środa, 31 października 2012

PARLEZ VOUS FRANCAIS? - NIAGARA

Co za kompromitacja. Gdybym brała udział w milionerach, pełna widownia, przyjaciel czeka pod telefonem i Urbański zadaje pierwsze pytanie za sto złotych, "Czy językiem urzędowym w Kanadzie jest oprócz angielskiego, także francuski?", bez zająknięcia odpowiedziałabym, że nie. I poszłabym do domu z wypisaną na czole porażką, oglądaną przez całą Polskę, a potem miałabym najwięcej wejść na YouTubie. Stukam się w głowę, co mi się ubzdurało, że Kanada jest kanadyjska, angielska, wręcz nie może być inaczej. A tu już od briefingu, moja czujność się wyostrzyła, bo według naszych rozpisek przygotowujących do lotu, lecimy do Montrealu - lotnisko Pierre Elliott Trudeau.

Szczęście mi dopisało, bo na locie byłam z Justyną, z którą studiowałam na jednym kierunku w Krakowie. Więc pierwszy raz od dłuższego czasu, miałam super załogę. Już miesiąc wcześniej planowałyśmy wycieczkę nad najsłynniejszy wodospad, który zobaczyć trzeba, a to że musimy jechać autobusem dziewięć godzin w jedną stronę...pozostawię bez komentarza. W Montrealu byliśmy koło piętnastej. Odebraliśmy bagaże i autobus ruszył w stronę hotelu. Oczywiście nikomu się nie przyznałyśmy, że już o północy wyruszamy, bo to jeszcze sobie na głowę kłopoty ściągnę jak mnie zazdrosne nasienie podkabluje. Przyznałyśmy się Bułgarowi, który chciał nas zabrać do gejowskiego klubu, a okazja była spora, bo na ulicach pomarańczowe dynie i przebierańcy paradowali, aby świętować halloween. Głupio było odmówić, więc jemu jedynemu zdradziłyśmy nasz złowieszczy plan. Montreal przywitał przepiękną jesienią. Idealna pogoda na spacery, gorącą czekoladę i świeże, chłodne powietrze maluje nos na czerwono. Pewnie myślicie sobie, że nie ma czym się zachwycać, ale gdy się przez cały rok widzi piach, burze piaskowe i wysuszone palmy, to zmiana klimatu i krajobrazu na liściasty cieszy ogromnie. Zjedliśmy przepyszne steki, wypiliśmy winko i czas było się przygotowywać do drogi.

Bilety kupiłam już wcześniej u przewoźnika MegaBus, który oferuje bilety w różnych cenach od jednego dolara w górę. Oczywiście zasada jest prosta, im szybciej się rezerwuje i w najgłupszym przedziale godzinowym, tym taniej. Mój czas jest niestety ograniczony layoverem, więc nie było co kręcić nosem, zarezerwowałam to co było, po cenie do przejścia. Zapytałam w hotelu o stację autobusową, i na 45 minut przed odjazdem poszłyśmy na zbiórkę. Na miejscu byłyśmy piętnaście minut przed czasem, ale oczy przetarłam ze zdziwienia, gdy na tablicy odjazdów nie było naszego autobusu do Toronto. Zapytałam skrzywioną panią w okienku z napisem "Informacja", która z grymasem na twarzy stwierdziła, ze jesteśmy nie na tym dworcu i jak weźmiemy taksówkę, to może nam się uda dojechać na czas. Serce w gardle, zagotowałam się w środku i zła na siebie, że tego dokładniej nie sprawdziłam wskoczyłam do taksówki, która jak na złość utknęła w korku. Jak może być w piątek w nocy korek, no jednak może. Aaa..zapomniałam o jednym, przy rezerwacji on-line, nie ma możliwości dokonywania żadnych zmian w bilecie, co jeszcze bardziej mnie zestresowało, że jak ciemnoskóry taksówkarz nie pofrunie tą karocą, to Niagarę zobaczymy na pocztówce, a wydane dolary będę mogła tylko opłakiwać przy butelce wina. Byłyśmy spóźnione, zdyszane i z uśmiechami na twarzy, że nam MegaBus nie odjechał.

Niewygodnie, ciasno, ktoś mnie nadepnął jak szedł do toalety, pani z ostatniego rzędu spadł cukier i się zrobiło nerwowo, no i najważniejsze - za oknem leje jakby się chmura oberwała i nie wygląda jakby miało przestać. Do Toronto dojechałyśmy przed siódmą i po czterdziestu minutach, siedziałyśmy w kolejnym autokarze do stacji Niagara. Wreszcie koniec, kierowca poprosił o zabranie rzeczy osobistych i sprawdzenie dokładnie czy się czegoś nie zostawiło. Wysiadamy. Leje to mało powiedziane, wichura, pada, pada, pada, pada...nie przestanie. W małej poczekalni z paroma plastikowymi krzesłami zaczerpnęłyśmy informacji, gdzie ta cała Niagara. W sobotę autobusy jeżdżą według rozkładu weekendowego i mamy dwie opcje. Wziąć lokalny, zwykły, liniowy i potem maszerować dziesięć minut ( od razu mi się nie uśmiechało ), albo poczekać półtorej godziny na drożdży, ale można wsiadać, wysiadać cały dzień. Czekamy. Za oknem dalej mokro. Justyna idzie zapytać jeszcze raz. Mężczyzna z łysiną i wielkimi wyłupiastymi oczami, dał parasol i kazał już sobie iść na ten miejski autobus, bo wyglądałyśmy jak lumpy. Autobus zatrzymał się na światłach i wysiadłyśmy jako jedyne zainteresowane. W okolicy żywego ducha, wiatr wieje, buty już mokre, z włosów kapie, a parasol wygina się na wszystkie strony. Zimno jak w chłodni, sklepy i domy strachów świecą pustkami, turystów brak, ale jesteśmy my. Co dwa metry wchodzę do sklepu z pamiątkami, żeby się trochę ogrzać, ale powoli i to nie zdaje egzaminu, bo mokra już jestem cała. Wreszcie widać pieniący się wodospad. Światło na przejściu dla pieszych się nie zmienia, aż w końcu przechodzimy na czerwonym. Zmarznięte, przemoczone, robimy zdjęcia z miną udającą, że jest wspaniale i wcale nie pada.



Szukamy przystanku, żeby wrócić do poczekalni, w której przyjdzie nam spędzić długie godziny, bo przecież nie można zmieniać godziny na biletach, a planowałyśmy pobyt nad wodospadem aż do piętnastej. O jedenastej byłyśmy już usadowione na plastikowym krzesełku i obmyślałyśmy plan, jak tu się wcześniej wydostać z tego wariatkowa. Podjechał autokar i poszłam się zapytać kierowcy, czy może nas zabrać wcześniej spisując numer rezerwacji z rejsu za cztery godziny. Pech, to pech, hinduska żmija, która okazała się być kierowcą nie miała najmniejszego zamiaru nas zabrać, i tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że Hindus to gnida. Następny za ponad godzinę, czekamy i będziemy znowu próbować. Dzięki Bogu ten od parasola z informacji i kierowca się znali i bez żadnego "ale", zabrał nas wcześniej. Jejciu, jak się cieszyłam. Z Toronto poszłyśmy za ciosem, a tam starszy Pan, zrobił szybką kalkulację i mając wolne miejsca pozwolił nam się zabrać wcześniej. Takim sposobem, przyjechałyśmy do Montrealu wyczerpane, ale za to z masą wrażeń, które jeszcze będziemy wnukom opowiadać.

Następnego dnia z samego rana wybrałyśmy się na niedzielny spacer po mieście. Piękna architektura i przyjemny klimat tego miejsca sprawia, że spędzamy tam przedpołudnie. Jemy obiad w restauracji i kupujemy kilka ciuchów w  Forever XXI. Drzemka przed podróżą do Doha jest wskazana, tym bardziej, że spodziewamy się pełnego lotu (293 osoby w ekonomicznej) w tym 14 infantów, drugie tyle dzieciaków i 40 staruszków na wózkach inwalidzkich, a na koniec 96 specjalnych zamówień na jedzenie. Lot przeżyłam, rozbawili mnie hinduscy bliźniacy z siwiuteńką brodą prawie do kolan i niebieskim turbanie, a także pani, która dała mi kartkę z napisem po angielsku "proszę dać mi coś do jedzenia, może być kurczak albo wegetariańskie danie, i coś do picia sok pomarańczowy lub wodę". Przygotowanie do podróży Level Advanced. Pani leciała sama, najprawdopodobniej do Iranu i mnie strasznie rozbawiła. Gdyby wszyscy byli tacy pomysłowi, marzenia dobra rzecz. A teraz idę smażyć racuszki i wieczorem koszmarny lot do Kasablanki z międzylądowaniem w Tunisie. Blee..Nie lubię!


środa, 24 października 2012

TYLKO DLA SZEJKÓW


Już jakiś czas temu intensywnie szukałam czegoś o wyścigach wielbłądów. Przyjeżdżając do Kataru, wiedziałam doskonale, że właśnie ten region słynie z jakże orientalnej tradycji i zamiłowania do tego sportu. Poszukiwania nie powiodły się, bo ani google ani lokalne serwisy informacyjne nie podawały żadnej informacji o możliwości udziału w takiej imprezie. Aż tu nagle, pewnego upalnego dnia, gdy smażyłam się na basenie u Sławków, moje uszy wyłapały informację, że jedziemy oglądać wyścigi wielbłądów około 30 km. od Dohy. Aż sobie podskoczyłam w duchu, naładowałam aparat i następnego dnia na trzy samochody, pojechaliśmy na spotkanie z przygodą.

Wyścigi to nie lada wydarzenie. Treningi zaczynają się na początku października, gdy temperatura jest już znośna, a zawody odbywają się przez kilka miesięcy. Gdy dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że oprócz ciemnoskórego mężczyzny, który nawoził gnój i nawet bez otwierania okna można było "odjechać" z nadmiaru wiejskich zapachów, byliśmy jedynymi w tej okolicy. Nasunęło się pytanie, czy to już po zawodach, czy dopiero przed? Ten od nawozów krzyknął, że wyścig zaczyna się za dwie godziny, a my trzymając się za nosy zasmuciliśmy się i adrenalina trochę opadła. Nie tracąc czasu pojechaliśmy dalej autostradą do miasteczka Duhail. Jak się okazało jest jeszcze coś poza Dohą, a można odnieść wrażenie, że w Państwie o powierzchni województwa opolskiego nie ma już nic więcej. W Duhail jest publiczna plaża, na której arabskie rodziny rozbijają namioty, grillują i śmiecą, dlatego plaża jest bo jest, ale bez żadnych rewelacji. Można spokojnie paradować w bikini i niekoniecznie robi to na pozostałych wrażenie. Chłopcy moczyli się w słonej wodzie, ja plackiem łapałam promienie słońca, a dziewczyny siedziały na brzegu niczym syrenki i prezentowały swoje wdzięki. Ach..czego to morze nie wyrzuci...

Otrzepaliśmy stopy z piachu i wskoczyliśmy do samochodów. Nie obyło się bez wizyty w McDonaldzie i z wyrzutami sumienia, że znowu nas podkusiło pojechaliśmy w stronę toru wyścigowego. Zawody się już zaczęły, a stada wielbłądów poubierane w kolorowe narzuty, ślamazarnie podążały za swoimi opiekunami. Szczerze powiedziawszy wydawało mi się, że to będzie kilka wielbłądów na krzyż, a tam było ich zatrzęsienie. W oddali było widać tor i masę kurzu, co świadczyło o tym, że się spóźniliśmy, bo nas arabski latino, źle poinformował co do chodziny rozpoczęcia zawodów. No ale jeszcze nie wszystko stracone. Poczekaliśmy, aż zrobi się trochę miejsca na drodze i pojechaliśmy na parking przy samym torze. Nie ma tam trybun ani widowni, za to właściciele czworonogów czekają w swoich land cruiserach na start i jadą samochodem wzdłuż toru wyścigowego. Oprócz nich jedzie też telewizja, która relacjonuje każdy start, a było ich uuuu..dużo. Wysiadamy z samochodu, Gosia w żółtej sukieneczce, przykrótkiej jak na katarskie warunki wspięła się na murek i przy barierce czekaliśmy na wypuszczenie kolejnej drużyny. I ruszyli, za nimi białe samochody i kamera telewizyjna, wszystko odbywa się tak szybko, że aparat nie nadąża z robieniem zdjęć.


Po lewej stronie od parkingu znajdowała się coś w rodzaju stajni. Miejsca w którym zbierano poszczególne drużyny m.in. z Emiratów, Katru, Arabii Saudyjskiej itd. i przygotowywano do zawodów. Początkowo do ujeżdżania wielbłądów angażowano dzieci, które ze względu na drobną budowę i niewielką wagę, nie obciążały zwierzęcia. Od 2005 roku wprowadzono zakaz wykorzystywania młodych dżokejów w wyścigach. Częste łamanie praw człowieka oraz liczne obrażenia zawodników, przyczyniły się do wprowadzenia zdalnie sterowanych robotów, które na stałe zastąpiły człowieka. Roboty ubrane są w kolorowe okrycia, po których łatwo zlokalizować komu należy kibicować. Weszliśmy niepewnie do zagrody, gdzie Sudańczycy przygotowywali wielbłądy do biegu. Panowie w różnego koloru galabijach, co drugi z zielonymi kleksami, bo przecież wielbłąd też ma stres przed takim wyścigiem i popuścić może. Zapach jak w cyrku, z kupą pod butem już od wejścia brodzimy w piachu i bobkach. Opiekunowie zachwyceni naszą obecnością, a my uradowani, że możemy robić tyle zdjęć na ile pozwoli karta w aparacie i wejść w każdy zakamarek, skąd widać wszystko jak na dłoni. Zamieszanie, krzyki, jakiś wielbłąd nie chce wstać i ryczy na gościa w turbanie, który ciągnie sznurek, żeby garbny łaskawie podniósł tyłek. Kasia z Gosią na lewo robią zdjęcia, ja po polsku wołam Sudańczyków, żeby się ustawili do zdjęcia. Zrobiliśmy tam taką rewolucję, że zawstydzilibyśmy nawet Napoleona. Przechodząc zagrodę, znaleźliśmy się po drugiej stronie toru, a dokładnie przy boksach z których startuje wyścig. Z ogromną precyzją ustawiano zwierzęta według ustalonych kryteriów.


Szczerze mówiąc, ogromnie byłam zaskoczona, że nikt nie powiedział ani słowa, że się im kręcimy pod nogami. Bardzo nie przeszkadzaliśmy, ale to tak jakby wejść za kurtynę w teatrze i podglądać aktorów jak szykują się do wyjścia na scenę, oślepiając ich fleszami z każdej strony. Naszym się to jednak podobało, bo koniecznie chcieli żebyśmy zrobili sobie zdjęcie z "mudirem" z arabskiego szef i kto wie, może to był jakiś szejk. Mudir z laseczką w białej disz-daszy pozował do zdjęcia i na pytanie czy ma tu swoje wielbłądy, pokiwał przyjaźnie głową. Potem ktoś zaczął tłumaczyć, o podziale wielbłądów na te z jedną gwiazdką i dwoma gwiazdkami, ale nikt nie zrozumiał o co chodziło. Poczekaliśmy aż zawodnicy z robotami na plecach ustawią się w boksach i wystartują w koślawym biegu do mety. Pożegnaliśmy się z przemiłymi opiekunami i "mudirami" i wróciliśmy do samochodu, żeby podjechać jeszcze na metę zobaczyć co tam się dzieje. Jeden zagubiony spacerował po torze w drodze na start, najwidoczniej się rozmyślił i na metę mu się nie spieszyło. Porobiliśmy jeszcze kilka zdjęć i chwilę potem zobaczyliśmy piękny zachód słońca, który oświetlił pustynię czerwonym ognistym blaskiem. Dziękujemy Moni i Sławkowi za zorganizowanie super wyprawy. To wielki skarb mieć takich wspaniałych przyjaciół.

sobota, 20 października 2012

KHINKALI W TBILISI

Mam chyba jakiegoś pecha. Z jednej strony dostałam ze standbyja Gruzję, ale z drugiej jak już tu doleciałam, to nikt nie chce wyjść nawet na kolację. Kapitan Hiszpan, idzie naprawiać zęby - bo tanio, pierwszy oficer pewnie pomyślał, że nie daj Bóg pojawi się pod recepcją sam i Allah zobaczy jak idzie z kobietami, CS z Filipin razem z Hinduską z biznesu pojechały na trzygodzinną wycieczkę samochodem po mieście z jakimś lokalnym pseudo przewodnikiem, który jechał z nami busem z lotniska i zamęczał, żeby wybrać się z nim na zwiedzanie miasta. Tbilisi jest tak urocze, że przyjemnością jest zwiedzanie na pieszo, niż z samochodu pod opieką jakiegoś przewodnika, którego angielski i wiedza już w busie stanęła pod znakiem zapytania. No ale jak dają pod nos przewodnika za 40 usd za osobę i są chętni to niech jadą. Ja już poczytałam i zwiedziłam w Tbilisi prawie każdy kamień. Ode mnie z tyłu, czyli w ekonomii leniwa Tunezyjka, laska z Kuby, choć Kubanki nie przypomina, bo mamę ma Ukrainkę czy Rosjankę, i na koniec wesołej gromadki chłopak z Południowej Afryki przypominający Hindusa. Nikt nie pojawił się na zbiórce, którą ustaliłam godzinę po przyjeździe do hotelu. No i po raz kolejny poszłam sama.

Mapa nie była mi potrzebna. Uznałam, że pokręcę się trochę po uliczkach, aż znajdę lokalną, gruzińską knajpkę z regionalnymi przysmakami. Nie było jeszcze piątej, ale na ulicy robiło się już gwarno. Ludzie wracali z pracy, na chodnikach rozkładano stoliki z ziarenkami do sprzedania. Poszłam wzdłuż hotelu, minęłam operę, kino, muzeum i kilka sklepów. Podziemnym przejściem, przez które strach przejść za dnia, nie to że jest niebezpiecznie, ale jakoś tak nieprzyjemnie, udałam się na drugą stronę ruchliwej ulicy. Kilka kawiarni z rozstawionymi na chodniku parasolami, przyciągały wzrok i zapraszały na zimne i gorące napoje. Całkiem uroczo, ale mój żołądek był pusty jak pudło, i nakazywał oczom szukać knajpy gdzie wreszcie coś zje. W samolocie nic nie jadłam, bo byłam w kuchni i ani czasu, ani chęci na jedzenie nie było. Skręciłam w lewo, uliczką tak stromą, że podziwiam wszystkie samochody, które stały zaparkowane na poboczu. Bałabym się, że nawet na ręcznym samochód zjedzie na dół i się roztrzaska. I nagle, ku mojemu zdziwieniu pojawia się drewniany szyld "georgian cuisine", nie byłam przekonana czy faktycznie coś tam zjem, ale zaryzykowałam. Wchodzę. Śmierdzi papierochami i nie ma sali dla niepalących, ale w lokalu pełno, więc zakładam, że jedzenie musi być dobre. Przy każdym stole jest przynajmniej jedna osoba paląca, więc zaciskam zęby i siadam przy drewnianym stole i czekam na kartę. Obsługa mówiła troszkę po angielsku, więc nie miałam żadnego problemu z dogadaniem się i zdałam się na to co polecił mi kelner. Zamówiłam pieczoną jagnięcinę w pomidorach na skwierczącym półmisku, khinkali, czyli tradycyjne pierożki, których kształt strasznie mi się podoba, chleb, i placek który nie jestem pewna czy był zrobiony z ziemniaków w połączeniu z czymś, ale to coś było wspaniałe, chrupiące i o lekkim brązowym odcieniu. Do tego białe gruzińskie winko i wyszłam objedzona jak bąk. Wszystko smakowało tak, aż mi się uszy trzęsły.

Wracając do hotelu, ulice tętniły życiem. Panowie i panie na emeryturze sprzedawali od słonecznika po orzeszki dyni. Zatrzymałam się i usiadłam obok siwego sprzedawcy na ławeczce. Policzyłam monety, które mi zostały i za 3 GEL kupiłam słonecznik z dwóch różnych woreczków. Dziadek zaczął napełniać plastikowy worek, a'la kieliszkiem obklejonym taśmą klejącą i gdy uznałam, że zdecydowanie już mi wystarczy, podziękowałam i poszłam dalej uśmiechając się od ucha do ucha. Dziadek nie mógł zrozumieć dlaczego nie chce więcej, przecież zapłaciłam zdecydowanie za dużo, ale odpowiedział zdziwionym uśmiechem i pomachał na do widzenia. Wstąpiłam do sklepu z pamiątkami, ale znowu nie mieli znaczków, więc pocztówek z Gruzji nie będzie. Może innym razem wybiorę się na pocztę, tam muszą mieć znaczki. A teraz w Tbilisi minęło południe i czas iść coś zjeść. Mam ochotę na gorącą czekoladę. Lot wieczorem, więc na mocniejsze trunki się nie mogę skusić. Lubię Gruzję, ma strasznie magiczny klimat. Aż miło było tu znowu przyjechać.

poniedziałek, 15 października 2012

ZACHODNIA AUSTRALIA - PERTH

 

Gdzie mnie jeszcze nie było? Kilka miejsc na mapie jeszcze zostało. Jednym z takich miejsc jest Australia, która fascynuje mnie tak bardzo, że mogłabym tam nawet zamieszkać. Nie na zawsze, ale chociaż na troszkę. Nowe połączenie do Perth, otworzyliśmy z wielkim rozmachem. Zainteresowanie lotami nie zaskakuje, wszystkie miejsca obsadzone a pasażerowie to marzenie każdej załogi. Przesympatyczni, kulturalni, uśmiechnięci, cuda się jednak zdarzają. A żeby tego było mało, mężczyźni wyglądają jak ściągnięci z bilbordów, wypielęgnowani, przystojni, o czarującym spojrzeniu, można sobie w duchu powzdychać. No ale koniec z głupotami w głowie, bo przecież to rzecz wręcz naturalna, że jak mężczyzna atrakcyjny to oko automatycznie ucieka w jego stronę, ukradkiem, wiadomo, żeby się w kłopoty nie wplątać.

W Perth zawitałam na całkiem długo, prawie dwa dni wolnego, więc możliwości spędzenia wolnego czasu było do wyboru do koloru. Szkoda, że załoga nie podzielała mojego entuzjazmu i koniec końców, na zwiedzenia wybrałam się w towarzystwie mojego Nikona. Pogoda była genialna, ciepło, bardzo słonecznie, idealna na zwiedzanie, plażowanie i spacery po parku. Już wiedziałam, że będzie mi się bardzo podobać. W planach było wypożyczenie samochodu, ale byłam jedyną entuzjastką tego pomysłu, sprawdziło się powiedzenie, umiesz liczyć licz na siebie. W recepcji poprosiłam o wydrukowanie mapy, jak dostać się na farmę kangurów, którą poleciła mi Gosia. Na pierwszy rzut oka, miałam do pokonanie trasę dla supermena, ale okazało się to banalnie proste. Z mapką miasta i wskazówkami z hotelu poszłam w kierunki stacji kolejowej, żeby załapać się na pociąg do stacji Bassendean. Mądra głowa nie wzięła ze sobą australijskich dolarów, więc już przy kupnie biletu zaczęły się przygody. Biletomat z uporem maniaka, odmawiał przyjęcia mojej karty kredytowej i tym samym nie mogłam zapłacić za bilet. Nie byłam pewna na ile stref właściwie muszę go kupić, ale bez problemu znaleźli się chętni do pomocy, a wysoka kobieta w butach na koturnie i zwiewnej długiej sukience zakrywającej łydki kupiła mi bilet. Strasznie mi się głupio zrobiło, ale bardzo serdecznie jej za to podziękowałam i jakby nie było zostałam uratowana. 

Wysiadłam w Bassendean i przeszłam wiaduktem na drugą stronę, w poszukiwaniu autobusu z numerem którego nie pamiętam. Znalazłam bez trudu, bo w około oprócz przystanku autobusowego i pomieszczenia na rowery nie było wiele więcej. Znowu stres jak kupię bilet, kierowca pokiwał głową, że bilet z pociągu obowiązuje też na autobus z czego się niezmiernie ucieszyłam. No to jadę. Połowa drogi za mną, najgorsze przede mną bo kierowca zatrzymuje się tylko na żądanie, a przystanki to wystające z ziemi słupki z numerami, których nie sposób dostrzec ze środka autobusu. Czuję się jakbym jechała na koniec świata, mijam niską zabudowę domków jednorodzinnych, żywego ducha w zasięgu kilometra. Z kartki wynika, że powinnam wysiąść po siedmiu minutach, ale skoro nie ma przystanków, to mam orzech do zgryzienia. Poprosiłam o pomoc młodzieńca z długimi włosami i nacisnął dla mnie guzik przy wjeździe na farmę. Gdyby się ktoś kiedyś wybierał, można odwiedzić stronę internetową: www.cavershamwildlife.com.au. Autobus odjechał a ja zostałam sama, i jakbym tam trochę postała, minął by mnie może jeden albo dwa samochody. Przy bramie rozkład jazdy busa, który podwozi pod same drzwi na farmę. Ale nie było napisane, że to aż dwa kilometry od głównej drogi, więc nie tracąc czasu na czekanie, ruszyłam pieszo na spotkanie z kangurami.


Gdy dotarłam na miejsce, byłam już tak zmęczona, że od razu spytałam o której odjeżdża ostatni busik do przystanku, gdy skończę zwiedzanie. Matko, matko, gdybym wiedziała, ze to tak daleko poczekałabym cierpliwie, ale w gorącej wodzie człowiek kąpany to ma za swoje. Kupiłam bilet, zlokalizowałam bankomat, wypłaciłam wreszcie lokalną walutę, wyciągnęłam aparat i zaczęłam zwiedzanie. Kangury leżały na trawce i wyglądały jakby były upalone ziołem i miały wszystkich i wszystko w nosie. Białe i beżowe, duże i małe, z niemowlakami w torbie i jakie tylko się chciało zobaczyć. Można było dosłownie położyć się obok nich i oglądać świat oczami kangura. Śmieszne. Małe kangury robiły furorę wśród dzieciaków, które wcale się ich nie bały. Dużo przestrzeni i najfajniejsze było to, że można było robić tyle zdjęć ile się chciało, a zwierzaki były na wyciągnięcie ręki. Poszłam dalej ścieżką za podskakującym torbaczem, który wyglądał przekomicznie. Załapałam się na popołudniowe przedstawienie, które było jedną z głównym atrakcji dnia i można było zobaczyć perełki australijskiego życia, z tej powiedzmy wiejskiej strony. Prowadzący pokazał proces strzyżenia owcy, dojenia krowy, sprawdziliśmy umiejętności psów pasterskich, które zaganiały owce do zagrody. Dużo ciekawych informacji i całkiem interesujące show. 


Jak już widziałam kangury, na deser zostawiłam sobie misie koala, które spały na grubych gałęziach i nie specjalnie były zainteresowane co się wokoło nich dzieje. Opiekunka opowiadała o miśkach i udzielała odpowiedzi na przeróżne pytania zwiedzających. Park bardzo mi się podobał, pięknie zagospodarowany, dużo wrażeń, warto było naginać dwa kilometry w samo południe, gdzie buty przyklejały się do drogi. Wróciłam autobusem potem pociągiem do miasta i pokręciłam się po sklepach. Na koniec poszłam na obiad i smakowałam pysznej rybki z ziemniaczkami, która były naprawdę wyśmienita. Wieczór z książką Millenium, którą dostałam od mamy, a rano plan wyjazdu na plażę. Byłam już ekspertem od pociągów, biletów itd. więc już nie prosiłam o drukowanie mapy. Dojechałam na plażę Cottesloe, która zachwyciła mnie od pierwszego wejrzenia. Złoty piasek, piękny krajobraz, wydmy i uderzające o brzeg fale. Uśmiechałam się sama do siebie i robiłam pamiątkowe zdjęcia. Zeszłam na dół, ściągnęłam buty i przeszłam niewielki odcinek plażą, mocząc stopy w lodowatej wodzie. Nie wiem jak ludzie mogli się tam pluskać. Brrr...Mogłabym tam odpoczywać i ładować akumulatory, ale trzeba była powoli wracać, bo wieczorem powrót do Doha. W Perth na ostatnią chwilę udało mi się zobaczyć wystawę pt." od Picassa do Warhola", która była w muzeum zaraz przy dworcu kolejowym, więc nie sposób było tam nie zaglądnąć. I tak mój czas w zachodniej Australii dobiegł końca. Z łezką w oku trzeba było wracać, ale mam nadzieję, jeszcze kiedyś tam wrócę. 



sobota, 6 października 2012

PRZERWA

Z uwagi na nagla awarie mojego komputera, troche opoznie pisanie. Nowy laptop juz zamowiony, wiec mam nadzieje, ze wszystko pojdzie gladko i niedlugo bede pisac juz z Toshiby z jeszcze wieksza wena. Nasz (tzn.Gosi i moj) czarny bolid smiga jak wyscigowka i radzi sobie doskonale na katarskich drogach. Fakt, jazda nie nalezy do najprzyjemniejszych, bo kultury na drodze brak i wszystko moze sie wydarzyc. A wiecie ile kosztowalo mnie zatankowanie pelnego baku? 37 rijali czyli okolo 30 PLN, cos pieknego, gdyby tak w Polsce mozna bylo zatankowac i poczuc sie jak krol wsi i okolic. Wczoraj pojechalismy na wyscigi wielbladow, zawsze bardzo chcialam zobaczyc jak Arabowie wydaja miliony na swoje hobby. Oj dzialo sie dzialo, mam zdjecia i mase wrazen, wiec relacja z wyscigu juz niedlugo. A jeszcze jedno mi sie przypomnialo. W drodze z Houston do ladowania zostalo jeszcze okolo 6 godzin i pasazerowie zaczeli sie juz krecic po samolocie. Hindus z branzy olejowej podszedl do mnie i zapytal nad jakim krajem przelatujemy, a ze mamy taka mozliwosc wyswietlenia mapy podrozy zaczelam majstrowac przy monitorze z tylu samolotu. Otworzyla sie zielona plama i kilka kropek z miejscowosciami, ktore mijamy. Oczy prawie wypadly mi z orbit, patrze a tam kropka Gliwice, kropka Katowice, czyli lecialam 30km od domu i przez nastepne pol godziny nie odchodzilam od okna. Az sie cieplej na sercu zrobilo, gdybym miala spadochron i lecielibysmy troche nizej, to bym chyba wyskoczyla. Grudzien zbliza sie wielkimi krokami i Warszawa bedzie na wyciagniecie reki. Zycze wszystkim milej niedzieli, a ja powoli szykuje sie na wieczorny Singapur.