czwartek, 28 lipca 2011

NIE MAJĄ LITOŚCI

Sierpniowy grafik pojawił się w tym miesiącu tak szybko, że zaskoczył nawet system który go generuje. Dostałam trzy piękne destynacje z moich przemyślanych i tysiąc razy zmienianych bidów. W sierpniu zatem znowu Cebu z dniem wolnym, z przyjemnością wrócę na Filipiny, potem zjem tort urodzinowy w Hong-Kongu a na koniec zrobię rekonesans po Wietnamie, bo to właśnie tam myślałam zabrać rodziców na wycieczkę, połączoną z Tajlandią. Dorzucili mi Frankfurt i jeden indiański sektor więc powinnam skakać do nieba i klaskać uszami, ale jednak nie skaczę bo jeszcze są SBY'je, które są jak jajko niespodzianka. Nigdy nie wiadomo co wpadnie, a może wpaść bardzo źle, w moim przypadku rzadko bardzo dobrze, a w najczęstszym Jakarta, w której niedługo dostanę kartę stałego klienta. Dobrze, że nic tam w paszport Indonezyjczycy nie wklejają, bo mam w paszporcie tylko dwie puste kartki a na wymianę paszportu szykuję się w grudniu. Żeby tego było mało, mój pojutrzejszy SBY trwający trzy dni uległ zmianie. Uwielbiam ten moment, gdy loguję się do mojego grafiku i wyświetla się wiadomość napisana dużymi czerwonymi literami, która mówi : TWÓJ GRAFIK ULEGŁ ZMIANIE. Klikam i z przerażeniem czekam na to co się ukaże zamiast SBY'ja. No i się wiele nie pomyliłam - Jakarta po raz milionowy siedemnasty. Mało tego z numerami 381.. 368.. czyli latają od kilku dni w najlepszym przypadku od prawie czterech miesięcy jako JA. Czyli będzie cyrk - a samolot zawsze pełny. No nic, trzeba przeżyć i czekać na Filipiny, bo tam można się zrelaksować i zjeść suszone mango. Luuuuubię to!

niedziela, 24 lipca 2011

WSZYSTKIE DROGI PROWADZĄ DO RZYMU

Nic nie szkodzi, że już mnie tam widzieli czyli w rosterze pokazała się stolica Włoch. Niech żyje Rzym! Przecież to miasto tętni życiem przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i co tam, że hotel jest na takim zadupiu, że sama podróż do miasta zajmuje prawie tyle co lot z Doha. Na liście załogi zobaczyłam dwa polskie nazwiska tym bardziej ucieszyłam się, że można będzie się odezwać w matczynym języku. Kapitan i koleżanka F2 prosto z Mazur czyli towarzystwo pierwsza klasa. Na lotnisku Leonarda da Vinci byliśmy około 14-stej o ile dobrze pamiętam, bo skleroza się rozwinęła w ostatnich tygodniach i wiem, że coś koło 15-16 robiliśmy zbiórkę przy recepcji na wspólne wyjście. Oprócz mnie i koleżanki Beaty na moje nieszczęście same Koreanki. cinciakciowały po swojemu i też po swojemu się umówiły na zwiedzanie, żeby przypadkiem na nas nie trafić, więc suma sumarum poszłam sama z kapitanem i pierwszym oficerem, co było na pewno lepsze od brzydkich Koreanek.


Rzym za każdym razem mnie zachwyca. Ile razy bym tam nie była, jest czarujący, gorący i aż się kręci w głowie jak sobie pomyślę o wspaniałych knajpkach z maleńkimi stolikami, gdzie króluje pasta, pizza i wszystko co włoskie i pyszne. Bo kuchnia włoska jest jedną z moich ulubionych, mogłabym się faszerować spagetti carbonara albo cieniutką pizzą od rana do nocy a potem wstać w nocy i jeszcze się dopchać tak, żeby rano bolał mnie brzuch. Do tego wino i piękni roznegliżowani i opaleni panowie i panie, spacerujący uliczkami a żar leje się z nieba. Idealnie, lepszej pogody nie można zamówić. Próbowałam się trochę wystylizować na rzymskie klimaty i w spódniczce w czerwone maki prezentowałam się niczym Kerry Bradshaw z "sexu w wielkim mieście". Haha...aż mi się przypomniały krakowskie wyjścia na Kazimierz w co raz to nowej stylizacji.


