Gdzie mnie jeszcze nie było? Kilka miejsc na mapie jeszcze zostało. Jednym z takich miejsc jest Australia, która fascynuje mnie tak bardzo, że mogłabym tam nawet zamieszkać. Nie na zawsze, ale chociaż na troszkę. Nowe połączenie do Perth, otworzyliśmy z wielkim rozmachem. Zainteresowanie lotami nie zaskakuje, wszystkie miejsca obsadzone a pasażerowie to marzenie każdej załogi. Przesympatyczni, kulturalni, uśmiechnięci, cuda się jednak zdarzają. A żeby tego było mało, mężczyźni wyglądają jak ściągnięci z bilbordów, wypielęgnowani, przystojni, o czarującym spojrzeniu, można sobie w duchu powzdychać. No ale koniec z głupotami w głowie, bo przecież to rzecz wręcz naturalna, że jak mężczyzna atrakcyjny to oko automatycznie ucieka w jego stronę, ukradkiem, wiadomo, żeby się w kłopoty nie wplątać.
W Perth zawitałam na całkiem długo, prawie dwa dni wolnego, więc możliwości spędzenia wolnego czasu było do wyboru do koloru. Szkoda, że załoga nie podzielała mojego entuzjazmu i koniec końców, na zwiedzenia wybrałam się w towarzystwie mojego Nikona. Pogoda była genialna, ciepło, bardzo słonecznie, idealna na zwiedzanie, plażowanie i spacery po parku. Już wiedziałam, że będzie mi się bardzo podobać. W planach było wypożyczenie samochodu, ale byłam jedyną entuzjastką tego pomysłu, sprawdziło się powiedzenie, umiesz liczyć licz na siebie. W recepcji poprosiłam o wydrukowanie mapy, jak dostać się na farmę kangurów, którą poleciła mi Gosia. Na pierwszy rzut oka, miałam do pokonanie trasę dla supermena, ale okazało się to banalnie proste. Z mapką miasta i wskazówkami z hotelu poszłam w kierunki stacji kolejowej, żeby załapać się na pociąg do stacji Bassendean. Mądra głowa nie wzięła ze sobą australijskich dolarów, więc już przy kupnie biletu zaczęły się przygody. Biletomat z uporem maniaka, odmawiał przyjęcia mojej karty kredytowej i tym samym nie mogłam zapłacić za bilet. Nie byłam pewna na ile stref właściwie muszę go kupić, ale bez problemu znaleźli się chętni do pomocy, a wysoka kobieta w butach na koturnie i zwiewnej długiej sukience zakrywającej łydki kupiła mi bilet. Strasznie mi się głupio zrobiło, ale bardzo serdecznie jej za to podziękowałam i jakby nie było zostałam uratowana.
Wysiadłam w Bassendean i przeszłam wiaduktem na drugą stronę, w poszukiwaniu autobusu z numerem którego nie pamiętam. Znalazłam bez trudu, bo w około oprócz przystanku autobusowego i pomieszczenia na rowery nie było wiele więcej. Znowu stres jak kupię bilet, kierowca pokiwał głową, że bilet z pociągu obowiązuje też na autobus z czego się niezmiernie ucieszyłam. No to jadę. Połowa drogi za mną, najgorsze przede mną bo kierowca zatrzymuje się tylko na żądanie, a przystanki to wystające z ziemi słupki z numerami, których nie sposób dostrzec ze środka autobusu. Czuję się jakbym jechała na koniec świata, mijam niską zabudowę domków jednorodzinnych, żywego ducha w zasięgu kilometra. Z kartki wynika, że powinnam wysiąść po siedmiu minutach, ale skoro nie ma przystanków, to mam orzech do zgryzienia. Poprosiłam o pomoc młodzieńca z długimi włosami i nacisnął dla mnie guzik przy wjeździe na farmę. Gdyby się ktoś kiedyś wybierał, można odwiedzić stronę internetową: www.cavershamwildlife.com.au. Autobus odjechał a ja zostałam sama, i jakbym tam trochę postała, minął by mnie może jeden albo dwa samochody. Przy bramie rozkład jazdy busa, który podwozi pod same drzwi na farmę. Ale nie było napisane, że to aż dwa kilometry od głównej drogi, więc nie tracąc czasu na czekanie, ruszyłam pieszo na spotkanie z kangurami.
Gdy dotarłam na miejsce, byłam już tak zmęczona, że od razu spytałam o której odjeżdża ostatni busik do przystanku, gdy skończę zwiedzanie. Matko, matko, gdybym wiedziała, ze to tak daleko poczekałabym cierpliwie, ale w gorącej wodzie człowiek kąpany to ma za swoje. Kupiłam bilet, zlokalizowałam bankomat, wypłaciłam wreszcie lokalną walutę, wyciągnęłam aparat i zaczęłam zwiedzanie. Kangury leżały na trawce i wyglądały jakby były upalone ziołem i miały wszystkich i wszystko w nosie. Białe i beżowe, duże i małe, z niemowlakami w torbie i jakie tylko się chciało zobaczyć. Można było dosłownie położyć się obok nich i oglądać świat oczami kangura. Śmieszne. Małe kangury robiły furorę wśród dzieciaków, które wcale się ich nie bały. Dużo przestrzeni i najfajniejsze było to, że można było robić tyle zdjęć ile się chciało, a zwierzaki były na wyciągnięcie ręki. Poszłam dalej ścieżką za podskakującym torbaczem, który wyglądał przekomicznie. Załapałam się na popołudniowe przedstawienie, które było jedną z głównym atrakcji dnia i można było zobaczyć perełki australijskiego życia, z tej powiedzmy wiejskiej strony. Prowadzący pokazał proces strzyżenia owcy, dojenia krowy, sprawdziliśmy umiejętności psów pasterskich, które zaganiały owce do zagrody. Dużo ciekawych informacji i całkiem interesujące show.
Jak już widziałam kangury, na deser zostawiłam sobie misie koala, które spały na grubych gałęziach i nie specjalnie były zainteresowane co się wokoło nich dzieje. Opiekunka opowiadała o miśkach i udzielała odpowiedzi na przeróżne pytania zwiedzających. Park bardzo mi się podobał, pięknie zagospodarowany, dużo wrażeń, warto było naginać dwa kilometry w samo południe, gdzie buty przyklejały się do drogi. Wróciłam autobusem potem pociągiem do miasta i pokręciłam się po sklepach. Na koniec poszłam na obiad i smakowałam pysznej rybki z ziemniaczkami, która były naprawdę wyśmienita. Wieczór z książką Millenium, którą dostałam od mamy, a rano plan wyjazdu na plażę. Byłam już ekspertem od pociągów, biletów itd. więc już nie prosiłam o drukowanie mapy. Dojechałam na plażę Cottesloe, która zachwyciła mnie od pierwszego wejrzenia. Złoty piasek, piękny krajobraz, wydmy i uderzające o brzeg fale. Uśmiechałam się sama do siebie i robiłam pamiątkowe zdjęcia. Zeszłam na dół, ściągnęłam buty i przeszłam niewielki odcinek plażą, mocząc stopy w lodowatej wodzie. Nie wiem jak ludzie mogli się tam pluskać. Brrr...Mogłabym tam odpoczywać i ładować akumulatory, ale trzeba była powoli wracać, bo wieczorem powrót do Doha. W Perth na ostatnią chwilę udało mi się zobaczyć wystawę pt." od Picassa do Warhola", która była w muzeum zaraz przy dworcu kolejowym, więc nie sposób było tam nie zaglądnąć. I tak mój czas w zachodniej Australii dobiegł końca. Z łezką w oku trzeba było wracać, ale mam nadzieję, jeszcze kiedyś tam wrócę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz