Przelecieć przez pół świata i być skazanym na oglądanie ponad dwustu osób, przez ponad trzynaście godzin to jest wyczyn miesiąca. A mianowicie poleciałam wreszcie do Australii, która kojarzyła mi się zawsze z czarno-białym misiem i kangurami. Faktycznie kangury były, ale tylko na pocztówkach w sklepie z pamiątkami a miśków, maskotek i notesów było zatrzęsienie. Pierwszy raz obsługiwałam tak długi lot. I można dostać do głowy, bo co tu robić jak nam nic nie wolno. Na tak długich lotach możemy (chwała Bogu) iść spać. Boeingi wyposażone są w tzw. crew rest, gdzie wcześniej przebierając się w piżamy, idziemy na zasłużony odpoczynek. Nie mam swojego zdjęcia jak wygląda nasz "kajuta", ale pożyczam ze strony internetowej. Wygląda identycznie, chyba tylko kolory mamy inne, ale to najmniej ważne. W końcowej części samolotu, nad lukami bagażowymi osiem wygodnych długich łóżek, wieszaki, lusterko, poduszka i koc, aaa zapomniałam, że jest też zasłonka. Guzik z lampką, i jakieś gadżety, pierwsze łóżko od wejścia zajmuje CS albo CSD, potem już można kłaść się gdzie wolne.
Na briefingu CSD dzieli nas na grupę A i B, dzięki temu wiemy, kto idzie kiedy spać. Przypadła mi pierwsza grupa ale właściwie nie wiem, czy powinnam się cieszyć czy płakać. Wyszło, że cieszyć bo przyleciałam do Melbourne wystarczająco zmęczona, żeby od razu zasnąć i obudzić się rano na zwiedzanie. gdybym poszła spać jako druga, pewnie bym oka nie zmrużyła, różnica czasu w Doha południe tam już noc. Po pierwszym serwisie zabieramy piżamki i wchodzimy małymi, lekko kręconymi schodkami do naszej koedukacyjnej sypialni. Oczywiście piżama z długim rękawem, najlepiej kombinezon, żeby nikt nikogo nie widział i sobie nie pomyślał. Można mieć dres, a tak naprawdę niektórzy nawet się nie przebierają, czego już w ogóle nie rozumiem, ale jak kto lubi. Udało mi się nie spaść ze stromych schodów i w pozycji złamanej, czyli skłon w przód taki, że prawie zębami szoruję po podłodze przesuwam się, żeby zająć najlepszą miejscówkę. I tu zaczyna się selekcja prawie jak w "Dniu Świra", pierwsze dla CS, nie wiem czy prawe czy lewe, więc lepiej nie ryzykować, drugie za blisko wejścia, czwarte za daleko i jeszcze dostanę jakiegoś ataku klaustrofobii, trzecie po prawej ma pod łóżkiem awaryjne wyjście ewakuacyjne przypominające otwór przez który wchodzi się na strych, i w razie gdy główne drzwi są zablokowane, w ogniu itp., trzeba uciekać tamtędy. Oczywiście tam też się nie kładę, bo będę myślała, jak to otworzyć i dodatkowy stres brać na głowę, ooo nie...dlatego decyduję się na trzeci rząd, łóżko na przeciwko tego z klapą, bo w razie czego jestem druga w kolejności do ucieczki, nie za daleko nie za blisko i na moim nie brakuje koca.
