajpy o nazwie hipopotam. Bardzo przyzwoita jak na moje wyobrażenia o tym kraju, a winko rozkoszne jak nigdy wcześniej. Po tylu miesiącach picia wody, 7 up'a i herbaty, wino zaszumiało mi w głowie. Grzecznie wróciłam do hotelu, gdzie mieli najwygodniejsze łóżko na świecie. Coś wspaniałego. Jakby miała takie łoże w domu, chyba bym z niego nie wychodziła.

Wróciłam zmęczona jak nigdy. I rozpoczęłam oficjalne 3 dni wolnego. Muszę odebrać ciuchy z pralni, zjeść coś i przygotować się na jutrzejszy Mediolan. Makaroniarze przybywam :)

piątek, 8 kwietnia 2011

OMAN i INDIE czyli pierwsze koty za płoty

Nie mogę się zabrać za pisanie. Nic mądrego mi do głowy nie przychodzi, a przecież przez ostatnie dni działo się tak dużo. Zakończenie szkolenia, okropny stres, przez który prawie dostałam wrzodów żołądka, no i  pierwszy lot jako stefka katarskich linii lotniczych.A teraz leżę sobie na brązowej sofie w apartamencie bez okien i w przerwie kiedy ładuje się kolejny odcinek "gotowych na wszystko", napiszę trochę jak tam co tam i w ogóle.

Pierwszy lot na trasie Doha - Oman i z powrotem zaliczam do udanych. Mimo, iż nie miałam zielonego pojęcia o tym co i jak mam robić, jakoś przeżyłam. Wiele zależy od załogi, która przypada na dany lot, a trafiło mi się naprawdę super towarzystwo. Wszystko wytłumaczyli, pokazali i mogę spokojnie powiedzieć, że lepiej trafić nie mogłam. Niestety zła wiadomość jest taka, że nie wszystkie loty takie będą. Z mojego alcatraz odebrano mnie o piątej rano. Pojechałam trochę wcześniej, żeby nie pogubić się po drodze i przygotować do briefingu, który rozpoczyna się przed każdym lotem. Siadamy w przygotowanym pokoju i zaczynamy od przedstawienia się. Skąd jesteśmy, jakie języki znamy i czy mamy jakieś doświadczenie w tym zawodzie. Potem przychodzi kobieta odpowiedzialna za grooming, czyli szczegółowo ocenia nasz wygląd, trzeba wystawić dłonie żeby mogła sprawdzić paznokcie, zadrapania oraz czy kolor lakieru zgadza się ze standardami w QA. Następnie jak baletnica trzeba się okręcić i zdjąć czapkę, żeby upewnić się, że odrosty jeszcze się nie pojawiły na włosach tych, które z blond kitą rozstać się nie mogą.

Po serii pytań i zanotowaniu wszystkiego co dotyczy lotu, można przejść do odprawy, pikamy kartą i autobus wiezie nas do samolotu. Czasami wiezie długo, jak zaparkowali go na drugim końcu lotniska. Pakujemy torby, wyciągamy marynarkę, kabinowe buty i kilka kosmetyków, które w odpowiednim momencie trzeba będzie użyć, żeby wyglądać pięknie i świeżo przez cały lot. A nie jest to łatwe jak leci się w nocy i spać się chce od razu po wejściu na pokład. Moje próbne loty odbywały się na dwóch różnych samolotach. Jeden na Airbusie320 drugi na większym A330. W ciągu tych dwóch lotów nauczyłam się więcej niż przez całe szkolenie i nabrałam więcej pewności, w tym co niedługo stanie się rutyną. Każdy lot jest inny, za każdym razem poznajemy nowych ludzi, pasażerowie mają różne wymagania i potrzeby. Mam nadzieję, że będzie mi się podobało i zobaczę trochę świata, który inni oglądają tylko na discovery.

niedziela, 3 kwietnia 2011

SKRZYDŁA

Nareszcie koniec szkolenia. Minęło tak szybko, że straciłam całkowicie poczucie czasu. Wiedziałam tylko, że piątek mam wolny i ta wiedza pozwalała odnaleźć się gdzieś w czasoprzestrzeni. W dniu skrzydeł zgarnęli nas wcześnie rano z naszego "alcatraz", oczywiście w kompletnych uniformach i zaczęły się kolejne wykłady. Po kilku godzinach spałam w czapce z wizerunkiem kozy, i żadna siła nie była w stanie zmusić mnie do słuchania Pana od bezpieczeństwa, Pana od skanerów na lotnisku i innych kosmicznych tematów. Nie rozumiem dlaczego zostawiają to na koniec, chyba że chciano nas zanudzić na amen.

