sobota, 7 maja 2011

MOTORÓW GWAR - INDONEZJA

Lot trwał prawie 9 godzin i na samą myśl, robiła mi się gęsia skórka. Ale było tyle roboty, że nie wiedząc kiedy wylądowaliśmy w stolicy Indonezji - Dżakarcie (Jakarcie). Szybkie sprawdzanie samolotu, pakowanie słuchawek i koców do wielkich szarych toreb z kozą w logo i na odpoczynek. Hotel Sheraton znajduje się tak blisko od lotniska, że jeszcze udało się spotkać Crew, którzy wracają naszym samolotem. I tu niespodzianka, bo spotkałam Holly z Manchesteru, z którą ostatnio byłam na plaży. Krótka wymiana informacji, kogo lubimy, kogo mniej i już można było odebrać klucz do pokoju. Aaaa..no zapomniałam dodać, że jest tu strasznie gorąco, wilgotność przekracza wszystkie skale porównawcze i można by się kąpać co 10 minut. Aparat mi ciągle paruje i nie da się zrobić zdjęcia, żeby wszystko na nim nie było za mgłą. No ale można się było tego spodziewać, w końcu jestem w Azji a nie w Kej-Keju gdzie pewnie teraz jak na maj przystało pada śnieg.
Hotel cudowny, bajeczny i aż nie chce się stąd wyjeżdżać. Fanastyczna roślinność, zachwycające ogrody, widok na jezioro i kameralny basen z wodą tak ciepłą, że pierwszy raz weszłam bez skrzywienia, że lodówka. Pokoje przestronne z drewniana podłogą i tym niesamowitym klimatem orientu, zupełnie innego niż poznawałam do tej pory. Po przylocie wszyscy poszli spać, ale z cieniasami to tak jest, najpierw się napalą, a na końcu pójdą spać. Nie czekając na zaproszenie, szybki prysznic, wysłałam do pralni uniform i ruszyłam na city. CS odradzała, bo niby niebezpiecznie, ale może mi się stać w taksówce cykając zdjęcia przy otwartym oknie? No fakt byłam nie lada atrakcją, ale z taksówki wysiadać się nie odważyłam. Muslimy w azjatyckim wydaniu, nie są jeszcze przeze mnie zbadani i nie wiem na co można sobie pozwolić a na co nie. Objechałam całe miasto taxi w ciągu 3 godzin, mój aparat odmówił posłuszeństwa i większość zdjęć jest zamazana, co jeszcze bardziej skłania mnie do kupna porządnego sprzętu oczywiście firmy Nikon.

Jakarta jest niezwykła. Miasto huczy, jest gwarno a wszędzie motory, motorynki, skutery w najdziwniejszym wydaniu. Można z łatwością podróżować, taksówki są tanie jak ukraińskie sprzątaczki i jedyną rzeczą, której do tej pory nie ogarnęłam jest ruch lewostronny. Żeby ich diabli, mało tego, że trzeba uważać żeby nie zostać rozjechanym przez tuk-tuka, rikszę bądź motor, to jeszcze trzeba pamiętać z której strony. Jak już jestem przy drogach i taksówkach, zaobserwowałam strasznie ciekawe zjawiwsko jakim jest autobus. Pewnie dla wielu czytelników Ameryki tym nie odkryje, ale strasznie mnie to rozbawiło. Siedzą w taksówce z oczami wlepionymi w każdym bazar, lokalne stoisko z jajkami, z których z pewnością przygotowuje się jakis lokalny przsysmak i wiele innych kramów przy samej ulicy, aż widzę autobus. Na pierwszy rzut oka, autobus jak autobus, tyle że widmo, bo kierownica po prawej i ciągle wydaje mi się, że nie ma kierowcy, drzwi też po lewej, ale co najzabawniejsze - środkowe drzwi są na takiej wysokości, że trzeba by mieć drabinę żeby się dostać do środka. I tutaj zaczął się zonk, czyli w jaki sposób niewielkiego wzrostu azjaci wsiadają do autobusu, przecież nie fruwają. Dopiero po jakimś czasie zobaczyłam platformy coś w rodzaju naszych peronów na stacji PKP i ściśniętych dziwnej urody ludzi. Olśniło mnie.


Wróciłam do hotelu wieczorem w największą ulewą jaką na oczy widziałam. Lało niesamowicie, a wycieraczki z niebieskiej taksówki nie wyrabiały. To był najlepszy czas na teleport, więc nie czekając ani minuty zasnęłam i obudziłam się dopiero w hotelu. Nie było znowu chętnych na robienie czegokolwiek więc poszłam na neta. Komputery do użytku publicznego dostępne są w lobby, poklikałam i zupełnie przez przypadek spotkałam Kapitana i dwie inne osoby, który nie specjalnie przypadły mi do gustu - wybraliśmy się na SeaFood. Gdybym była miłośnikiem krabów, glonów i innych ośmiornic, pewnie skakałabym z radości, ale obiecałam sobie pójść do lokalnej knajpy a to była jedyna okazja. Zamówiłam rybę, która wyglądała jakby była już zjedzona zanim ją podali, ale musze przyznać , że była wyśmienita. Do tego zielona fasolka, ryż podany w jakiś zielonych liściach, jak będę w Azji częstszym gościem to pewnie opiszę bardziej szczegółowo co i jak mi podano. Reszta zajadała się krewetkami na ostro, małżami i kalmarami a wszystko podane z sosami o smakach, których nigdy w życiu nie próbowałam. Coś pysznego. Zgodnie z zaleceniami Alka, napiłam się coca-coli bez lodu, bo oprócz gryzących komarów, ameba jest dość powrzechna.


Następnego dnia relax na basenie, ćwierkanie ptaszków i niesamowite widoki z plecionego leżaka. Czy takie chwile nie mogą trwać dłużej. Uwielbiam takie layovery, zobaczymy jak będzie w Casablance. Jutro rano wracam do Dohell i w nocy ruszam na podbój Maroka. Zapowiada się zwiedzanie. Pozdrawiam wszystkich serdecznie tym razem z Indonezji.

4 komentarze:

  1. bardzo ciekawe,czytajac te opowieści przenoszę sę w krainę marzeń.pozdrawiamy tez serdecznie i 3 maj sie ciepło i słonecznie.mama

    OdpowiedzUsuń
  2. Sist, jeszcze nie zdążyłam przeczytać Twoich ostatnich wypocin, ale chciałam Cie uprzedzić żebyś kiecę na wesele szykowała!

    OdpowiedzUsuń
  3. Juuuupiii, no nareszcie już myślałam że się nie doczekam !!! Od dziś dieta, kiedy weselicho?

    OdpowiedzUsuń
  4. pewnie za sto lat, ale juz się szykuj! hehehe a tak serio to może w przyszłym roku (chciałabym) albo za 2 lata (Miłosz by chciał). Choć w zasadzie to Miłosz by w ogóle nie chciał albo chciał jakiś ślub na którym bylibysmy tylko my i nikt więcej (przeraża go cała atmosfera slubu). Tak więc konkludując, pracuję nad tym :)

    OdpowiedzUsuń