Przeszłam chyba tysiąc pięćset sto dziewięćset kilometrów wąskimi uliczkami Rzymu, podziwiając niezliczoną ilość zabytków. Obowiązkowe punkty zaliczone, wymacane, zrobiona pamiątkowa fotografia ale i tak mi mało. Fajnie by było tam zostać trochę dłużej, żeby bardziej się nacieszyć bo tempo spaceru było zdecydowanie nie na moje siły, a jeszcze musiałam cykać fotki. Rzym pochłania każdego kto wyjdzie na jego ulice, jest romantyczny, historyczny a w powietrzu unoszą się zapachy chlebka z pieca, czerwonego wina i oliwy z oliwek. Rzym w lecie, na weekend na nie weekend na kiedykolwiek, polecać będę i nie przestanę!!!


środa, 13 lipca 2011

JAK ŻYCIE, JAK ŚWIAT

Ostatnie loty to powtórka z rozrywki, czyli Jakarta, Tanzania i kilka innych o których w zasadzie nie ma co opowiadać. Nic się specjalnego nie działo, a to że kiwających głową na boki nie lubię, nie jest jakąś nowością. W Doha temperatura przekroczyła już wszystkie kreski na termometrach i tylko te w samochodach, próbują pokazać, że Celcjusze przekraczają 48 stopni. Piekło nie do wytrzymania i wyjścia z domu ograniczyłam do minimum. Nawet arbuzika zamawiam telefonicznie i sklepikarz robi dostawę pod same drzwi. To się nazywa arabowo - za dolara można tak wiele. Odkryłam nowy serial na www.iitv.pl zatytułowany "Love Bites" i jako, że moja ostatnia lektura nie wciągnęła za bardzo i nie zachęca do dalszego czytania, pooglądam sobie trochę amerykańskich seriali.

Za miesiąc będę mogła korzystać już ze zniżek na bilety, więc mam nadzieję podróżować będę częściej przynajmniej w moje dni wolne. A tak to stara bida, lot za lotem, ciągle to samo, żadnych atrakcji nie przewiduję. Nasze szalone grono polskich stefek powiększa się, więc jak będzie trzeba robić Wigilię czy lepić uszka to jest z kim, a i kolędy się pośpiewa w Al mana. Ale do świąt jeszcze trochę, a niedługo ramadan, czyli nie jemy, nie pijemy i mdlejemy w pięćdziesięciostopniowym upale. Zastanawiam się tylko jak będzie pracować arabskie crew, przecież nie da się robić jeszcze mniej i udawać, że coś się robi bardziej niż to robią cały czas. Niech im ziemia...

Wczoraj naszło mnie na wypieki, jako że oficjalnie rozpoczęłam 4 dni wolne. Na plażę jest zdecydowanie za gorąco, można coś upichcić przy akompaniamencie dźwigów, wiertarek i młotów pneumatycznych, które robią rumor za oknem i spać się nie da. I oto wymyśliłam, że w Katarze najbardziej brakuje mi polskiego chleba, zatem upiekłam dwa przepyszne okrągłe bochenki, które zniknęły szybciej niż się piekły. Chrupiąca skórka i do tego fasolka po bretońsku ( made in Al mana 2 by Kasia ) a na koniec kromeczka z polskim pasztetem. Wszyscy którzy siedzą na obczyźnie, powinni teraz iść po chusteczkę bo na pewno leci im ślinka. Także pozdrawiam i załączam zdjęcie chlebka.

sobota, 2 lipca 2011

OCZY BUDDY - NEPAL


Kolejne marzenie spełnione, a raczej wybidowane. Wprawdzie nie był to najdłuższy layover jaki można sobie sprawić, ale wydusiłam z niego tak dużo jak było tylko możliwe. A mianowicie. Przylecieliśmy do Katmandu Airbusem 320 o 8 rano. Pasażerowie bardzo sympatyczni, mało wymagający, spokojni i co zaskakujące czyści. Jeszcze nigdy nie widziałam tak czystego samolotu po wylądowaniu. Kulturka do tego stopnia, że gdy słuchawki odmówiły posłuszeństwa i się najzwyczajniej w świecie zepsuły, oglądali film bez głosu nawet nie prosząc o nowe. Na takich lotach to ja mogę pracować zawsze. Lotnisko przypominające szkołę albo co gorsza szpital, wyglądało jakby było od lat opuszczone a płyta lotniska jak parking przy centrum handlowym M1. Idziemy wpisać się do księgi, że jesteśmy. Nikt nas nie sprawdza - to się nazywa zaufanie. Przy wyjściu znajduje się poczekalnia, z której Nepalczycy stojąc przyklejeni do opalcowanej szyby, przyglądają się każdemu z osobna. Kapitan z uśmiechem komentuje: - częstotliwość lotów i odlotów przyciąga tłumy gapiów... Nie wiem czy mam traktować to jako cud, że wylądowaliśmy, ale najwyraźniej tak, bo piloci muszą być dodatkowo przeszkoleni, żeby wylądować w Katmandu ze względu na góry i nie łatwy korytarz do lądowania.

Do hotelu dojeżdżamy koło dziewiątej, gdzie drzwi otwiera nam bagażowy składając dłonie jak do modlitwy i kłaniając się na powitanie. - Witamy w hotelu, życzymy miłego pobytu. Ach..ta gościnność. Dostajemy karty do pokoju i możemy od razu skorzystać z bezpłatnego śniadania, co zdarza się tak rzadko, że aż do południa nie mogę w to uwierzyć. Ostre, ale całkiem smaczne śniadanie, zjadam w pośpiechu, bo chcę od razu ruszyć na zwiedzanie. Pogoda dopisuje, a czasu mało bo zbiórka i powrót do Doha o 21:15. Biorę prysznic, wściekam się na suszarkę, która znowu przypomina rurę od odkurzacza i zamiast suszyć, buczy i parzy mnie w rękę. Zrobiłam małą powódź w łazience i po godzinie jestem gotowa do wyjścia. Lustrzanka, pieniądze, okulary, i karta kredytowa na wszelki wielki. Przy recepcji wymieniam pieniądze na lokalną walutę i pytam ładnej Pani z obsługi ubranej w turkusowo-czarne sari, gdzie pojechać i co warto zobaczyć w ciągu 4 godzin, które mam do zagospodarowania. Dostaję mapę z obrysowanymi długopisem zabytkami i po chwili siedzę już w taksówce, która za piętnaście dolarów będzie ze mną jeździć gdzie tylko zechcę i poczeka tak długo jak będzie trzeba. Już mi się podoba. Zatem sznela jalla.


Jedziemy zatłoczoną ulicą, mijają moją taksówkę motory i kilka zdezelowanych rowerów. Niektórzy mają maseczki na twarzy, bo spaliny i smog można dostrzec gołym okiem. Miasto tętni życiem, kolorowe wystawy sklepów przyciągają uwagę, głośne trąbienie rozchodzi się po wszystkich bocznych uliczkach i jest naprawdę denerwujące. Zasada omijania przeszkód jest jak najbardziej na porządku dziennym, szczególnie gdy do przeszkód zalicza się wszystko co się rusza. Kobiety z maleńkimi bobasami na ręce, paradują przez środek ulicy licząc na to, że zostaną sprytnie ominięte. Już to widzę jakby w Doha tak wyszły, nawet na pasach można zostać rozjechanym. Co kraj to nowe spostrzeżenia. Przejeżdżamy przez most, na którym imitacja bazaru i można kupić najróżniejsze artykuły. Na kawałku gazety, szmatki, kartonu itp. rozłożone są przyprawy, czasami dosłownie pięć, sześć marchewek albo chusteczki, domyślam się że sprzedają wszystko co mają do zaoferowania a mają niewiele, bieda bije po oczach. Z mostu można zrobić śliczne zdjęcia, ale pannica z namalowanym czerwoną farbą paskiem na czole, który marze przy okazji przedziałek we włosach na około półtora centymetra  włazi w kadr i zdjęcia nie mam.


Pierwszy przystanek na zabłoconym parkingu, gdzie taksówkarz czeka na mnie grzecznie, aż skończę zakupy. Dzielnica nazywa się Thamel i już w hotelu powtarzali, żeby się targować, targować i jeszcze raz targować. Kto jak kto, ale po tylu miesiącach pracy w Egipcie, targowanie mam już we krwi i głupka ze mnie tak łatwo nie zrobią. Jestem ubrana w długie jeansy, które przez pomyłkę włożyłam do walizki myśląc, że to wersja spodni za kolano. Na górze przewiewna koszulo-tunika w pastelowych kolorach, okulary i torba z aparatem. Gorąco i po dwudziestu metrach już żałuję, że to jedyne spodnie, które zabrałam a najchętniej pokręciłabym się w przewiewnej spódnicy. Wokoło sklepy, małe duże i ze wszystkim co można sobie wyobrazić. Ogromne ręcznie robione maski, robią na mnie duże wrażenie i wchodzę do sklepu, który ma nie więcej jak 5 metrów kwadratowych powierzchni. Na podłodze rozłożone kawałki drewna, dłuta i inne narzędzia dzięki którym powstają te cuda. Maski piękne, ale jedną już mam z Tanzanii, a te są super ciężkie więc myślę sobie następnym razem wrócę specjalnie po maskę. Rozglądam się, robię zdjęcia i nagle dostrzegam czerwoną, piękną głowę Buddy. No i zaczęło się targowanie. Po 10 minutach negocjacji, gdy nie mogliśmy się dogadać i różnica w cenie pomiędzy moją ceną a ceną sprzedawcy wynosiła jakieś 600 rupii, zastosowałam metodę CWD czyli Cena W Dół. Zamiast wykazania chęci zakupu i podnoszenia ceny do momentu, gdy będzie odpowiednia dla obu stron, mówię: - przez 10 minut cena szła w górę, żadnej propozycji nie zaakceptowałeś, teraz cena idzie w dół. I kupuję po mojej poprzedniej najwyższej cenie, najbardziej atrakcyjnej oczywiście dla mnie, dla właściciela sklepu już mniej. Wychodzę z siateczka wbijającą mi się w palce, zadowolona z nowej pamiątki i na dodatek bardzo oryginalnej. Po drugiej stronie ulicy biura podróży oferujące wyprawy trekingowe na Mount Everest, rafting i zwiedzanie połączone z pobytem w dżungli. Brzmi świetnie, ale gdzie ja i chodzenie po górach, chyba że zamontują kolejkę górską to wtedy mogę jechać na górę. Obok biur sklepy ze sprzętem i akcesoriami na dalekie wyprawy w góry. Czapki, kurtki, plecaki, cen nie sprawdzałam, ale rękawiczki mieli całkiem urocze. Czasu mało, więc wracam do mojego szofera lekko znudzonego, ale za to bardzo sympatycznego.