Sama ceremonia nadania skrzydeł to pic na wodę. Wyobrażałam sobie piękną salę, niczym na rozdaniu dyplomów, przemówienie Al Bakera i chciałam dostać maleńkie skrzydła w postaci broszki albo magnesu na lodówkę. Moja wizja jakże ważnego dnia, o którym codziennie tyle się słuchało, prysnęła jak babciny kot oblany przeze mnie wodą dawno temu. Od ósmej rano wykłady, z których żadnych nowych informacji się nie dowiedziałam. Zmęczona, nie mogłam doczekać się końca dnia i chwili kiedy wreszcie ściągnę tą okropną czapkę. Około 12:30 poproszono nas do drugiej sali, trochę większej niż ta w której się kisiłyśmy i zaczęło się rozdawanie dyplomów. Stoły ustawione były w literę U, za którymi siedziała moja grupa i skośnookie, które zaczynały szkolenie w tym samym czasie, ale były w innej grupie. Krótkie gratulacje, podziękowania, rozdanie dyplomów jak na zawodach sportowych i to by było na tyle. Trwało nie więcej jak 15 min. jednym słowem żenua po raz kolejny.

Dostałyśmy tort i złote blaszki z naszym imieniem do przyczepienia na służbowy uniform. No i druga część pięknej uroczystości czyli pogadanka tego z dziewiątego piętra. A jako, że jest zajętym człowiekiem trzeba było czekać jakieś dwie godziny. W tym czasie firmowy fotograf ustawiał nas do wspólnego zdjęcia. Fotograf nie przypominał fotografa, a ustawiał nas w najgorszym możliwym miejscu w sali. Na tle białej ściany gdzie stał ten z góry, na tle pogniecionych srebrnych  żaluzji  i jeszcze kawałka innego elementu dekoracji tej samej ściany w kolorze drzewa. Talentu Panu z aparatem nie ba co zazdrościć bo sama bym to lepiej zrobiła. Nie potrafił robić zdjęć, ale starał się nadrobić żartem i rzucał głupkowatymi powiedzonkami co parę minut. Próba zdjęcia zanim przyjdzie Baker i czekanie. Szminki, błyszczyki i inne świecidełka poszły w ruch, żeby zakryć oznaki totalnego zmęczenia spowodowanego zanudzeniem na śmierć.

Przyszedł w swojej białej sutannie, w której stanął dokładnie tam gdzie nie powinien, czyli na białej ścianie, chyba, że było to ukartowane żeby nie było go widać. Fotograf zrobił fotki i zaczęła się pogadanka. O samolotach, o firmie, o rozwoju, o możliwościach awansu, o zasadach, o regulacjach o tym co można a czego nie można, za co można zostać zwolnionym, o nowych destynacjach, które może niedługo się otworzą i w sumie nic nowego się nie dowiedziałam. Skośnookie zasypiały na siedząco, aż im Baker zwrócił uwagę. Otrzymałyśmy pozwolenie na wyjście z alcatraz i powrót przed 03:30. Po tylu tygodniach powrotów przed 22:00, miło było poczuć się inaczej jak wieczny kopciuszek.

Pojechałyśmy z dziewczynami na imprezę do Klubu "W" czyli dabylju. Było miło, szkoda tylko że ceny drinków przewyższają moje miesięczne zarobki. Rezerwacja stolika dla 5 osób jedyne 1000 pln i nie pomyliłam liczby zer, drink cosmopolitan 80 pln, butelka wódki 1 ponad 1000 pln. Witamy w arabowie, gdzie za taką cenę powinni dołączać Pana ze złotymi zębami i limuzynę z kierowcą. Towarzystwo na imprezie przeróżne, od ruskich prostytutek po arabskim chłoptasiów z pożyczkami w pięciu bankach, żeby było ich stać na postawienie dziewczynie fantazyjnego drinka. Zatem, jestem już legalną stefką. Szkolenie zakończone, czas zacząć latanie. Pojutrze pierwszy lot! Zatem do nauki.