wtorek, 24 maja 2011

KSIĘGA GOŚCI

Od dzisiaj nowy dodatek na blogu czyli księga gości. Pozmieniałam trochę kolory i liczę na wasze wpisy. Ostatnio zastanawiałam się ilu mam czytelników? Tych wiernych i oddanych znam od lat, ale ciekawią mnie pozostali. Z utęsknieniem wypatruję czerwcowego grafiku, który przez pył wulkaniczny ma małe opóźnienie. Oby nie zamknęli lotnisk jak w zeszłym roku, bo teraz od tego zależy czy będę jadła chlebek z szynką czy bułkę z margarynką. Pozdro Peluś !!!

poniedziałek, 23 maja 2011

HAKUNA MATATA - TANZANIA

 Na lot do Tanzanii nastawiłam się już miesiąc wcześniej, gdy można było bidować w systemie. Aaa..zapomniałam napisać o bidowaniu, który jest nierozłączną częścią mojego grafiku. BID czyli składanie oferty a raczej życzeń na loty, które w danym miesiącu chciałoby się obsługiwać. System pozwala na bidowanie konkretnych numerów lotów, godzin przylotu, wylotu, destynacji, dni wolnych, a nawet można zaznaczyć minimalną długość pobytu np.na Filipinach. Nasze upodobania zbierane są do 12 -stego każdego miesiąca, a dwa tygodnie po tym terminie pojawia się grafik i wtedy wiadomo, które z życzeń zostały uwzględnione a które pozostają nadal w sferze marzeń. W systemie przyznaje się punkty od 10-100, na przykład najbardziej zależy mi na locie na Malediwy więc daję 100 pkt, w następnej kolejności chcę zobaczyć Nepal daję.80 pkt a najmniej zależy mi na Wenecji i gondolierzy dostają 30 pkt. Maksymalnie można dokonać dziesięciu bidów, a ile z nich się dostanie, no cóż można nic nie dostać jak się ma super pecha. 

Sprawa bidowania wyjaśniona, jak się nie trudno domyślić z moich poprzednich bidów dostałam Dar Es Salaam w Tanzanii. Strasznie chciałam zobaczyć czarny ląd, sprawdzić czy murzyni faktycznie śmierdzą i zobaczyć jak wygląda życie w kraju, który kojarzy mi się z wyprawą na safari, żyrafami i klimatem z filmu "Biała Masajka". Lot samolotem A320 trwał 5 godzin i 45 minut, pasażerowie zajęli prawie wszystkie miejsca a to się równa - dużo pracy. Sprawdziłam pogodę na jakimś polskim portalu, ale chyba nie wiedzą gdzie leży Afryka bo miało lać przez 3 dni, a świeciło słoneczko i ani kropla nie spadła na mnie z nieba. Wręcz przeciwnie, po wylądowaniu przywitała nas rewelacyjna pogoda i znowu ruch lewostronny. Jak ja tego nie lubię. Przez całą godzinę z lotniska do hotelu wolałam nie patrzeć przez okno, bo wydawało mi się, że jedziemy pod prąd. Po co sobie tak utrudniać życie z kierownicą po prawej stronie. Hotel Movenpick całkiem przyzwoity jak na tanzańskie warunki, jedynie suszarka do włosów która wyglądała jak plastikowa rura od odkurzacza, nagrzewała się w ekspresowym tempie i nie dało się jej utrzymać w ręce i kontynuować suszenia.
Crew może być, za wyjątkiem CS Rumunki i jednej F2 (czyli ekonomiczna - F1 obsługują klasę biznes) też Rumunki, które mają coś z dynią nie tak, bo cały czas są jakieś nafochowane. Zawsze mają jakiś problem i stroją miny, a to że przez pół lotu paplały po swojemu to już przesada. Tyle się mówi na briefingach o pracy zespołowej, o dobrej komunikacji, o pomaganiu sobie nawzajem i o mówieniu tylko i wyłącznie po angielsku - ale jak grochem o ścianę i to na dodatek CS, która powinna świecić przykładem. PIPY ! Po zakwaterowaniu poprosiłam recepcję o mapę, wskazówki jak dojechać na lokalny bazarek, ile co powinno mnie kosztować. Oczywiście nikt nie miał ochoty wystawić nosa z hotelu, zaplanowali leżenie przy hotelowym basenie w czasie kiedy ja miałam zaplanowane pełne wrażeń zwiedzanie okolicy. Gdy zebrałam potrzebne informacje, podeszła do mnie CS i powiedziała " słuchaj - radziłabym Ci nigdzie nie wychodzić, lepiej żebyś została w hotelu, bo Tanzania jest niebezpieczna". Myślałam, że źle słyszę ale jednak słyszałam aż za dobrze. Nie wiem czy to była próba zastraszenia i dlaczego rumuńska bicz nie chciała, żebym wychodziła na afrykańskie city, ale jako że nie będzie mi tu kukiełka mówić co mam robić, po prysznicu i poparzeniu ręki wrzącą suszarką, ruszyłam na podbój Dar Es Salaam.

Taksówka hotelowa, bo nie mam ochoty się denerwować jak mnie będą chcieli oszukać na koniec wycieczki, więc płacę tysiąc razy więcej, ale wiem że włos mi z głowy nie spadnie. Dogaduję cenę i jedziemy. Główna ulica wiecznie zakorkowana, o której by się nie wyjechało, zawsze jest korek i nie ma siły żeby coś się ruszyło. Jedne, drugie, trzecie zielone światło z rzędu a my ani drgniemy. Okazuje się, że ruchem kieruje policjant w białym ubranku i chyba sobie nie radzi. Stoimy 15 min, aż wreszcie coś się ruszyło. Na ulicy widać, że ludziom się nie przelewa. Kobiety mają wielkie pupy, które szyderczo dyndają jak idą. Wszyscy czarni jak smoła, czasem w lokalnych kolorowych materiałach i kompletnie nie zwracają na mnie uwagi. A w końcu jestem biała, mam blond kitę i nie sprzedaję drewnianych figurek przy drodze. W każdym razie, żadnego  poruszenia moją skromną osobą nie ma. I niech mi ktoś powie, że jest niebezpiecznie jak nikt mnie nawet nie zauważa. Największe wrażenie zrobiły na mnie tanzańskie kobiety z miskami, wiadrami i workami różności na głowie. Idą dumnie jakby paw, a przecież zawartość takiej misy waży chyba z 20 kg. W jednym same napoje, w workach ryż, cukier i inne. Coś niesamowitego, czasami ręce mają zajęte a na głowie miska i tup tup idą sobie przed siebie.

Między samochodami spacerują młodzi chłopcy, starając się sprzedać dosłownie wszystko. Zapakowane w foliowe woreczki orzeszki, jabłka, słodycze, potem następny prezentuje gazety, dmuchane kółka na basen i całą gamę kolorystyczną mioteł każdej wielkości. Mija nas lodziarnia, przypominająca rikszę, ale zamiast kanapy jest pojemnik z lodami i parasolka, żeby słońce nie przygrzało za mocno. Skręcamy w lewo, gdzie Bóg chyba zapomniał o tej okolicy. Drewniane domki, droga jakby się miała zaraz zapaść i każdy coś robi. Nie tak jak w Egipcie, że cielebuny siedzą i się patrzą, piją kawę, krają w tałlę i ciągną sziszę - w Tanzanii każdy pracuje i to naprawdę ciężko. Zauważyłam kilkanaście zakładów fryzjerskich na odcinku 2 kilometrów a fryzury w postaci warkoczyków są zniewalające. Gdybym miała tyle włosów co oni, też bym sobie takie zafundowała. No ale najpierw musiałabym się zwolnić z koziej linii, bo takie sztuki by nie przeszły. Dojechaliśmy na bazar z pamiątkami. Wjechaliśmy na podwórko otoczone tylko i wyłącznie sklepami w większości z rękodziełem. Coś pięknego, maski, obrazy, chusty, figurki a nawet instrumenty muzyczne. Oszalałam od nadmiaru możliwości, ale zakupy zrobiłam. Wszyscy przesyłają pozdrowienia mambo czy bambo nie pamiętam, przesympatyczni ludzie, chętnie robią sobie fotki, ściągają szybko kolorowe fartuszki, żeby nie wyglądać za bardzo lokalnie - a przecież o to chodzi, żeby wyglądali na miejscowych. Kupiłam figurki Masajów, ręczne wykonane obrazy na kawałku szarego płótna i nie obyło się bez targowania.

Pojechałam także na wybrzeże, podziwiać zachód słońca i zapierający dech w piersiach widok na Ocean Indyjski. Jakby to powiedział forfitter "jest piękny is beautifull". Na zakończenie dnia wybrałam się z koleżanka z Serbii do restauracji SeaCliff. OMG, cudowna atmosfera, wyśmienita kuchnia, pyszne piwko Kilimandżaro - czego chcieć więcej ??? Tanzania zrobiła na mnie ogromne wrażenie, teraz czekam z utęsknieniem na Kenię i Nairobi, skąd można dostać się na Zanzibar. Jak nie w tym miesiącu to może w przyszłym coś wybiduję. Hakuna Matata !!!

piątek, 20 maja 2011

MARHABA CASABLANKA

Kto by pomyślał, że znowu odwiedzę Maroko. Tym razem padło na Casablankę, o której kilka osób nie wyrażało się pochlebnie. Bo podobno Casablanka rozczarowuje, gdy  porównuje się ją z ekranizacją filmu o tej samej nazwie z Humpreyem Bogartem w roli głównej. Ale nie mi się tu wypowiadać, bo filmu oczywiście nie oglądałam i pewnie szybko nie nadrobię zaległości. Lot o drugiej w nocy, pobudka o 23:00, przed wylotem briefing i Fruu.. Cały szkopuł polegał na tym, że lot był z międzylądowaniem w Tunisie, co wydłużyło podróż do Maroka do ponad 12 godzin. W hotelu zameldowaliśmy się około godziny 15 stej i byłam zmęczona jak nigdy wcześniej. 45 min spania z otwartymi ustami w busiku z lotniska do hotelu, wystarczyło na regenerację moich sił, przebrałam się i ruszyłam na city z laską pół skośnooką pół Holenderką.

Była jedyną osobą, która chciała gdziekolwiek wyjść i pomijając fakt, że były to zakupy w Zarze, której nie lubię jak miauczących, śmierdzących kotów przynajmniej wyszłam poza hotelowe cztery ściany. Nie mogę zrozumieć, dlaczego nikt nie chce wychodzić - nawet świeżaki, które były w Casablance po raz pierwszy zamknęły się jak żółw w swojej skorupie i zamawiały tylko room service. Ja wykorzystałam okazję i zaciągnęłam koleżankę, której imienia niestety nie pamiętam na souk. Nie było to miejsce, które sobie wyobrażałam - ale magnesik na lodówkę został zakupiony. Nasłuchałam się opowieści jakie to miasto jest niebezpieczne i lepiej nigdzie samemu nie wychodzić, a okazało się wręcz odwrotnie. Mili ludzie na każdym kroku, każdy pomocny i zaczęłam się zastanawiać dlaczego na cały czas ktoś zniechęca wszystkich do wyjścia. Może to jakaś taktyka, żeby nie wychodzić i grzecznie czekać na powrót do Dohell? Niech sobie mówią co chcą, ja i tak wychodzę i wychodzić będę.

Po powrocie z niby souku, sprawdziłam maile w lobby hotelowym i spotkałam Chińczyka o imienu BO, który planował wyjście w celu zwiedzania (niemożliwe?). Dołączyła do nas jeszcze jedna dziewczyna chyba z Rumunii i pół Amsterdamu się odłączyło do swojego pokoju. Wzięliśmy czerwoną taksówkę "petit" i drogą pełną ogromnych palm pojechaliśmy zobaczyć meczet Hassana II -go, który został zbudowany bezpośrednio na Oceanie. Ludzie mówią, że to miejsce potrafi ludzia oczyścić ze wszystkiego co w głowie i duszy siedzi. Coś niesamowitego jak wiele prawdy jest w tym co mówią. Ogromna przestrzeń i jakby wchodziło się na teren gdzie panuje cisza, spokój i szum fal. Meczet jest olbrzymi, genialne ornamentyka, każdy detal chciałoby się ogarnąć wzrokiem, co jest po prostu niewykonalne. Wszędzie spacerują mieszkańcy Casablanki, czytają książki na schodach, opierają się o ściany, leżą na ziemi i odpoczywają. Całe rodziny spędzają tam wolny czas, nie można się znudzić tym miejscem jest w nim coś tajemniczego, aż nie chce się iść dalej. Obok meczetu na murku siedzą arabskie babeczki i spoglądają na chłopców pluskających się w lodowatym oceanie. uroczy widok. Mój aparat się na mnie obraził i się rozładował, więc idziemy dalej bo nie ma nawet jak zrobić zdjęcia.

Przechodząc przez niewielki ogród wyszliśmy na główną ulicę, gdzie zbałamucił nas taksówkarz i daliśmy się namówić na city tour po mieście. Ale od razu powiem, że nie był to krętacz i bandzior jak większość Arabów, ale całkiem sympatyczny starszy Pan i nawet cenę utargowałam atrakcyjną. Ruszyliśmy czystą, nową, czerwoną taksówką "petit" w stronę corniche, czyli popularnego w mieście deptaka ciągnącego się wzdłuż nabrzeża. Co za widok, kluby, restauracje z basenami i czarni ludzie sprzedający mydło i powidło, od pasków po skarpetki i  samochody na baterie. Spacerkiem przeszliśmy promenadę i skosztowaliśmy kokosowych ciastek, które mężczyzna z tysiącem zmarszczek sprzedawał na chodniku. Pyyyyychota, założę się, że piekł je sam przez całą noc. Chińczykowi smakowały, aż mu się uszy trzęsły chyba nigdy nie jadł takich ciasteczek. Nasza czerwona fura czekała w umówionym miejscu i pojechaliśmy dalej. Centrum pełne nowoczesnych sklepów, dzielnica bogaczy, jakieś budowle i na koniec dotarliśmy na stare miasto. Oczywiście nie mogło zabraknąć souku i kolorowych jak całe Maroko pamiątek. Pożegnaliśmy się z taksówkarzem, bo wiedziałam że zawitamy w tym miejscu na dłużej niż 15 min.

W powietrzu unosiły się zapachy torebek ze skóry, kadzideł i farby olejnej z której powstawały obrazy, malowane na kawałku szmaty bądź byle jakiego materiału. Souk niewielkich rozmiarów z maleńkimi sklepikami jak zawsze z podobnym towarem tylko w różnych cenach.Spacerkiem, powoli obeszliśmy wszystkie kramiki i przysiedliśmy na ławce patrząc na otaczający nas krajobraz. Cisza i spokój, czas płynął tak powoli, że nawet nie chciało nam się wracać do hotelu. Po odpoczynku, zachwyceni urokiem tego miejsca poszliśmy łapać taksówkę. Do głównej ulicy było jakieś 200 metrów. Próby złapania taksówki skończyły się na tym, że poszliśmy wzdłuż ulicy aż natrafiliśmy na najlepszy punkt naszej wycieczki. A mianowicie prawdziwy bazar, którego nie da się z niczym porównać. Tysiące produktów, kafejki z jedzonkiem, świeżo wyciskane soki z pomarańczy, lokalne przysmaki, owoce, warzywa, zegarki, pralki, skarpetki no dosłownie wszystko. Dziki tłum, jakby kibice wracali ze stadionu po meczu piłki nożnej, ulica pełna różności miała może z 2 kilometry, nie mogłam się nacieszyć. Coś pięknego. Dla takich chwil warto być w Maroku nie raz i nie dwa.

Następnego dnia powrót do Doha, z międzylądowaniem w Tunisie. Nie polecam nikomu tego lotu. Strasznie długi, strasznie męczący i będę się cieszyła jeśli nie pojawi się ten lot w moim czerwcowym rosterze, który lada dzień ma się pojawić na stronie. Może uda się dostać Seszele albo Filipiny...ajjj już się nie mogę doczekać.