Aaa..zapomniałam powiedzieć, że jak wracałam kupiłam jeszcze dwa szaliki, których też jest zatrzęsienie i już się nie mogę doczekać kiedy się w nich zaprezentuję. Kolejna atrakcja to świątynia małp, położona na wzgórzu, z którego rozpościera się oszałamiający widok na całe miasto. Do pokonania jest jakieś 600 schodów według tego co mówi kierowca, więc podjeżdżamy drogą aż pod budkę z biletami. Do pokonania zostaje jakieś sto stopni na co w rezultacie się zgadzam. Bilet kosztuje 200 rupii, pytam ( bo przecież nie zaszkodzi) czy mają jakieś zniżki dla studentów, pilotów wycieczek, stewardess i innych pod których profesje mogę się podpiąć, ale pani w drewnianej budzie przecząco kręci głową. Kupuję bilet i zerkam podejrzliwie na małe, duże i średniej wielkości małpy z różowymi tyłkami, czy aby nie są zainteresowane czymś co moje i nie koniecznie mam ochotę to stracić. Przecież nie dam się obrabować małpiszonowi. Mijam lokalnego człowieka, chyba bez palców bo tylko widać plastry i jakby trochę zakrwawione, widok przerażający, po kilku minutach jestem na górze i o dziwo nie sapię jak zakładałam. Godziny męczarni na siłowni robią swoje.
Widok jest po prostu niezwykły. Zamykam na chwilę oczy i nie wierzę, że parę godzin temu byłam w piekielnie gorącym Katarze, a teraz stoję przy świątyni, która patrzy na mnie wielkimi oczami narysowanymi na szczycie budynku.

Małpy są dosłownie wszędzie, skaczą, wrzeszczą i podjadają to co im rzucą turyści. Niebo lekko zachmurzone, ale to mnie wcale nie zniechęca i na spokojnie zaglądam w każdy zakamarek. Są sklepiki z pamiątkami i zapach jakby palących się gazet unosi się w powietrzu, aż trudno złapać oddech. No i się doczekałam - pada deszcz. Momentalnie montują zadaszenie z niebieskiej folii i można swobodnie spacerować. Robię pamiątkowe zdjęcie, plecami do Buddy i wracam do mojej taksówki. Ostatni punkt programu to Plac Królewski – Durbar Square. W samym centrum miasta znajduje się Pałac otoczony wieloma świątyniami, przy których siedzą i rozmawiają mieszkańcy Katmandu. Znowu ściągają ode mnie haracz i z biletem w dłoni i małą mapką chodzę uliczkami, oglądając każdą świątynię z osobna. Niestety nie można wejść do środka, więc muszę zadowolić się widokiem z zewnątrz, ale i tak mi się podoba biorąc pod uwagę, że w aparacie zaraz padnie mi bateria. Na chodniku siedzi Sadhu (chyba komercyjnie pod fotkę), ale co? Jak już tam siedzi i jeszcze się uśmiecha do zdjęcia to mu strzelę fotkę. Robię dwie na wypadek gdyby coś z pierwszym zdjęciem było nie tak, i bez zastanowienia krzyczy -tu handret madame pikczer. Madame się szybko doliczyła stówki i mówię - Aj hef onli handret maj frend, only handret. Daję mu i jego koleżance stówę do podziału i odchodzę szybkim krokiem, coby mnie nie dogonili. Chwilę później uwieczniam ostatnie zdjęcie placu i udają się wąską uliczką w poszukiwaniu mojego kierowcy, który powiedział, że gdzieś tam na dole poszuka miejsca do zaparkowania. Zaufać musiałam, że tam stoi inaczej musiałabym wracać rikszą. Skończyła się bateria w aparacie, skończyły się rupie i po przyjeździe do hotelu muszę wymienić jeszcze kilka dolarów, żebym mogła taksówce zapłacić.


Po piętnastominutowym spacerze widzę wreszcie stary bordowy samochód, zaparkowany przy samym murze tak, żeby nie blokować przejazdy innym. Wypatruje mnie z pobliskiego sklepu i jedziemy do hotelu. Zabieram moją nową zdobycz i kładę się spać, gdyż zbiórka za parę godzin a trzeba jeszcze pracować. Nie omieszkałam kupić też pocztówek, nakleić obrzydliwych znaczków, których nie odważyłam się polizać i wysłać. Ciekawa jak długo będą szły...Hm..zobaczymy. Mam nadzieję, że jeszcze nie raz odwiedzę Nepal, bo mam jeszcze wiele do zobaczenia.