Już jakiś czas temu intensywnie szukałam czegoś o wyścigach wielbłądów. Przyjeżdżając do Kataru, wiedziałam doskonale, że właśnie ten region słynie z jakże orientalnej tradycji i zamiłowania do tego sportu. Poszukiwania nie powiodły się, bo ani google ani lokalne serwisy informacyjne nie podawały żadnej informacji o możliwości udziału w takiej imprezie. Aż tu nagle, pewnego upalnego dnia, gdy smażyłam się na basenie u Sławków, moje uszy wyłapały informację, że jedziemy oglądać wyścigi wielbłądów około 30 km. od Dohy. Aż sobie podskoczyłam w duchu, naładowałam aparat i następnego dnia na trzy samochody, pojechaliśmy na spotkanie z przygodą.
Wyścigi to nie lada wydarzenie. Treningi zaczynają się na początku października, gdy temperatura jest już znośna, a zawody odbywają się przez kilka miesięcy. Gdy dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że oprócz ciemnoskórego mężczyzny, który nawoził gnój i nawet bez otwierania okna można było "odjechać" z nadmiaru wiejskich zapachów, byliśmy jedynymi w tej okolicy. Nasunęło się pytanie, czy to już po zawodach, czy dopiero przed? Ten od nawozów krzyknął, że wyścig zaczyna się za dwie godziny, a my trzymając się za nosy zasmuciliśmy się i adrenalina trochę opadła. Nie tracąc czasu pojechaliśmy dalej autostradą do miasteczka Duhail. Jak się okazało jest jeszcze coś poza Dohą, a można odnieść wrażenie, że w Państwie o powierzchni województwa opolskiego nie ma już nic więcej. W Duhail jest publiczna plaża, na której arabskie rodziny rozbijają namioty, grillują i śmiecą, dlatego plaża jest bo jest, ale bez żadnych rewelacji. Można spokojnie paradować w bikini i niekoniecznie robi to na pozostałych wrażenie. Chłopcy moczyli się w słonej wodzie, ja plackiem łapałam promienie słońca, a dziewczyny siedziały na brzegu niczym syrenki i prezentowały swoje wdzięki. Ach..czego to morze nie wyrzuci...
Otrzepaliśmy stopy z piachu i wskoczyliśmy do samochodów. Nie obyło się bez wizyty w McDonaldzie i z wyrzutami sumienia, że znowu nas podkusiło pojechaliśmy w stronę toru wyścigowego. Zawody się już zaczęły, a stada wielbłądów poubierane w kolorowe narzuty, ślamazarnie podążały za swoimi opiekunami. Szczerze powiedziawszy wydawało mi się, że to będzie kilka wielbłądów na krzyż, a tam było ich zatrzęsienie. W oddali było widać tor i masę kurzu, co świadczyło o tym, że się spóźniliśmy, bo nas arabski latino, źle poinformował co do chodziny rozpoczęcia zawodów. No ale jeszcze nie wszystko stracone. Poczekaliśmy, aż zrobi się trochę miejsca na drodze i pojechaliśmy na parking przy samym torze. Nie ma tam trybun ani widowni, za to właściciele czworonogów czekają w swoich land cruiserach na start i jadą samochodem wzdłuż toru wyścigowego. Oprócz nich jedzie też telewizja, która relacjonuje każdy start, a było ich uuuu..dużo. Wysiadamy z samochodu, Gosia w żółtej sukieneczce, przykrótkiej jak na katarskie warunki wspięła się na murek i przy barierce czekaliśmy na wypuszczenie kolejnej drużyny. I ruszyli, za nimi białe samochody i kamera telewizyjna, wszystko odbywa się tak szybko, że aparat nie nadąża z robieniem zdjęć.
