środa, 30 listopada 2011

OBSERWACJE

Mało ostatnio pisałam o moich jakże bogatych spostrzeżeniach. Takie tam na przykład, że Indusi noszą za małe klapki na koturnach, że Irańczycy mają sygnety na palcach i o Tych z Pakistanu co uśmiechają się za każdym razem jak przechadzam się po samolocie. Aa..o locie do Pakistanu to później. Muszę się ogarnąć, bo zaraz wszystko zapomnę. Jest piąta rano czasu Doha. Wróciłam z Shanghaju, gdzie przespałam z przerwą na siku 26 godzin. Nie wysunęłam nogi spod kołdry, zwiedziłam nic i mój żołądek też pogodził się z faktem, że zje tylko hormonalna pigułę, gdzieś koło wieczora i to będzie na tyle. Jeszcze nigdy w życiu tak długo nie spałam, a szkoda mi było, bo to był mój bidowany lot. Na czole od tej pierońskiej czapki pojawiają mi się ciągle jakieś niedoskonałości i postanowiłam, że wybiorę się do dermatologa, w pierwszy wolny dzień. Niestety, muszę jechać też do biura i znowu będzie problem w co się ubrać, bo abbaji jeszcze szczęśliwą posiadaczką nie jestem.


Także Shanghaju nie zwiedziłam, za to wyspałam się na tydzień do przodu, i nadal przecieram oczy ze zdumienia jak dokonałam mojego życiowego rekordu w spaniu. Na godzinę przed pobudką myślałam, że jakaś rewolucja się szykuje, bo zaczęły się jakieś krzyki, hałasy za oknem. Za dobrze mi się leżało, żeby podnieść tyłek i zobaczyć co się tam dzieje, a coś tam ktoś sobie najprawdopodobniej świętował i z tej radości puścili w niebo dużą ilość sztucznych ogni. A niech im będzie, do sylwestra jeszcze trochę. Na locie do Chin, mało Chińczyków, za to dużo ciemnoskórych, dobrze nakarmionych chłopów z paszportem z Nigerii, jak się mogę domyślać. Jednemu się niechcący na mnie syknęło, ale dostał szybką strzałę słowną, że nie życzę sobie sykania i potem już spokój był przez cały lot. Jak się jakiś Chińczyk przewinie, to od razu zakłada papucie, najczęściej w postaci hotelowych klapeczek, albo japonek, nie wiem dlaczego nie mówi się chinek. Piją dużo gorącej wody, zwykłej, niczym nie nasączonej, też dziwne. I spacerują ciągle, gdzieś się pałętają między wózkami i termosami z herbatą. Lubią się też gimnastykować, albo mówić coś po swojemu w pełni myśląc, że ich rozumiem, bo przecież jak Chinka wyglądam na kilometr.

Moje ulubione to jednak otwieranie drzwi i poszukiwanie klamki, aby wejść to toalety. Na harmonijkowych drzwiach ślepy by przeczytał napis PUSH, ale jednak można mieć kłopot. Widziałam już wszystkie możliwe próby otwarcia drzwi. 1. Na zapalniczke : czyli otwieramy przymocowany do drzwi pojemnik z namalowanym papierosem i ciągniemy, aż się popielniczka urywa. 2. Na macanie, czyli obmacujemy całą ścianę, pomijając drzwi i wzrokiem błądzącym za rozumem szukają odpowiedzi, gdzie jest toaleta. 3. Na skróty, czyli pytają DABYLJUCI - brzmi to dziwnie i nie wiemy o co chodzi, bo mówią niewyraźnie. 4. Na majstrowanie, czyli oprócz popielniczki, idzie w ruch także znak, że zajęte albo wolne, i naklejki PUSH. Niektórzy mają zwyczaj nie zamykania drzwi, i nie spuszczania wody, brania prysznica w łazieneczce 1x1 metr, a także rzucania na ziemię i pchania w każdą wolną szczelinę, a wszystkiego co w łazience znaleźć można. Pożyczają sobie odświeżacz powietrza, który traktują jako perfumy i inne takie. \

Na locie do Pakistanu, połowę samolotu zakwalifikowałam pod dobrze znaną wszystkim organizację. Jakby tyle co z gór zeszli i paczki niespodzianki mieli podłożyć pod każdy fotel. Z tatuażami półksiężyca i gwiazdy na dłoniach, z brodami i beretami. Na tym locie mamy naszego człowieka, inżyniera który patrzy jak wkładają cargo, czy tam czegoś dodatkowego nie pakują. Lotnisko strach się bać, ma się wrażenie, że jesteśmy jedyną odważną linią, która tam lata. Już na płycie przy samolocie zaczęło się rozdawanie gadżetów porwanych z samolotu z obsługą. Paranoja. Ale ludzie mimo wyglądu i lekkiego fanatyzmu w oczach, bardzo mili, sympatyczni, co najważniejsze grzeczni. Siedzieli w pasach zapięci, nie trzeba było jak łosiom sto razy mówić, żeby siedzenie w górę, żeby okno odsłonić a to a tamto. Porządek był, plusik dla Pakistanu. Bezproblemowi, uśmiechnięci - tylko jakimś cudem jedna flaszka wódki zniknęła i się nie znalazła. Bidny ten co ją wziął, bo na teren P. żadnego alkoholu wwozić nie wolno. Popakowani jak Rumuny w reklamówki, szmaty, worki i prześcieradła. Ale pozytywni, takie loty są tysiąc razy lepsze niż z Indusami, blee..

A teraz jest już wieczorem i rano lecę do Luksoru, więc czas zwijać interes, zamykać kompa i szykować się do lotu. Mam nadzieję, że nie będzie pełny, ale znając życie, będzie super full. W piątek impreza mikołajkowa u Moni i Sława, już się nie mogę doczekać. Robię sałatkę jarzynową, bo każdy oprócz prezentów przynosi także coś do jedzenia. Przyjechała wreszcie Justyna z którą byłam na studiach i zaczęła dwa miesiące nudnego treningu. Także wszystko powoli się kręci, aa..no i nie jestem już blondynką, ale o tym może innym razem. Pozdrawiam - buziaki.

piątek, 25 listopada 2011

PIERWSZY URLOP

Kentucky czyli moje rodzinne miasto, które nazywamy tak, odkąd pamiętam, nic się nie zmieniło. A raczej pogorszyło. Kiedyś psy d... szczekały, teraz nie ma już nawet psów. Szaro, buro, a znajomych można spotkać tylko na FB. Smutne miasteczko, ze smutnymi ludźmi i dziurami w drodze, których już nikt nie łata, bo idzie zima i od nowa zabawa z naprawianiem drogi się zacznie. Mój pobyt w Polsce zaczęłam od wizyty w Krakowie. Miało być pięknie, a było trochę smutno. Misja specjalna z którą przybyłam, zakończyła się porażką i do tej pory trudno mi to sobie wszystko poukładać. Byłam w kinie na "Listy do M." i to nawet dwa razy, bo warto a dawno nie widziałam tak dobrej polskiej produkcji. Zajadałam się pierogami, i kaczką u Cioci a i ogórkowa na życzenie u Babci była. O dziwo, waga stoi w tym samym miejscu. Fajnie jest być w domu, szkoda tylko że tak krótko. A teraz idę spać, bo wieczorem lecę do Pakistanu. Grafik na grudzień już się pojawił i na pewno święta spędzę na Sbyju a sylwester w Doha. Mam nadzieję, że coś europejskiego mi wrzucą w ten wigilijny wieczór. Pierwszy raz nie będzie mnie w Polsce, aj tyle się zmienia a nie o wszystkim mogę tu napisać. Dziękuję wszystkim, którzy są ze mną w trudnych chwilach. Wiem, że wszystko się ułoży, ale potrzeba mi więcej wiary w lepsze jutro.

środa, 16 listopada 2011

DOH - FRA - KRK

Wreszcie nadszedł czas, żeby wymienić paszport. I tym sposobem jadę do Polski na całe, nieoszukane siedem dni. Zaczynam od Krakowa i mam nadzieję, że świąteczne budy na rynku są już rozłożone, bo oscypek i kiełbaska z musztardą muszą być obowiązkowo skonsumowane. Ojj już się nie mogę doczekać, spakowałam już walizkę, przygotowałam najpotrzebniejsze rzeczy no i dzisiaj w nocy lot do Ahmadabadu. Rano ląduje i w zaciszu toalety, która na moje nieszczęście jest na końcu korytarza, muszę się przebrać w strój biznesowy. Mała czarna, szary żakiet z kwiatkiem z filcu i biegiem, żebym nie miała kłopotów po walizkę, którą uprzednio zostawię na miejscu, gdzie nie będzie to podejrzane. Taksówkarz będzie czekam dokładnie od 06:30 pod naszym budynkiem i prosto pojadę na główne lotnisko. Operacja skomplikowana, ale mam nadzieję, że się wszystko uda. Dodam, że przebierać się w tualecie nie można, i grozi mi za to list z pogróżkami. Ale czego się nie robi, żeby zdążyć na lot o ósmej.

Z ciekawostek, to chyba tylko tyle, że na locie z Doha do Londynu mieliśmy londyńską orkiestrę i każdy był ze swoim instrumentem. Jak łatwo się domyślić ledwie upchnęliśmy skrzypce i flety w miejsce przeznaczone na bagaż podręczny, który wiadomo tez posiadali. Ale przynajmniej było wesoło, szkoda że nam nic nie zagrali, ale nie było czasu. Londyn zawsze męczący i można oszaleć, bo dosłownie biegamy tam i z powrotem, żeby się wyrobić.

Odwiedziłam też Chiny i największy bazar ciuchów jaki można sobie wyobrazić. Moda japońsko-koreańsko-chińska to zupełna porażka, ale po pięciu godzinach włóczęgi między straganami udało mi się coś dla siebie znaleźć. Chińczyki mają skośne oczy i mówią tylko po chińsku. Hodują czarne kurczaki i boję się jeść tam w restauracji, chyba że gołym okiem widzę co podają i wiem co jem. Ale w Chinach to nigdy nie można być czegoś pewnym, szczególnie w sferze gastronomii. Minęła godzina dziesiąta, wypiłam soczek z marchwi i czas spać, wieczorem lot a rano do domu.

czwartek, 10 listopada 2011

KURICA ILI BLINNYJ PIEROG


Wysłali mnie w mrozy. No może nie mrozy, bo było 7 stopni, ale jak na rosyjskie warunki super zimno. Podziękowanie dla sklepu Vero Moda, który w kwietniu zrobił 75% zniżki na asortyment zimowy i tym sposobem do Moskwy przyjechał ze mną pikowany, puchowy cieplutki płaszcz, który trochę sobie w mojej szafie powisiał. Wyglądałam jak atomowa bomba, a czułam się jak bałwan, ale za to jak mi było cieplutko, gdy cała reszta dygotała z zimna. Znowu zaczynam od środka. Pełny samolot, zero zaskoczenia, jeszcze mniejsze zaskoczenie jak zaczęło się picie do śniadania. Byle nie wytrzeźwieć. Załoga bardzo europejska: Francja, Szkocja, Słowacja, Ukraina, piloci z Anglii, Irlandii, tylko CS z Hong Kongu i F1 z Maroka, więc ich nie liczę. Samolot pełen Rosjan, którzy podobnie jak Hindusi zabierali z koszyczka garście ( nie mylić z jedną garścią ) cukierków. Taka bida sobie myślę, że niemalże pakują po kieszeniach? Potem start, trala la i lecimy. Zaczęła się lać gorzała, trochę naszej, trochę mieli swojej i trzeba było mieć na nich oko i konfiskować. Ale to sprytne lisy są, więc się złapać nie dali. Jak to Rosjanie jedyny uznawanym językiem jest rosyjski i mogłam policzyć na palcach, kto rozumie słowo cziken, które wydawałoby się, że jest już międzynarodowe. Niestety, serwujemy na śniadanie omlet z wspomnianym cziken sosydż i naleśniki z truskawkami, jak się później okazało, koło truskawek to nawet nie leżały, a w środku był jabłkowy mus - taki to mamy w Doha katering. W sumie byli grzeczni, chodzili tylko do Wujka Cześka co chwila i blokowali nam przestrzeń do pracy, której na samolocie A320 jest wyjątkowo niewiele. No ale co się dziwić, jak się pije przez 5 godzin różne sikacze to się potem człowiekowi chce. Żadnych skandali nie było, troszkę weselej w drogę powrotną bo lot popołudniowy i dla wielu początek wakacji, więc  nie było czasu na chłodzenie piwa, białego wina, brali co popadło.


Załogę miałam pełną pozytywnej energii, która ku mojemu zaskoczeniu chciała wyjść z hotelowej komnaty. Poszliśmy zobaczyć to co każdy chce, nawet jak nie wie że chce to musi iść. Plac Czerwony, turystyczna atrakcja Moskwy opisywana w każdym przewodniku. Około dwadzieścia minut spacerkiem i byliśmy na miejscu. Wcześniej zemdlałam na widok kolejki, ustawionej żeby wejść do mauzoleum Lenina. Jak takie kolejki były za komuny w Polsce, to już rozumiem czemu cala rodzina była zaangażowana z stanie na zmiany. No jak żyję, takiego zawijasa, zakrętasa nie widziałam. Na dodatek zimno, ale to żadnego obywatela nie zniechęciło. Zrobiłam zdjęcie i poszliśmy zobaczyć zmianę warty a potem już prosto na Plac. I faktycznie plac był, ale żeby jakoś specjalnie mnie zachwycił to nie powiem. Trochę się rozczarowałam, bo obrazek stworzony przez moją wyobraźnię o wieżach w kształcie lodów włoskich z automatu i Alladyna na latającym dywanie, legł w gruzach. Pani K. z rosyjskiego pewnie by tam krzyżem leżała jakby mogła i zachwycała się każdą kostka brukową, ale dla mnie pic na wodę. Odłączamy się od kapitana i pierwszego oficera, który ciągle gada a mnie średnio śmieszą jego angielskie dowcipy, a poza tym ubrał się w płaszcz, który jest częścią naszego zimowego uniformu i ma złote guziki z kozą w logo. Dobrze, że nie ma złotych zębów. O zgrozo, ale widziałam też nie raz dziewczyny, która na zwiedzanie ubierały nasze kabinowe śmierdziuchowe buty i też im to nie przeszkadzało. Że to się musi dziać na moich oczach.


I zostaliśmy w trójkę. Czuję jak żołądek przykleja mi się do pleców i pada hasło - szukamy jedzenia. No ale, już na pierwszy rzut oka, wygląda na to że nie będzie to prosta sprawa. Zaczepiam Panią około trzydziestki, ładnie ubrana i domyślam się że zna angielski. Trafiony zatopiony, pytamy o knajpkę gdzie można zjeść  coś rosyjskiego, bliny czy barszcz - cokolwiek bo jesteśmy wygłodzeni. Kobieta w szarym zapinanym na duże guziki płaszczu, kieruje nas w kierunku ruchliwej ulicy z trolejbusami, gdzie podobno mamy coś znaleźć. Mijamy wejście do metra, potem policjantów w włochatych, futrzanych czapach i stoiska z matrioszkami, których nie kupuję bo są kosmicznie drogie. Ale jak się okazało, cena była wyjątkowo okazyjna i powinnam drewnianą lalę zakupić, bo na lotnisku ceny w duty free zaczynały się od 80 euro wzwyż. Ale kto to wiedział. Podziemne przejścia wyglądają identycznie jak w naszej stolicy, małe sklepy z gazetami, bibeloty, kasety, rajtuzy, słodkie bułki, kwiaty itd. Wszędzie stoją "Pałace Kultury" i widać, że wiedzieli co nam sprezentować. Na ulicach tłoczno, rozklekotane ŁADY, które nie wiadomo czy dojadą do następnych świateł, z drugiej strony porszaki i limuzyny. Co prawda to prawda, albo ktoś jest super bogaty albo super biedny. Klasa średnia, właśnie idzie chodnikiem i szuka lokalnej knajpy. Ale na każdym kroku restauracje japońskie, chińskie, włoskie, tajskie, meksykańskie i oczywiście fast foody, ale żeby żadnej restauracji albo baru mlecznego z barszczem. Skandal. Pytam ludzi moim łamanym rosyjskim i wszyscy polecają nam restaurację "Puszkin". Powinno dać mi to do myślenia, że skoro wszyscy ją znają i nie nazywa się blinnyj pierog, to znaczy, że moja pensja stefki nie starczy na starter. Po godzinnym kręceniu się po ulicach miasta dotarliśmy do celu. Głodna byłam jak stado wilków, a przed knajpą brakowało tylko czerwonego dywanu i selekcjonera. No cóż, wchodzimy zobaczyć choć już wiemy, że długo tam nie zostaniemy. Pada hasło kurtki do szatni i udaje nam się wymigać. Przeglądamy kartę oprawioną w skórę i szacuję, że na wodę bez cytryny jeszcze było by mnie stać. Wychodzimy, bo czujemy się jak podzieleni na kasty. Wracamy ta samą drogą i w końcu udaje nam się dostać miejsce w restauracji połączonej w barem. ładny wystrój, ciekawe Menu no i mają barszcz. Nikt nie mówi po angielsku, ja przypominam sobie wszystkie litery z cyrylicy i tłumaczę chłopakom co można zjeść. Zamawiamy, jemy i prawie zasypiamy, bo w końcu jesteśmy prosto z lotu i oczy same się zamykają nad talerzem.



Zrobiło się jeszcze zimniej niż wcześniej, więc szukamy mafii taksówkowej i po zbiciu ceny o 30 %, jedziemy za umówioną cenę, bez rachunku, bez licznika do hotelu. Na koniec kupuję jeszcze pocztówki, znaczki, które sklepikara sprzedaje ze stuprocentową marżą o której mnie informuje, no ale co mam począć, przecież poczty szukać nie będę. Dorzucam magnes przedstawiający czerwoną matrioszkę i colę. No to uwaga, kupiłam kartki, magnes, colę, obiad (barszcz i ryba, piwo, deser)taksówka, zapłaciłam sto dolarów. Ktoś ma jakieś pytania? Moskwa jest tak droga, że nie dziwie się, że tak większość stać tylko na wódkę. Byłam, zobaczyłam, komunizmu się nawdychałam i mi wystarczy. Następnym razem jak będę to przejadę się metrem, pójdę do muzeum, ale na razie atrakcji pod dostatkiem. Gdy wylądowaliśmy w Doha, niektórzy mieli problemy z zejściem po schodach z samolotu i utrzymaniem się w pozycji pionowej, ale wszyscy byli szczęśliwi, uśmiechnięci i prawie nas po rękach całowali. Taka to była wycieczka do Moskwy. Spasiba.


środa, 9 listopada 2011

NEXT KANGAROOS 18 KM


Przelecieć przez pół świata i być skazanym na oglądanie ponad dwustu osób, przez ponad trzynaście godzin to jest wyczyn miesiąca. A mianowicie poleciałam wreszcie do Australii, która kojarzyła mi się zawsze z czarno-białym misiem i kangurami. Faktycznie kangury były, ale tylko na pocztówkach w sklepie z pamiątkami a miśków, maskotek i notesów było zatrzęsienie. Pierwszy raz obsługiwałam tak długi lot. I można dostać do głowy, bo co tu robić jak nam nic nie wolno. Na tak długich lotach możemy (chwała Bogu) iść spać. Boeingi wyposażone są w tzw. crew rest, gdzie wcześniej przebierając się w piżamy, idziemy na zasłużony odpoczynek. Nie mam swojego zdjęcia jak wygląda nasz "kajuta", ale pożyczam ze strony internetowej. Wygląda identycznie, chyba tylko kolory mamy inne, ale to najmniej ważne. W końcowej części samolotu, nad lukami bagażowymi osiem wygodnych długich łóżek, wieszaki, lusterko, poduszka i koc, aaa zapomniałam, że jest też zasłonka. Guzik z lampką, i jakieś gadżety, pierwsze łóżko od wejścia zajmuje CS albo CSD, potem już można kłaść się gdzie wolne.


Na briefingu CSD dzieli nas na grupę A i B, dzięki temu wiemy, kto idzie kiedy spać. Przypadła mi pierwsza grupa ale właściwie nie wiem, czy powinnam się cieszyć czy płakać. Wyszło, że cieszyć bo przyleciałam do Melbourne wystarczająco zmęczona, żeby od razu zasnąć i obudzić się rano na zwiedzanie. gdybym poszła spać jako druga, pewnie bym oka nie zmrużyła, różnica czasu w Doha południe tam już noc. Po pierwszym serwisie zabieramy piżamki i wchodzimy małymi, lekko kręconymi schodkami do naszej koedukacyjnej sypialni. Oczywiście piżama z długim rękawem, najlepiej kombinezon, żeby nikt nikogo nie widział i sobie nie pomyślał. Można mieć dres, a tak naprawdę niektórzy nawet się nie przebierają, czego już w ogóle nie rozumiem, ale jak kto lubi. Udało mi się nie spaść ze stromych schodów i w pozycji złamanej, czyli skłon w przód taki, że prawie zębami szoruję po podłodze przesuwam się, żeby zająć najlepszą miejscówkę. I tu zaczyna się selekcja prawie jak w "Dniu Świra", pierwsze dla CS, nie wiem czy prawe czy lewe, więc lepiej nie ryzykować, drugie za blisko wejścia, czwarte za daleko i jeszcze dostanę jakiegoś ataku klaustrofobii, trzecie po prawej ma pod łóżkiem awaryjne wyjście ewakuacyjne przypominające otwór przez który wchodzi się na strych, i w razie gdy główne drzwi są zablokowane, w ogniu itp., trzeba uciekać tamtędy. Oczywiście tam też się nie kładę, bo będę myślała, jak to otworzyć i dodatkowy stres brać na głowę, ooo nie...dlatego decyduję się na trzeci rząd, łóżko na przeciwko tego z klapą, bo w razie czego jestem druga w kolejności do ucieczki, nie za daleko nie za blisko i na moim nie brakuje koca.

Trochę trzęsło i bałam się, że obudzę się z siniakiem na czole, dlatego profilaktycznie zapięłam się w pasy i zasnęłam. Coś pięknego. Teraz rozumiem jak się czują Ci w biznes, gdy rozłożeni jak mój pies w koszyku śpią cały lot i wychodzą niezwykle wypoczęci. I rozumiem tych z ekonomicznej, którzy kręcą się i rozprostowują kości co jakiś czas, żeby nie zostać na wieki w fotelu. W Melbourne byłam w nocy. Od razu żałowałam, że posłuchałam pogody z onetu, która chyba nie wie gdzie leży Australia bo pomyliła się o całe 18 stopni. Zimno było okropnie, ale przezorna Donia wzięła kurtkę, w której i tak i tak było mi zimno. Hotel położony w centrum miasta, więc wszędzie miałam blisko. Recepcjonista polecił mi darmowy tramwaj, który przejeżdża obok najważniejszych turystycznych punktów miasta. Poszukałam przystanku i ostrożnie stawiałam kroki na jezdni po ruch drogowy znowu na opak, czyli moje przyzwyczajenia musiałam zostawić w hotelu i przystosować się do patrzenia najpierw w prawo w lewo i znowu w prawo. Jak bardzo utrudnia mi to życie, pisać już chyba nie muszę. Wysiadłam przy dworcu i pochodziłam ślicznymi uliczkami, sklepy z pamiątkami zawróciły mi w głowie i zaczęłam wybierać kartki. Jak się później okazało w żadnym ze sklepów znaczków NIET. No i zaczęłam poszukiwanie znaczków. popytałam i w niepozornym sklepiku z gazetami, słodkimi bułkami i tamponami znalazły się też znaczki. Obowiązkowy żółty magnes z kangurem szczupły sprzedawca z wąsem, zapakował do małej siateczki z napisem "następny kangur 18 km". Szczęśliwa, że mam przynajmniej kartki lodówkowy ozdobnik, udałam się na dalsze zwiedzanie. Poszłam równoległą ulicą do tej po której jeździ darmowy tramwaj. Obserwowałam ludzi, którzy co jakiś czas się uśmiechali, i przesyłali serdeczne pozdrowienia. Jakie to miłe spacerować nieznanymi uliczkami z aparatem na szyi i uśmiechać się do obcych ludzi. Ulice są czyściutkie, restauracje zachęcają żeby zaglądnąć do środka, a po chodniku chodzi się raz w górę raz w dół. Jakby centrum miasta położone było na siedmiu wzgórzach, interesująca architektura i kilka kościołów, ale czy to gotyk, barok czy średniowiecze proszę mnie nie pytać. Ale zaglądnę do jakiegoś przewodnika następnym razem i będę specjalistą od kościołów i zabytków, których w Melbourne nie brakuje.


Pogoda nie zachęcała do długich spacerów, więc poszłam w kierunku przystanku skąd miał mnie zabrać tramwaj w dalszą drogę. No i widzę, że jedzie moja ciufcia numer trzydzieści pięć, więc ruszam pędem jak torpeda, jedne światła, pasy, drugie światła, w stresie czy mnie coś nie przejedzie, bo troszkę biegnę na czerwonym a kierunki mogły mi się znowu poprzekręcać i już dotykam wagonika kiedy tramwaj odjeżdża. I stoi sobie trójka facetów w średnim wieku i się ze mnie śmieją. Nie marnując czasu i energii, podreptałam na następny przystanek, który aż tak daleko nie był bo widziałam mój tramwaj jak sunie po torach i zatrzymuje się jakieś 400 metrów dalej. Było już późno i na Victoria Market dotarłam na chwilę przed zamknięciem. Typowy kędzierzyński Manhattan Targ. Do kupienia prawie wszystko, od ubrań, po sznurówki, torebki, owoce, zabawki, garnki i peruki. Wtedy też urwała się chmura i deczko mi się zmokło, więc pochodziłam, kupiłam bluzkę za parę australijskich dolarów i wróciłam do mojej tramwajki. Nie byłam w akwarium, ani w bibliotece, ani w muzeum ani na stadionie, ale i tak kawałeczek tego co widziałam, strasznie ale to strasznie mi się podobało.


Droga do Doha oczywiście z przygodami, samolot prawie pełny dzięki liniom Qantas, które zostały uziemione i większość pasażerów przeszła na nasz lot. Dzięki temu poznałam Panią A., która na stałe mieszka w Australii i leciała do Polski ( początkowo Qantas'em). Lot minął mi bardzo szybko, głównie dzięki długim rozmową z Panią A., które mam nadzieję będziemy jeszcze kontynuować. Naładowana pozytywną energią, wróciłam do Doha i przyszedł czas pakowania puchowego płaszcza bo następna relacja z Placu Czerwonego czyli jak by powiedziała moja nauczycielka rosyjskiego "ucitsja ucitsja ucitsja, bo się wam raski jazyk jeszcze przyda" no i niestety miała rację.