sobota, 7 maja 2011

MOTORÓW GWAR - INDONEZJA

Lot trwał prawie 9 godzin i na samą myśl, robiła mi się gęsia skórka. Ale było tyle roboty, że nie wiedząc kiedy wylądowaliśmy w stolicy Indonezji - Dżakarcie (Jakarcie). Szybkie sprawdzanie samolotu, pakowanie słuchawek i koców do wielkich szarych toreb z kozą w logo i na odpoczynek. Hotel Sheraton znajduje się tak blisko od lotniska, że jeszcze udało się spotkać Crew, którzy wracają naszym samolotem. I tu niespodzianka, bo spotkałam Holly z Manchesteru, z którą ostatnio byłam na plaży. Krótka wymiana informacji, kogo lubimy, kogo mniej i już można było odebrać klucz do pokoju. Aaaa..no zapomniałam dodać, że jest tu strasznie gorąco, wilgotność przekracza wszystkie skale porównawcze i można by się kąpać co 10 minut. Aparat mi ciągle paruje i nie da się zrobić zdjęcia, żeby wszystko na nim nie było za mgłą. No ale można się było tego spodziewać, w końcu jestem w Azji a nie w Kej-Keju gdzie pewnie teraz jak na maj przystało pada śnieg.
Hotel cudowny, bajeczny i aż nie chce się stąd wyjeżdżać. Fanastyczna roślinność, zachwycające ogrody, widok na jezioro i kameralny basen z wodą tak ciepłą, że pierwszy raz weszłam bez skrzywienia, że lodówka. Pokoje przestronne z drewniana podłogą i tym niesamowitym klimatem orientu, zupełnie innego niż poznawałam do tej pory. Po przylocie wszyscy poszli spać, ale z cieniasami to tak jest, najpierw się napalą, a na końcu pójdą spać. Nie czekając na zaproszenie, szybki prysznic, wysłałam do pralni uniform i ruszyłam na city. CS odradzała, bo niby niebezpiecznie, ale może mi się stać w taksówce cykając zdjęcia przy otwartym oknie? No fakt byłam nie lada atrakcją, ale z taksówki wysiadać się nie odważyłam. Muslimy w azjatyckim wydaniu, nie są jeszcze przeze mnie zbadani i nie wiem na co można sobie pozwolić a na co nie. Objechałam całe miasto taxi w ciągu 3 godzin, mój aparat odmówił posłuszeństwa i większość zdjęć jest zamazana, co jeszcze bardziej skłania mnie do kupna porządnego sprzętu oczywiście firmy Nikon.

Jakarta jest niezwykła. Miasto huczy, jest gwarno a wszędzie motory, motorynki, skutery w najdziwniejszym wydaniu. Można z łatwością podróżować, taksówki są tanie jak ukraińskie sprzątaczki i jedyną rzeczą, której do tej pory nie ogarnęłam jest ruch lewostronny. Żeby ich diabli, mało tego, że trzeba uważać żeby nie zostać rozjechanym przez tuk-tuka, rikszę bądź motor, to jeszcze trzeba pamiętać z której strony. Jak już jestem przy drogach i taksówkach, zaobserwowałam strasznie ciekawe zjawiwsko jakim jest autobus. Pewnie dla wielu czytelników Ameryki tym nie odkryje, ale strasznie mnie to rozbawiło. Siedzą w taksówce z oczami wlepionymi w każdym bazar, lokalne stoisko z jajkami, z których z pewnością przygotowuje się jakis lokalny przsysmak i wiele innych kramów przy samej ulicy, aż widzę autobus. Na pierwszy rzut oka, autobus jak autobus, tyle że widmo, bo kierownica po prawej i ciągle wydaje mi się, że nie ma kierowcy, drzwi też po lewej, ale co najzabawniejsze - środkowe drzwi są na takiej wysokości, że trzeba by mieć drabinę żeby się dostać do środka. I tutaj zaczął się zonk, czyli w jaki sposób niewielkiego wzrostu azjaci wsiadają do autobusu, przecież nie fruwają. Dopiero po jakimś czasie zobaczyłam platformy coś w rodzaju naszych peronów na stacji PKP i ściśniętych dziwnej urody ludzi. Olśniło mnie.


Wróciłam do hotelu wieczorem w największą ulewą jaką na oczy widziałam. Lało niesamowicie, a wycieraczki z niebieskiej taksówki nie wyrabiały. To był najlepszy czas na teleport, więc nie czekając ani minuty zasnęłam i obudziłam się dopiero w hotelu. Nie było znowu chętnych na robienie czegokolwiek więc poszłam na neta. Komputery do użytku publicznego dostępne są w lobby, poklikałam i zupełnie przez przypadek spotkałam Kapitana i dwie inne osoby, który nie specjalnie przypadły mi do gustu - wybraliśmy się na SeaFood. Gdybym była miłośnikiem krabów, glonów i innych ośmiornic, pewnie skakałabym z radości, ale obiecałam sobie pójść do lokalnej knajpy a to była jedyna okazja. Zamówiłam rybę, która wyglądała jakby była już zjedzona zanim ją podali, ale musze przyznać , że była wyśmienita. Do tego zielona fasolka, ryż podany w jakiś zielonych liściach, jak będę w Azji częstszym gościem to pewnie opiszę bardziej szczegółowo co i jak mi podano. Reszta zajadała się krewetkami na ostro, małżami i kalmarami a wszystko podane z sosami o smakach, których nigdy w życiu nie próbowałam. Coś pysznego. Zgodnie z zaleceniami Alka, napiłam się coca-coli bez lodu, bo oprócz gryzących komarów, ameba jest dość powrzechna.


Następnego dnia relax na basenie, ćwierkanie ptaszków i niesamowite widoki z plecionego leżaka. Czy takie chwile nie mogą trwać dłużej. Uwielbiam takie layovery, zobaczymy jak będzie w Casablance. Jutro rano wracam do Dohell i w nocy ruszam na podbój Maroka. Zapowiada się zwiedzanie. Pozdrawiam wszystkich serdecznie tym razem z Indonezji.

niedziela, 1 maja 2011

GRAFIK

Nasze rostery podzielone są na kilka kategorii. Pierwsza to loty z cudownym layoverem, czyli z noclegiem w danym miejscu. Czasami jest dłuższy niż 11 godzin, więc można pozwiedzać, iść na imprezę i zrobić zakupy. W hotelach nikt nie sprawdza co robimy i o której wracamy, więc jest o wiele swobodniej niż w Dohell. Ale są też takie miejsca jak Londyn, gdzie hotel jest krytyczny i chce się niemalże od razu wracać do Kataru. No ale raz na wozie raz pod wozem, nie można mieć wszystkiego, a właściwie można mieć wszystko, ale nie wszystko na raz. Layovery są bardzo przyjemne, dodatkowo płatne diety i zawsze ma się pokój tylko dla siebie, wygodne łózko a zdarza się, że i WiFi w pokoju. Dlatego, gdy w rosterze pojawia się jakiś cudny layover można, aż podskoczyć z radości.

Druga kategoria to loty turn around-czy tam i powrót. W zależności co się dostanie, jak długo trwa lot i jaki jest serwis można ich nie lubić tylko trochę, bądź bardzo bardzo. Jeśli lot jest krótki, taki jak dziś do Dubaju trzeba się szybko uwijać, jeszcze dobrze nie wystartujemy, już świeci się sygnalizacja "zapiąć pasy" - lądujemy. W tym czasie kanapki, soczki, a to coca-cola, a to wino, a to piwo a to kawa, herbata i trzeba się rozdwoić, żeby ogarnąć arabską swołocz. Pozakrywane czarnymi szmatami arabskie Żony, zerkają jak Mężowie czytają gazetę, a Oni dumni i bladzi pokazują swoją wyższość. Ach..to arabskie nasienie. Potrafią zrobić awanturę, że nie siedzą koło siebie całą familiją, a było ich dzisiaj chyba z 15 osób, 40 min lotu i nie polecą jak nie znajdą się miejsca jeden obok drugiego a samolot oczywiście FULL. I weź takiej zakrytej nindży wytłumacz, że nie ma i nie będzie. Koszmar. Można też obsługiwać podwójny sektor czyli np. Doha - Dubaj - Doha i od razu Doha - Kuwejt -Doha, albo coś podobnego. Wracasz do domu i nie wiesz jak się nazywasz.

No i na koniec moje ulubione czyli standby. Pojawia się w rosterze najczęściej na koniec miesiąca, rządzi się własnymi zasadami, a wszystko może się zmienić o każdej porze dnia i nocy. 12 godz. przed rozpoczęciem SBY'ja trzeba siedzieć w domu, można wyjść najwyżej na 60 min, zrobić zakupy, czy odebrać uniform z pralni a potem zaczyna się oczekiwanie. Ostatnie koczowanie w domu od 20:00 do 04:00 czyli od ósmej rano w chacie. Zadzwonili o 23:46, że dokładnie o północy podjedzie po mnie bus i zabierze mnie na lotnisko, na lot do Kalkuty powinnam się stawić 00:15. No daj im Boże zdrowia, żeby się wyrobić. Nie wiem jakim cudem byłam pomalowana, wyfryzowana, ubrana i gotowa do wyjścia 00:02, gdy zadzwonili ponownie, że jednak nie muszę się zbierać i przywracają się z powrotem na SBY. No i w pełnym makijażu ponownie poszłam spać. Obudziłam się o szóstej rano, spojrzałam na zegarek i z uśmiechem na ustach, że mój SBY skończył się dwie godziny temu zasnęłam. Szaleństwo, nie lubię i raczej SBY'ja nie polubię.

I to by było na tyle dzisiejszych opowieści dziwnej treści. W ostatnich dniach byłam na prawie na królewskim weselu, z małą różnicą bo wylądowałam tym razem w Manchesterze. Bardzo pozytywne miasto, dużo sklepów, barów, przyjemny klimat chętnie się tam wybiorę jeszcze raz. Ale kiedy znowu zawitam do Europy, hmmm..tego nie wie nikt.