poniedziałek, 23 maja 2011

HAKUNA MATATA - TANZANIA

 Na lot do Tanzanii nastawiłam się już miesiąc wcześniej, gdy można było bidować w systemie. Aaa..zapomniałam napisać o bidowaniu, który jest nierozłączną częścią mojego grafiku. BID czyli składanie oferty a raczej życzeń na loty, które w danym miesiącu chciałoby się obsługiwać. System pozwala na bidowanie konkretnych numerów lotów, godzin przylotu, wylotu, destynacji, dni wolnych, a nawet można zaznaczyć minimalną długość pobytu np.na Filipinach. Nasze upodobania zbierane są do 12 -stego każdego miesiąca, a dwa tygodnie po tym terminie pojawia się grafik i wtedy wiadomo, które z życzeń zostały uwzględnione a które pozostają nadal w sferze marzeń. W systemie przyznaje się punkty od 10-100, na przykład najbardziej zależy mi na locie na Malediwy więc daję 100 pkt, w następnej kolejności chcę zobaczyć Nepal daję.80 pkt a najmniej zależy mi na Wenecji i gondolierzy dostają 30 pkt. Maksymalnie można dokonać dziesięciu bidów, a ile z nich się dostanie, no cóż można nic nie dostać jak się ma super pecha. 

Sprawa bidowania wyjaśniona, jak się nie trudno domyślić z moich poprzednich bidów dostałam Dar Es Salaam w Tanzanii. Strasznie chciałam zobaczyć czarny ląd, sprawdzić czy murzyni faktycznie śmierdzą i zobaczyć jak wygląda życie w kraju, który kojarzy mi się z wyprawą na safari, żyrafami i klimatem z filmu "Biała Masajka". Lot samolotem A320 trwał 5 godzin i 45 minut, pasażerowie zajęli prawie wszystkie miejsca a to się równa - dużo pracy. Sprawdziłam pogodę na jakimś polskim portalu, ale chyba nie wiedzą gdzie leży Afryka bo miało lać przez 3 dni, a świeciło słoneczko i ani kropla nie spadła na mnie z nieba. Wręcz przeciwnie, po wylądowaniu przywitała nas rewelacyjna pogoda i znowu ruch lewostronny. Jak ja tego nie lubię. Przez całą godzinę z lotniska do hotelu wolałam nie patrzeć przez okno, bo wydawało mi się, że jedziemy pod prąd. Po co sobie tak utrudniać życie z kierownicą po prawej stronie. Hotel Movenpick całkiem przyzwoity jak na tanzańskie warunki, jedynie suszarka do włosów która wyglądała jak plastikowa rura od odkurzacza, nagrzewała się w ekspresowym tempie i nie dało się jej utrzymać w ręce i kontynuować suszenia.
Crew może być, za wyjątkiem CS Rumunki i jednej F2 (czyli ekonomiczna - F1 obsługują klasę biznes) też Rumunki, które mają coś z dynią nie tak, bo cały czas są jakieś nafochowane. Zawsze mają jakiś problem i stroją miny, a to że przez pół lotu paplały po swojemu to już przesada. Tyle się mówi na briefingach o pracy zespołowej, o dobrej komunikacji, o pomaganiu sobie nawzajem i o mówieniu tylko i wyłącznie po angielsku - ale jak grochem o ścianę i to na dodatek CS, która powinna świecić przykładem. PIPY ! Po zakwaterowaniu poprosiłam recepcję o mapę, wskazówki jak dojechać na lokalny bazarek, ile co powinno mnie kosztować. Oczywiście nikt nie miał ochoty wystawić nosa z hotelu, zaplanowali leżenie przy hotelowym basenie w czasie kiedy ja miałam zaplanowane pełne wrażeń zwiedzanie okolicy. Gdy zebrałam potrzebne informacje, podeszła do mnie CS i powiedziała " słuchaj - radziłabym Ci nigdzie nie wychodzić, lepiej żebyś została w hotelu, bo Tanzania jest niebezpieczna". Myślałam, że źle słyszę ale jednak słyszałam aż za dobrze. Nie wiem czy to była próba zastraszenia i dlaczego rumuńska bicz nie chciała, żebym wychodziła na afrykańskie city, ale jako że nie będzie mi tu kukiełka mówić co mam robić, po prysznicu i poparzeniu ręki wrzącą suszarką, ruszyłam na podbój Dar Es Salaam.

Taksówka hotelowa, bo nie mam ochoty się denerwować jak mnie będą chcieli oszukać na koniec wycieczki, więc płacę tysiąc razy więcej, ale wiem że włos mi z głowy nie spadnie. Dogaduję cenę i jedziemy. Główna ulica wiecznie zakorkowana, o której by się nie wyjechało, zawsze jest korek i nie ma siły żeby coś się ruszyło. Jedne, drugie, trzecie zielone światło z rzędu a my ani drgniemy. Okazuje się, że ruchem kieruje policjant w białym ubranku i chyba sobie nie radzi. Stoimy 15 min, aż wreszcie coś się ruszyło. Na ulicy widać, że ludziom się nie przelewa. Kobiety mają wielkie pupy, które szyderczo dyndają jak idą. Wszyscy czarni jak smoła, czasem w lokalnych kolorowych materiałach i kompletnie nie zwracają na mnie uwagi. A w końcu jestem biała, mam blond kitę i nie sprzedaję drewnianych figurek przy drodze. W każdym razie, żadnego  poruszenia moją skromną osobą nie ma. I niech mi ktoś powie, że jest niebezpiecznie jak nikt mnie nawet nie zauważa. Największe wrażenie zrobiły na mnie tanzańskie kobiety z miskami, wiadrami i workami różności na głowie. Idą dumnie jakby paw, a przecież zawartość takiej misy waży chyba z 20 kg. W jednym same napoje, w workach ryż, cukier i inne. Coś niesamowitego, czasami ręce mają zajęte a na głowie miska i tup tup idą sobie przed siebie.

Między samochodami spacerują młodzi chłopcy, starając się sprzedać dosłownie wszystko. Zapakowane w foliowe woreczki orzeszki, jabłka, słodycze, potem następny prezentuje gazety, dmuchane kółka na basen i całą gamę kolorystyczną mioteł każdej wielkości. Mija nas lodziarnia, przypominająca rikszę, ale zamiast kanapy jest pojemnik z lodami i parasolka, żeby słońce nie przygrzało za mocno. Skręcamy w lewo, gdzie Bóg chyba zapomniał o tej okolicy. Drewniane domki, droga jakby się miała zaraz zapaść i każdy coś robi. Nie tak jak w Egipcie, że cielebuny siedzą i się patrzą, piją kawę, krają w tałlę i ciągną sziszę - w Tanzanii każdy pracuje i to naprawdę ciężko. Zauważyłam kilkanaście zakładów fryzjerskich na odcinku 2 kilometrów a fryzury w postaci warkoczyków są zniewalające. Gdybym miała tyle włosów co oni, też bym sobie takie zafundowała. No ale najpierw musiałabym się zwolnić z koziej linii, bo takie sztuki by nie przeszły. Dojechaliśmy na bazar z pamiątkami. Wjechaliśmy na podwórko otoczone tylko i wyłącznie sklepami w większości z rękodziełem. Coś pięknego, maski, obrazy, chusty, figurki a nawet instrumenty muzyczne. Oszalałam od nadmiaru możliwości, ale zakupy zrobiłam. Wszyscy przesyłają pozdrowienia mambo czy bambo nie pamiętam, przesympatyczni ludzie, chętnie robią sobie fotki, ściągają szybko kolorowe fartuszki, żeby nie wyglądać za bardzo lokalnie - a przecież o to chodzi, żeby wyglądali na miejscowych. Kupiłam figurki Masajów, ręczne wykonane obrazy na kawałku szarego płótna i nie obyło się bez targowania.

Pojechałam także na wybrzeże, podziwiać zachód słońca i zapierający dech w piersiach widok na Ocean Indyjski. Jakby to powiedział forfitter "jest piękny is beautifull". Na zakończenie dnia wybrałam się z koleżanka z Serbii do restauracji SeaCliff. OMG, cudowna atmosfera, wyśmienita kuchnia, pyszne piwko Kilimandżaro - czego chcieć więcej ??? Tanzania zrobiła na mnie ogromne wrażenie, teraz czekam z utęsknieniem na Kenię i Nairobi, skąd można dostać się na Zanzibar. Jak nie w tym miesiącu to może w przyszłym coś wybiduję. Hakuna Matata !!!

4 komentarze:

  1. Po pierwsze- nienawidzę Cie za tego posta...
    Po drugie- sist Ty rasistko- "sprawdzić czy murzyni śmierdzą.."
    Po trzecie- tak się zastanawiałam bodajże wczoraj ile masz zamiar pracować w tych swoich kozich liniach?

    OdpowiedzUsuń
  2. Pierwszego udam że nie zauważyłam, drugie - murzyni faktycznie śmierdzą i to jakk....i trzecie planuję zostać do lutego/marca przyszłego roku :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Ooo. to niedługo... Myślałam, że o wiele dłużej. To dobrze, wracaj już do polski i sie przeprowadzaj do Wrocławia :)
    i zapomniałam zadać jeszcze jedno pytanie- w jakiej klasie latasz- ekonomicznej czy business??

    OdpowiedzUsuń
  4. Latam w ekonomicznej :))) od czegos trzeba zacząć, żeby być F1 i latac w biznes trzeba swoje w ek.odbębnić...taaaak długo nie planuję :)

    OdpowiedzUsuń