Kto by pomyślał, że znowu odwiedzę Maroko. Tym razem padło na Casablankę, o której kilka osób nie wyrażało się pochlebnie. Bo podobno Casablanka rozczarowuje, gdy porównuje się ją z ekranizacją filmu o tej samej nazwie z Humpreyem Bogartem w roli głównej. Ale nie mi się tu wypowiadać, bo filmu oczywiście nie oglądałam i pewnie szybko nie nadrobię zaległości. Lot o drugiej w nocy, pobudka o 23:00, przed wylotem briefing i Fruu.. Cały szkopuł polegał na tym, że lot był z międzylądowaniem w Tunisie, co wydłużyło podróż do Maroka do ponad 12 godzin. W hotelu zameldowaliśmy się około godziny 15 stej i byłam zmęczona jak nigdy wcześniej. 45 min spania z otwartymi ustami w busiku z lotniska do hotelu, wystarczyło na regenerację moich sił, przebrałam się i ruszyłam na city z laską pół skośnooką pół Holenderką.
Była jedyną osobą, która chciała gdziekolwiek wyjść i pomijając fakt, że były to zakupy w Zarze, której nie lubię jak miauczących, śmierdzących kotów przynajmniej wyszłam poza hotelowe cztery ściany. Nie mogę zrozumieć, dlaczego nikt nie chce wychodzić - nawet świeżaki, które były w Casablance po raz pierwszy zamknęły się jak żółw w swojej skorupie i zamawiały tylko room service. Ja wykorzystałam okazję i zaciągnęłam koleżankę, której imienia niestety nie pamiętam na souk. Nie było to miejsce, które sobie wyobrażałam - ale magnesik na lodówkę został zakupiony. Nasłuchałam się opowieści jakie to miasto jest niebezpieczne i lepiej nigdzie samemu nie wychodzić, a okazało się wręcz odwrotnie. Mili ludzie na każdym kroku, każdy pomocny i zaczęłam się zastanawiać dlaczego na cały czas ktoś zniechęca wszystkich do wyjścia. Może to jakaś taktyka, żeby nie wychodzić i grzecznie czekać na powrót do Dohell? Niech sobie mówią co chcą, ja i tak wychodzę i wychodzić będę.
Po powrocie z niby souku, sprawdziłam maile w lobby hotelowym i spotkałam Chińczyka o imienu BO, który planował wyjście w celu zwiedzania (niemożliwe?). Dołączyła do nas jeszcze jedna dziewczyna chyba z Rumunii i pół Amsterdamu się odłączyło do swojego pokoju. Wzięliśmy czerwoną taksówkę "petit" i drogą pełną ogromnych palm pojechaliśmy zobaczyć meczet Hassana II -go, który został zbudowany bezpośrednio na Oceanie. Ludzie mówią, że to miejsce potrafi ludzia oczyścić ze wszystkiego co w głowie i duszy siedzi. Coś niesamowitego jak wiele prawdy jest w tym co mówią. Ogromna przestrzeń i jakby wchodziło się na teren gdzie panuje cisza, spokój i szum fal. Meczet jest olbrzymi, genialne ornamentyka, każdy detal chciałoby się ogarnąć wzrokiem, co jest po prostu niewykonalne. Wszędzie spacerują mieszkańcy Casablanki, czytają książki na schodach, opierają się o ściany, leżą na ziemi i odpoczywają. Całe rodziny spędzają tam wolny czas, nie można się znudzić tym miejscem jest w nim coś tajemniczego, aż nie chce się iść dalej. Obok meczetu na murku siedzą arabskie babeczki i spoglądają na chłopców pluskających się w lodowatym oceanie. uroczy widok. Mój aparat się na mnie obraził i się rozładował, więc idziemy dalej bo nie ma nawet jak zrobić zdjęcia.
Przechodząc przez niewielki ogród wyszliśmy na główną ulicę, gdzie zbałamucił nas taksówkarz i daliśmy się namówić na city tour po mieście. Ale od razu powiem, że nie był to krętacz i bandzior jak większość Arabów, ale całkiem sympatyczny starszy Pan i nawet cenę utargowałam atrakcyjną. Ruszyliśmy czystą, nową, czerwoną taksówką "petit" w stronę corniche, czyli popularnego w mieście deptaka ciągnącego się wzdłuż nabrzeża. Co za widok, kluby, restauracje z basenami i czarni ludzie sprzedający mydło i powidło, od pasków po skarpetki i samochody na baterie. Spacerkiem przeszliśmy promenadę i skosztowaliśmy kokosowych ciastek, które mężczyzna z tysiącem zmarszczek sprzedawał na chodniku. Pyyyyychota, założę się, że piekł je sam przez całą noc. Chińczykowi smakowały, aż mu się uszy trzęsły chyba nigdy nie jadł takich ciasteczek. Nasza czerwona fura czekała w umówionym miejscu i pojechaliśmy dalej. Centrum pełne nowoczesnych sklepów, dzielnica bogaczy, jakieś budowle i na koniec dotarliśmy na stare miasto. Oczywiście nie mogło zabraknąć souku i kolorowych jak całe Maroko pamiątek. Pożegnaliśmy się z taksówkarzem, bo wiedziałam że zawitamy w tym miejscu na dłużej niż 15 min.
W powietrzu unosiły się zapachy torebek ze skóry, kadzideł i farby olejnej z której powstawały obrazy, malowane na kawałku szmaty bądź byle jakiego materiału. Souk niewielkich rozmiarów z maleńkimi sklepikami jak zawsze z podobnym towarem tylko w różnych cenach.Spacerkiem, powoli obeszliśmy wszystkie kramiki i przysiedliśmy na ławce patrząc na otaczający nas krajobraz. Cisza i spokój, czas płynął tak powoli, że nawet nie chciało nam się wracać do hotelu. Po odpoczynku, zachwyceni urokiem tego miejsca poszliśmy łapać taksówkę. Do głównej ulicy było jakieś 200 metrów. Próby złapania taksówki skończyły się na tym, że poszliśmy wzdłuż ulicy aż natrafiliśmy na najlepszy punkt naszej wycieczki. A mianowicie prawdziwy bazar, którego nie da się z niczym porównać. Tysiące produktów, kafejki z jedzonkiem, świeżo wyciskane soki z pomarańczy, lokalne przysmaki, owoce, warzywa, zegarki, pralki, skarpetki no dosłownie wszystko. Dziki tłum, jakby kibice wracali ze stadionu po meczu piłki nożnej, ulica pełna różności miała może z 2 kilometry, nie mogłam się nacieszyć. Coś pięknego. Dla takich chwil warto być w Maroku nie raz i nie dwa.
Następnego dnia powrót do Doha, z międzylądowaniem w Tunisie. Nie polecam nikomu tego lotu. Strasznie długi, strasznie męczący i będę się cieszyła jeśli nie pojawi się ten lot w moim czerwcowym rosterze, który lada dzień ma się pojawić na stronie. Może uda się dostać Seszele albo Filipiny...ajjj już się nie mogę doczekać.
Była jedyną osobą, która chciała gdziekolwiek wyjść i pomijając fakt, że były to zakupy w Zarze, której nie lubię jak miauczących, śmierdzących kotów przynajmniej wyszłam poza hotelowe cztery ściany. Nie mogę zrozumieć, dlaczego nikt nie chce wychodzić - nawet świeżaki, które były w Casablance po raz pierwszy zamknęły się jak żółw w swojej skorupie i zamawiały tylko room service. Ja wykorzystałam okazję i zaciągnęłam koleżankę, której imienia niestety nie pamiętam na souk. Nie było to miejsce, które sobie wyobrażałam - ale magnesik na lodówkę został zakupiony. Nasłuchałam się opowieści jakie to miasto jest niebezpieczne i lepiej nigdzie samemu nie wychodzić, a okazało się wręcz odwrotnie. Mili ludzie na każdym kroku, każdy pomocny i zaczęłam się zastanawiać dlaczego na cały czas ktoś zniechęca wszystkich do wyjścia. Może to jakaś taktyka, żeby nie wychodzić i grzecznie czekać na powrót do Dohell? Niech sobie mówią co chcą, ja i tak wychodzę i wychodzić będę.
