No nie mam czasu na mojego ukochanego bloga, nie mówiąc już o innych przyjemnościach. Także szybko w wielkim skrócie mam się dobrze. Choć i chwile załamaniowe-depresyjne tez ostatnimi czasy się pojawiały. W Wiedniu byłam na koncercie znanego wszystkim Pana Mozzarta, podskakiwała baletnica i były śpiewy operowe. Najlepiej wydane 40 euro ze wszystkich moich layoverów. Hotel położony dosłownie rzut czapką, wystarczyło przejść przez ulicę, a że wakacje więc sukni wieczorowych zakładać nie trzeba było - bo i skąd takową wziąć. Wiedeń uroczy, zakupiłam także kabanosa i jak sobie o nim pomyślę to już mi ślinka cieknie. Na wygnaniu, to najszybciej się tęskni za jedzonkiem.
W moje urodziny byłam w Hong-Kongu, crew do bani więc wielkiej imprezy nie zrobiłam. Pierwszego dnia jakiś zboczeniec z wysp, złożył mi niemoralna propozycję i prawie zemdlałam, że ludzie to mają tupet. Stary dziad przygód szuka...A blee..Następnego dnia pojechałam kolejką linową zobaczyć największego (chyba na świecie) Buddę - tzn. posąg Buddy ze swastyką na piersi o której jeszcze trochę muszę poczytać, co i jak i skąd i dlaczego. Wycieczka piękna, magnesik na lodówkę kupiony, występ Shaolin oglądnięty, wspinaczka po niekończących się schodach zaliczona. Hong- Kong super! Polecam każdemu, a najbardziej tym co mogą sobie zabidować na październik, bo wrześniowy roster już zrobiony. Beznadzieja - ale powoli mnie to już nie dziwi.
No i tyle, byłam w domu i w Krakowie i w Warszawie, najadłam się ogórków i szyneczki i nacieszyłam się zielenią. Walczę dalej o mój urlop, ale żetony dalej mnie zwodzą. Nie podaruję, choćbym miała komuś wysłać list z pogróżkami. A tym czasem idę spać, bo o jest 8 rano a o 18 stej już mnie zbierają na lot do Indii. Niech żyją Hindusi!
Tylko się nie poddawaj, bo nie warto! Do zobaczenia następnym razem na pokładzie ;)
OdpowiedzUsuń