Po lewej stronie od parkingu znajdowała się coś w rodzaju stajni. Miejsca w którym zbierano poszczególne drużyny m.in. z Emiratów, Katru, Arabii Saudyjskiej itd. i przygotowywano do zawodów. Początkowo do ujeżdżania wielbłądów angażowano dzieci, które ze względu na drobną budowę i niewielką wagę, nie obciążały zwierzęcia. Od 2005 roku wprowadzono zakaz wykorzystywania młodych dżokejów w wyścigach. Częste łamanie praw człowieka oraz liczne obrażenia zawodników, przyczyniły się do wprowadzenia zdalnie sterowanych robotów, które na stałe zastąpiły człowieka. Roboty ubrane są w kolorowe okrycia, po których łatwo zlokalizować komu należy kibicować. Weszliśmy niepewnie do zagrody, gdzie Sudańczycy przygotowywali wielbłądy do biegu. Panowie w różnego koloru galabijach, co drugi z zielonymi kleksami, bo przecież wielbłąd też ma stres przed takim wyścigiem i popuścić może. Zapach jak w cyrku, z kupą pod butem już od wejścia brodzimy w piachu i bobkach. Opiekunowie zachwyceni naszą obecnością, a my uradowani, że możemy robić tyle zdjęć na ile pozwoli karta w aparacie i wejść w każdy zakamarek, skąd widać wszystko jak na dłoni. Zamieszanie, krzyki, jakiś wielbłąd nie chce wstać i ryczy na gościa w turbanie, który ciągnie sznurek, żeby garbny łaskawie podniósł tyłek. Kasia z Gosią na lewo robią zdjęcia, ja po polsku wołam Sudańczyków, żeby się ustawili do zdjęcia. Zrobiliśmy tam taką rewolucję, że zawstydzilibyśmy nawet Napoleona. Przechodząc zagrodę, znaleźliśmy się po drugiej stronie toru, a dokładnie przy boksach z których startuje wyścig. Z ogromną precyzją ustawiano zwierzęta według ustalonych kryteriów.
Szczerze mówiąc, ogromnie byłam zaskoczona, że nikt nie powiedział ani słowa, że się im kręcimy pod nogami. Bardzo nie przeszkadzaliśmy, ale to tak jakby wejść za kurtynę w teatrze i podglądać aktorów jak szykują się do wyjścia na scenę, oślepiając ich fleszami z każdej strony. Naszym się to jednak podobało, bo koniecznie chcieli żebyśmy zrobili sobie zdjęcie z "mudirem" z arabskiego szef i kto wie, może to był jakiś szejk. Mudir z laseczką w białej disz-daszy pozował do zdjęcia i na pytanie czy ma tu swoje wielbłądy, pokiwał przyjaźnie głową. Potem ktoś zaczął tłumaczyć, o podziale wielbłądów na te z jedną gwiazdką i dwoma gwiazdkami, ale nikt nie zrozumiał o co chodziło. Poczekaliśmy aż zawodnicy z robotami na plecach ustawią się w boksach i wystartują w koślawym biegu do mety. Pożegnaliśmy się z przemiłymi opiekunami i "mudirami" i wróciliśmy do samochodu, żeby podjechać jeszcze na metę zobaczyć co tam się dzieje. Jeden zagubiony spacerował po torze w drodze na start, najwidoczniej się rozmyślił i na metę mu się nie spieszyło. Porobiliśmy jeszcze kilka zdjęć i chwilę potem zobaczyliśmy piękny zachód słońca, który oświetlił pustynię czerwonym ognistym blaskiem. Dziękujemy Moni i Sławkowi za zorganizowanie super wyprawy. To wielki skarb mieć takich wspaniałych przyjaciół.
I znów interesujaco....najbardziej zaskoczyły mnie....plastikowi jokeje..
OdpowiedzUsuńPisz ,pisz! żyjemy tam z Toba!
Super opowieść, I ja tam byłem, miód i wino... ale nie opowiedziałbym tego tak w tak lekki i interesujący sposób - rewelacyjnie :-)
OdpowiedzUsuńZdjęcie z mudirem, gdy przyołujesz innych opiekunów wielbłądów - bezcenne :-)
To była super wyprawa, nic to, że trochę śmierdziało gnojówką ;-p
Ja Ci dam pisać o mojej przykrótkiej sukience!!!! ;) Było super! Nadal wspominam z radością ten wyjazd. Do Pani Właścicielki Bloga: dzięki za więcej szczegółów co i jak z tymi dżokejami, do Organizatorów Wyprawy: dziękuję, dziękuję, dziękuję jeszcze raz!!! Całuski, G.
OdpowiedzUsuń