Po powrocie z niby souku, sprawdziłam maile w lobby hotelowym i spotkałam Chińczyka o imienu BO, który planował wyjście w celu zwiedzania (niemożliwe?). Dołączyła do nas jeszcze jedna dziewczyna chyba z Rumunii i pół Amsterdamu się odłączyło do swojego pokoju. Wzięliśmy czerwoną taksówkę "petit" i drogą pełną ogromnych palm pojechaliśmy zobaczyć meczet Hassana II -go, który został zbudowany bezpośrednio na Oceanie. Ludzie mówią, że to miejsce potrafi ludzia oczyścić ze wszystkiego co w głowie i duszy siedzi. Coś niesamowitego jak wiele prawdy jest w tym co mówią. Ogromna przestrzeń i jakby wchodziło się na teren gdzie panuje cisza, spokój i szum fal. Meczet jest olbrzymi, genialne ornamentyka, każdy detal chciałoby się ogarnąć wzrokiem, co jest po prostu niewykonalne. Wszędzie spacerują mieszkańcy Casablanki, czytają książki na schodach, opierają się o ściany, leżą na ziemi i odpoczywają. Całe rodziny spędzają tam wolny czas, nie można się znudzić tym miejscem jest w nim coś tajemniczego, aż nie chce się iść dalej. Obok meczetu na murku siedzą arabskie babeczki i spoglądają na chłopców pluskających się w lodowatym oceanie. uroczy widok. Mój aparat się na mnie obraził i się rozładował, więc idziemy dalej bo nie ma nawet jak zrobić zdjęcia.
Przechodząc przez niewielki ogród wyszliśmy na główną ulicę, gdzie zbałamucił nas taksówkarz i daliśmy się namówić na city tour po mieście. Ale od razu powiem, że nie był to krętacz i bandzior jak większość Arabów, ale całkiem sympatyczny starszy Pan i nawet cenę utargowałam atrakcyjną. Ruszyliśmy czystą, nową, czerwoną taksówką "petit" w stronę corniche, czyli popularnego w mieście deptaka ciągnącego się wzdłuż nabrzeża. Co za widok, kluby, restauracje z basenami i czarni ludzie sprzedający mydło i powidło, od pasków po skarpetki i samochody na baterie. Spacerkiem przeszliśmy promenadę i skosztowaliśmy kokosowych ciastek, które mężczyzna z tysiącem zmarszczek sprzedawał na chodniku. Pyyyyychota, założę się, że piekł je sam przez całą noc. Chińczykowi smakowały, aż mu się uszy trzęsły chyba nigdy nie jadł takich ciasteczek. Nasza czerwona fura czekała w umówionym miejscu i pojechaliśmy dalej. Centrum pełne nowoczesnych sklepów, dzielnica bogaczy, jakieś budowle i na koniec dotarliśmy na stare miasto. Oczywiście nie mogło zabraknąć souku i kolorowych jak całe Maroko pamiątek. Pożegnaliśmy się z taksówkarzem, bo wiedziałam że zawitamy w tym miejscu na dłużej niż 15 min.
W powietrzu unosiły się zapachy torebek ze skóry, kadzideł i farby olejnej z której powstawały obrazy, malowane na kawałku szmaty bądź byle jakiego materiału. Souk niewielkich rozmiarów z maleńkimi sklepikami jak zawsze z podobnym towarem tylko w różnych cenach.Spacerkiem, powoli obeszliśmy wszystkie kramiki i przysiedliśmy na ławce patrząc na otaczający nas krajobraz. Cisza i spokój, czas płynął tak powoli, że nawet nie chciało nam się wracać do hotelu. Po odpoczynku, zachwyceni urokiem tego miejsca poszliśmy łapać taksówkę. Do głównej ulicy było jakieś 200 metrów. Próby złapania taksówki skończyły się na tym, że poszliśmy wzdłuż ulicy aż natrafiliśmy na najlepszy punkt naszej wycieczki. A mianowicie prawdziwy bazar, którego nie da się z niczym porównać. Tysiące produktów, kafejki z jedzonkiem, świeżo wyciskane soki z pomarańczy, lokalne przysmaki, owoce, warzywa, zegarki, pralki, skarpetki no dosłownie wszystko. Dziki tłum, jakby kibice wracali ze stadionu po meczu piłki nożnej, ulica pełna różności miała może z 2 kilometry, nie mogłam się nacieszyć. Coś pięknego. Dla takich chwil warto być w Maroku nie raz i nie dwa.
Następnego dnia powrót do Doha, z międzylądowaniem w Tunisie. Nie polecam nikomu tego lotu. Strasznie długi, strasznie męczący i będę się cieszyła jeśli nie pojawi się ten lot w moim czerwcowym rosterze, który lada dzień ma się pojawić na stronie. Może uda się dostać Seszele albo Filipiny...ajjj już się nie mogę doczekać.
Bez takich tu- może Seszele albo Filipiny... Niektórzy ciężko pracują za biurkiem i nawet pomarzyć o takich miejscach nie mogą....
OdpowiedzUsuńA Ty Dońka kup sobie w końcu jakiś aparat co by nie zawodził w najważniejszych momentach. :)
Oj tam nie mogą, rekrutacja w Krakowie 28 maja ... ZAPRASZAM !!!
OdpowiedzUsuń