wtorek, 11 września 2012

GRUZIŃSKIE CHACZAPURI



Kilka tygodni temu otworzyliśmy nowe połączenie, tym razem na mapę połączeń kozy wkroczyła Gruzja i Azerbejdżan. Pomyśleć można, że nikt nie będzie latał do Tbilisi czy Baku, a jednak obłożenie samolotu zaczyna wzrastać. I ciągle się zastanawiam, gdzie i czemu ludzie tak latają? No biorąc szczególnie pod lupę tą część świata. Ale dobrze, dobrze, niech latają a koza niech otwiera nowe miejsca, będzie w czym wybierać przy kolejnym bidowaniu. Lot upłynął bardzo spokojnie, prawie nie brzęczały dzwonki, żadnych marud, życzyłabym sobie tylko takie loty.


W hotelu byliśmy koło szesnastej i od razu wybraliśmy się na kolację do centrum miasta. Na szczęście CS się od nas odseparował, miał swoje plany a że był wyjątkowo męczący, wieczoru w jego towarzystwie chyba bym nie udźwignęła. Mały samolot więc razem z pilotami było nas sześć osób, gdy usiedliśmy w ogródku w jednej z gruzińskich restauracji. Jedzenie pachniało tak oszałamiająco, że najchętniej zamówiłabym wszystko co jest w karcie. Czerwone wino, sery i wieprzowina zagościły na naszym stole i muszę się przyznać, że nie po raz pierwszy moje kubki smakowe zwariowały. Cudowne, pyszne, aromatyczne, aż się głodna zrobiłam. Mogłam zacząć od opisu miasta i teraz będzie mnie skręcać w brzuchu. Po kolacji wybraliśmy się do a'la jakiegoś znanego klubu , ale chyba nie trafiliśmy w najlepsze miejsce, bo ani atmosfera, ani muzyka, nie zrobiły na nas wrażenia.


Wieczorem to niewielkie miasteczko otoczone górami i mnóstwem zabytków, tętni życiem do samego rana. Z jednej strony rozpadające się domy, a z drugiej skórzane siedziska, designerski wystrój i bary z sziszą, skąd dochodzi klubowa muzyka. Miejsce przypomina nie jeden wakacyjny kurort, a cenowo można czuć się jak król wsi i okolic, bo jest bardzo, bardzo, bardzo przystępnie dla każdego. Następnego dnia z samego rana trzy stefki wyruszyły na podbój miasta z mapą i aparatami w ręce. Zaczęłyśmy od cerkwi, po drodze wstąpiłam do piekarni, gdzie trzy osoby przygotowywały świeże, pachnące chleby i bułeczki z soczewicą i cieciorką. Jeszcze ciepłe i za dosłownie grosze, a do tego dzięki niezwykłej gościnności mogłam wejść do środka, sfotografować wielki piec wbudowany w podłogę, półkę z pieczywem i babcię wyrabiającą ciasto. Brakuje takich miejsc, ojj tak. Miasteczko można zwiedzać na pieszo, bez żadnych przeszkód. Była piękna pogoda, więc z przyjemnością spacerowałyśmy uliczkami mijając muzea, targi kwiatowe i bazary z owocami. Częstowano nas 60% wódką między marchewką i selerem, robiłyśmy zdjęcia grającym w karty na masce samochodu mężczyznom i jechałyśmy kolejką linową, skąd podziwiać można malowniczy widok na całe miasto. Dawno już nie było miejsca, która by mnie tak mile zaskoczyło i naładowało taką energią. Pod koniec zwiedzania, zrobiło się już naprawdę gorąco i usiadłyśmy w restauracji z tradycyjną gruzińską kuchnią. Pyszne! Chętnie tam wrócę, nie tylko żeby zapełnić brzuszek, ale dla samej atmosfery, który jest nieziemska.


3 komentarze:

  1. a wino? wino gruzińskie piłaś jakieś dobre?

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie pamiętam nazwy, ale było wysmienite :)))

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetny post! Czytając ma się wrażenie, że samemu zwiedza się to gruzińskie miasto i czuje się zapachy tradycyjnych potraw, tylko szkoda, że nie można ich spróbować :(
    Pozdrawiam z Miasta Chemii!
    Airbo

    OdpowiedzUsuń