czwartek, 10 listopada 2011

KURICA ILI BLINNYJ PIEROG


Wysłali mnie w mrozy. No może nie mrozy, bo było 7 stopni, ale jak na rosyjskie warunki super zimno. Podziękowanie dla sklepu Vero Moda, który w kwietniu zrobił 75% zniżki na asortyment zimowy i tym sposobem do Moskwy przyjechał ze mną pikowany, puchowy cieplutki płaszcz, który trochę sobie w mojej szafie powisiał. Wyglądałam jak atomowa bomba, a czułam się jak bałwan, ale za to jak mi było cieplutko, gdy cała reszta dygotała z zimna. Znowu zaczynam od środka. Pełny samolot, zero zaskoczenia, jeszcze mniejsze zaskoczenie jak zaczęło się picie do śniadania. Byle nie wytrzeźwieć. Załoga bardzo europejska: Francja, Szkocja, Słowacja, Ukraina, piloci z Anglii, Irlandii, tylko CS z Hong Kongu i F1 z Maroka, więc ich nie liczę. Samolot pełen Rosjan, którzy podobnie jak Hindusi zabierali z koszyczka garście ( nie mylić z jedną garścią ) cukierków. Taka bida sobie myślę, że niemalże pakują po kieszeniach? Potem start, trala la i lecimy. Zaczęła się lać gorzała, trochę naszej, trochę mieli swojej i trzeba było mieć na nich oko i konfiskować. Ale to sprytne lisy są, więc się złapać nie dali. Jak to Rosjanie jedyny uznawanym językiem jest rosyjski i mogłam policzyć na palcach, kto rozumie słowo cziken, które wydawałoby się, że jest już międzynarodowe. Niestety, serwujemy na śniadanie omlet z wspomnianym cziken sosydż i naleśniki z truskawkami, jak się później okazało, koło truskawek to nawet nie leżały, a w środku był jabłkowy mus - taki to mamy w Doha katering. W sumie byli grzeczni, chodzili tylko do Wujka Cześka co chwila i blokowali nam przestrzeń do pracy, której na samolocie A320 jest wyjątkowo niewiele. No ale co się dziwić, jak się pije przez 5 godzin różne sikacze to się potem człowiekowi chce. Żadnych skandali nie było, troszkę weselej w drogę powrotną bo lot popołudniowy i dla wielu początek wakacji, więc  nie było czasu na chłodzenie piwa, białego wina, brali co popadło.


Załogę miałam pełną pozytywnej energii, która ku mojemu zaskoczeniu chciała wyjść z hotelowej komnaty. Poszliśmy zobaczyć to co każdy chce, nawet jak nie wie że chce to musi iść. Plac Czerwony, turystyczna atrakcja Moskwy opisywana w każdym przewodniku. Około dwadzieścia minut spacerkiem i byliśmy na miejscu. Wcześniej zemdlałam na widok kolejki, ustawionej żeby wejść do mauzoleum Lenina. Jak takie kolejki były za komuny w Polsce, to już rozumiem czemu cala rodzina była zaangażowana z stanie na zmiany. No jak żyję, takiego zawijasa, zakrętasa nie widziałam. Na dodatek zimno, ale to żadnego obywatela nie zniechęciło. Zrobiłam zdjęcie i poszliśmy zobaczyć zmianę warty a potem już prosto na Plac. I faktycznie plac był, ale żeby jakoś specjalnie mnie zachwycił to nie powiem. Trochę się rozczarowałam, bo obrazek stworzony przez moją wyobraźnię o wieżach w kształcie lodów włoskich z automatu i Alladyna na latającym dywanie, legł w gruzach. Pani K. z rosyjskiego pewnie by tam krzyżem leżała jakby mogła i zachwycała się każdą kostka brukową, ale dla mnie pic na wodę. Odłączamy się od kapitana i pierwszego oficera, który ciągle gada a mnie średnio śmieszą jego angielskie dowcipy, a poza tym ubrał się w płaszcz, który jest częścią naszego zimowego uniformu i ma złote guziki z kozą w logo. Dobrze, że nie ma złotych zębów. O zgrozo, ale widziałam też nie raz dziewczyny, która na zwiedzanie ubierały nasze kabinowe śmierdziuchowe buty i też im to nie przeszkadzało. Że to się musi dziać na moich oczach.


I zostaliśmy w trójkę. Czuję jak żołądek przykleja mi się do pleców i pada hasło - szukamy jedzenia. No ale, już na pierwszy rzut oka, wygląda na to że nie będzie to prosta sprawa. Zaczepiam Panią około trzydziestki, ładnie ubrana i domyślam się że zna angielski. Trafiony zatopiony, pytamy o knajpkę gdzie można zjeść  coś rosyjskiego, bliny czy barszcz - cokolwiek bo jesteśmy wygłodzeni. Kobieta w szarym zapinanym na duże guziki płaszczu, kieruje nas w kierunku ruchliwej ulicy z trolejbusami, gdzie podobno mamy coś znaleźć. Mijamy wejście do metra, potem policjantów w włochatych, futrzanych czapach i stoiska z matrioszkami, których nie kupuję bo są kosmicznie drogie. Ale jak się okazało, cena była wyjątkowo okazyjna i powinnam drewnianą lalę zakupić, bo na lotnisku ceny w duty free zaczynały się od 80 euro wzwyż. Ale kto to wiedział. Podziemne przejścia wyglądają identycznie jak w naszej stolicy, małe sklepy z gazetami, bibeloty, kasety, rajtuzy, słodkie bułki, kwiaty itd. Wszędzie stoją "Pałace Kultury" i widać, że wiedzieli co nam sprezentować. Na ulicach tłoczno, rozklekotane ŁADY, które nie wiadomo czy dojadą do następnych świateł, z drugiej strony porszaki i limuzyny. Co prawda to prawda, albo ktoś jest super bogaty albo super biedny. Klasa średnia, właśnie idzie chodnikiem i szuka lokalnej knajpy. Ale na każdym kroku restauracje japońskie, chińskie, włoskie, tajskie, meksykańskie i oczywiście fast foody, ale żeby żadnej restauracji albo baru mlecznego z barszczem. Skandal. Pytam ludzi moim łamanym rosyjskim i wszyscy polecają nam restaurację "Puszkin". Powinno dać mi to do myślenia, że skoro wszyscy ją znają i nie nazywa się blinnyj pierog, to znaczy, że moja pensja stefki nie starczy na starter. Po godzinnym kręceniu się po ulicach miasta dotarliśmy do celu. Głodna byłam jak stado wilków, a przed knajpą brakowało tylko czerwonego dywanu i selekcjonera. No cóż, wchodzimy zobaczyć choć już wiemy, że długo tam nie zostaniemy. Pada hasło kurtki do szatni i udaje nam się wymigać. Przeglądamy kartę oprawioną w skórę i szacuję, że na wodę bez cytryny jeszcze było by mnie stać. Wychodzimy, bo czujemy się jak podzieleni na kasty. Wracamy ta samą drogą i w końcu udaje nam się dostać miejsce w restauracji połączonej w barem. ładny wystrój, ciekawe Menu no i mają barszcz. Nikt nie mówi po angielsku, ja przypominam sobie wszystkie litery z cyrylicy i tłumaczę chłopakom co można zjeść. Zamawiamy, jemy i prawie zasypiamy, bo w końcu jesteśmy prosto z lotu i oczy same się zamykają nad talerzem.



Zrobiło się jeszcze zimniej niż wcześniej, więc szukamy mafii taksówkowej i po zbiciu ceny o 30 %, jedziemy za umówioną cenę, bez rachunku, bez licznika do hotelu. Na koniec kupuję jeszcze pocztówki, znaczki, które sklepikara sprzedaje ze stuprocentową marżą o której mnie informuje, no ale co mam począć, przecież poczty szukać nie będę. Dorzucam magnes przedstawiający czerwoną matrioszkę i colę. No to uwaga, kupiłam kartki, magnes, colę, obiad (barszcz i ryba, piwo, deser)taksówka, zapłaciłam sto dolarów. Ktoś ma jakieś pytania? Moskwa jest tak droga, że nie dziwie się, że tak większość stać tylko na wódkę. Byłam, zobaczyłam, komunizmu się nawdychałam i mi wystarczy. Następnym razem jak będę to przejadę się metrem, pójdę do muzeum, ale na razie atrakcji pod dostatkiem. Gdy wylądowaliśmy w Doha, niektórzy mieli problemy z zejściem po schodach z samolotu i utrzymaniem się w pozycji pionowej, ale wszyscy byli szczęśliwi, uśmiechnięci i prawie nas po rękach całowali. Taka to była wycieczka do Moskwy. Spasiba.


1 komentarz:

  1. Jedliście pewnie w knajpie z widokiem na Mauzoleum Lenina.....że tak drogo-hehe
    Mnie sie tam podoba! Moskwa oczywiście!zdjecia tez.
    brabus

    OdpowiedzUsuń