Trochę trzęsło i bałam się, że obudzę się z siniakiem na czole, dlatego profilaktycznie zapięłam się w pasy i zasnęłam. Coś pięknego. Teraz rozumiem jak się czują Ci w biznes, gdy rozłożeni jak mój pies w koszyku śpią cały lot i wychodzą niezwykle wypoczęci. I rozumiem tych z ekonomicznej, którzy kręcą się i rozprostowują kości co jakiś czas, żeby nie zostać na wieki w fotelu. W Melbourne byłam w nocy. Od razu żałowałam, że posłuchałam pogody z onetu, która chyba nie wie gdzie leży Australia bo pomyliła się o całe 18 stopni. Zimno było okropnie, ale przezorna Donia wzięła kurtkę, w której i tak i tak było mi zimno. Hotel położony w centrum miasta, więc wszędzie miałam blisko. Recepcjonista polecił mi darmowy tramwaj, który przejeżdża obok najważniejszych turystycznych punktów miasta. Poszukałam przystanku i ostrożnie stawiałam kroki na jezdni po ruch drogowy znowu na opak, czyli moje przyzwyczajenia musiałam zostawić w hotelu i przystosować się do patrzenia najpierw w prawo w lewo i znowu w prawo. Jak bardzo utrudnia mi to życie, pisać już chyba nie muszę. Wysiadłam przy dworcu i pochodziłam ślicznymi uliczkami, sklepy z pamiątkami zawróciły mi w głowie i zaczęłam wybierać kartki. Jak się później okazało w żadnym ze sklepów znaczków NIET. No i zaczęłam poszukiwanie znaczków. popytałam i w niepozornym sklepiku z gazetami, słodkimi bułkami i tamponami znalazły się też znaczki. Obowiązkowy żółty magnes z kangurem szczupły sprzedawca z wąsem, zapakował do małej siateczki z napisem "następny kangur 18 km". Szczęśliwa, że mam przynajmniej kartki lodówkowy ozdobnik, udałam się na dalsze zwiedzanie. Poszłam równoległą ulicą do tej po której jeździ darmowy tramwaj. Obserwowałam ludzi, którzy co jakiś czas się uśmiechali, i przesyłali serdeczne pozdrowienia. Jakie to miłe spacerować nieznanymi uliczkami z aparatem na szyi i uśmiechać się do obcych ludzi. Ulice są czyściutkie, restauracje zachęcają żeby zaglądnąć do środka, a po chodniku chodzi się raz w górę raz w dół. Jakby centrum miasta położone było na siedmiu wzgórzach, interesująca architektura i kilka kościołów, ale czy to gotyk, barok czy średniowiecze proszę mnie nie pytać. Ale zaglądnę do jakiegoś przewodnika następnym razem i będę specjalistą od kościołów i zabytków, których w Melbourne nie brakuje.
Pogoda nie zachęcała do długich spacerów, więc poszłam w kierunku przystanku skąd miał mnie zabrać tramwaj w dalszą drogę. No i widzę, że jedzie moja ciufcia numer trzydzieści pięć, więc ruszam pędem jak torpeda, jedne światła, pasy, drugie światła, w stresie czy mnie coś nie przejedzie, bo troszkę biegnę na czerwonym a kierunki mogły mi się znowu poprzekręcać i już dotykam wagonika kiedy tramwaj odjeżdża. I stoi sobie trójka facetów w średnim wieku i się ze mnie śmieją. Nie marnując czasu i energii, podreptałam na następny przystanek, który aż tak daleko nie był bo widziałam mój tramwaj jak sunie po torach i zatrzymuje się jakieś 400 metrów dalej. Było już późno i na Victoria Market dotarłam na chwilę przed zamknięciem. Typowy kędzierzyński Manhattan Targ. Do kupienia prawie wszystko, od ubrań, po sznurówki, torebki, owoce, zabawki, garnki i peruki. Wtedy też urwała się chmura i deczko mi się zmokło, więc pochodziłam, kupiłam bluzkę za parę australijskich dolarów i wróciłam do mojej tramwajki. Nie byłam w akwarium, ani w bibliotece, ani w muzeum ani na stadionie, ale i tak kawałeczek tego co widziałam, strasznie ale to strasznie mi się podobało.
Droga do Doha oczywiście z przygodami, samolot prawie pełny dzięki liniom Qantas, które zostały uziemione i większość pasażerów przeszła na nasz lot. Dzięki temu poznałam Panią A., która na stałe mieszka w Australii i leciała do Polski ( początkowo Qantas'em). Lot minął mi bardzo szybko, głównie dzięki długim rozmową z Panią A., które mam nadzieję będziemy jeszcze kontynuować. Naładowana pozytywną energią, wróciłam do Doha i przyszedł czas pakowania puchowego płaszcza bo następna relacja z Placu Czerwonego czyli jak by powiedziała moja nauczycielka rosyjskiego "ucitsja ucitsja ucitsja, bo się wam raski jazyk jeszcze przyda" no i niestety miała rację.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz