sobota, 1 grudnia 2012

KAPEĆ

Trzy dni na SBY, z którego mnie na dodatek nie ściągnęli, dał się odczuć z każdej strony. Bo ile można siedzieć w domu, gdy z góry było wiadomo, że mają mnie w nosie. Z 4 dni SBYja dostałam godzinny lot tam i powrót, na którym głupia kobieta z groomingu, czyli ta od sprawdzania naszego nienagannego, pięciogwiazdkowego wyglądu, znowu uznała, że moje paznokcie są odrobinkę pomarańczowe. Chyba złożę w Inglocie reklamację na najbardziej soczysty czerwony nr 21 jaki tam mają. No, a że ja nie potrafię trzymać języka za zębami, musiałam się z nią pokłócić. Durna, rumuńska, mała wieśniara. Nie sięga mi nawet do szyi a panoszy się jakby była matką wszystkich stefek. Kazała zmyć, moje czerwone paznokcie, zrobiła wykrzywioną minę i zignorowała moje pytanie. Co za baba... Koniec końców, musiałam iść na rozmowę twarzą w twarz do jej pokoju i podchodząc do swojej kumpelki dla odmiany Hinduski powiedziała: " Darling kan ju konfyrm det dys nejl polisz is orendż" - Hinduska jak kazało zapytanie, śpiewająco odpowiedziała - "Jes, jes it is". No i znowu niekt nie stanie po stranie mojej i moich czerwonych paznokci. Żeby już nie sprowadzać na siebie więcej kłopotów jak mam, oznajmiłam że nie będę więcej malować paznokci, bo ktoś ma kłopoty z odróżnianiem kolorów. Ukłoniłam się w pas i poszłam.

Wczoraj wieczorem zaprosiła mnie Monia, na niezapowiedziane lanie wosku, bo w końcu w Doha też należy sobie trochę powróżać. Zabrałam Alpa, który jest moim studentem i udzielam mu lekcji polskiego. Ma bardzo sympatyczną narzeczoną z Polski i chce trochę podszkolić swoje umiejętności. Bardzo miły i ułożony młodzieniec. W moim sbyjowym więzieniu musiałam koczować do 22 giej, więc 22:01 byłam już gotowa do odbicia karty i opuszczenia zakładu karnego. Wsiadłam do samochodu, zapaliłam światła, silnik i poczułam, że coś mi się krzywo siedzi a przód samochodu z lewej strony jakby opadł. To mogło znaczyć tylko jedno. Wysiadłam z samochodu i zobaczyłam kapcia, który o tej godzinie nie wróżył nic dobrego. No i co tu robić. Obok mojego domu, jest jakiś szemrany zakład samochodowy, więc pomyślałam, że chociaż tam powoli się dotoczę, nie uszkadzając koła. No i jak fryzjer ma otwarte do pierwszej w nocy, tak mechanicy o dziesiątej już byli w domu. Pięknie. Nie widziałam, co począć, Alp był w drodze a mi zależało na czasie, bo wosk stygnął i droga do Sławków daleka. Mężczyzna z białej toyoty, musiał zauważyć że mam minę jakby mi zdechł chomik i czym prędzej otworzyłam szybę, mówiąc " I need your help". Wyskoczył z samochodu jak z procy i od razu zaczęła się akcja reanimacja mojego koła.

Zadawał pytania, czy mam to i tamto, jakieś klucze, lewarki dżizys, jakbym ja to miała wiedzieć. Dobrze, że zapasowe koło było o które się martwiłam, że nie mam. Niestety klucz do odkręcenia śrubek w kole nie pasował, a po drugie go nie było i  Pan M. pożyczył mi swój. Przyjechał Alp wspólnymi siłami, udało się zmienić koło. Podałam chłopakom mokre chusteczki, żeby przetarli ubrudzone ręce, bo chociaż to miałam na stanie. No i teraz zadzieram kiecę i lecę do serwisu zmieniać koło, dopompować i umyć bolida, bo jest taki brudny, że wstyd wsiadać. Ostatnio trochę kropiło i kurz, który się już zebrał przeistoczył się w błotnistą maź, pokrywającą całe auto. Potem do biura, gdzie mam parę spraw do załatwienia i w końcu z urlopu z Wyspach Zielonego Przylądka, wraca Gosia. Już się nie mogę doczekać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz