Mam chyba jakiegoś pecha. Z jednej strony dostałam ze standbyja Gruzję, ale z drugiej jak już tu doleciałam, to nikt nie chce wyjść nawet na kolację. Kapitan Hiszpan, idzie naprawiać zęby - bo tanio, pierwszy oficer pewnie pomyślał, że nie daj Bóg pojawi się pod recepcją sam i Allah zobaczy jak idzie z kobietami, CS z Filipin razem z Hinduską z biznesu pojechały na trzygodzinną wycieczkę samochodem po mieście z jakimś lokalnym pseudo przewodnikiem, który jechał z nami busem z lotniska i zamęczał, żeby wybrać się z nim na zwiedzanie miasta. Tbilisi jest tak urocze, że przyjemnością jest zwiedzanie na pieszo, niż z samochodu pod opieką jakiegoś przewodnika, którego angielski i wiedza już w busie stanęła pod znakiem zapytania. No ale jak dają pod nos przewodnika za 40 usd za osobę i są chętni to niech jadą. Ja już poczytałam i zwiedziłam w Tbilisi prawie każdy kamień. Ode mnie z tyłu, czyli w ekonomii leniwa Tunezyjka, laska z Kuby, choć Kubanki nie przypomina, bo mamę ma Ukrainkę czy Rosjankę, i na koniec wesołej gromadki chłopak z Południowej Afryki przypominający Hindusa. Nikt nie pojawił się na zbiórce, którą ustaliłam godzinę po przyjeździe do hotelu. No i po raz kolejny poszłam sama.
Mapa nie była mi potrzebna. Uznałam, że pokręcę się trochę po uliczkach, aż znajdę lokalną, gruzińską knajpkę z regionalnymi przysmakami. Nie było jeszcze piątej, ale na ulicy robiło się już gwarno. Ludzie wracali z pracy, na chodnikach rozkładano stoliki z ziarenkami do sprzedania. Poszłam wzdłuż hotelu, minęłam operę, kino, muzeum i kilka sklepów. Podziemnym przejściem, przez które strach przejść za dnia, nie to że jest niebezpiecznie, ale jakoś tak nieprzyjemnie, udałam się na drugą stronę ruchliwej ulicy. Kilka kawiarni z rozstawionymi na chodniku parasolami, przyciągały wzrok i zapraszały na zimne i gorące napoje. Całkiem uroczo, ale mój żołądek był pusty jak pudło, i nakazywał oczom szukać knajpy gdzie wreszcie coś zje. W samolocie nic nie jadłam, bo byłam w kuchni i ani czasu, ani chęci na jedzenie nie było. Skręciłam w lewo, uliczką tak stromą, że podziwiam wszystkie samochody, które stały zaparkowane na poboczu. Bałabym się, że nawet na ręcznym samochód zjedzie na dół i się roztrzaska. I nagle, ku mojemu zdziwieniu pojawia się drewniany szyld "georgian cuisine", nie byłam przekonana czy faktycznie coś tam zjem, ale zaryzykowałam. Wchodzę. Śmierdzi papierochami i nie ma sali dla niepalących, ale w lokalu pełno, więc zakładam, że jedzenie musi być dobre. Przy każdym stole jest przynajmniej jedna osoba paląca, więc zaciskam zęby i siadam przy drewnianym stole i czekam na kartę. Obsługa mówiła troszkę po angielsku, więc nie miałam żadnego problemu z dogadaniem się i zdałam się na to co polecił mi kelner. Zamówiłam pieczoną jagnięcinę w pomidorach na skwierczącym półmisku, khinkali, czyli tradycyjne pierożki, których kształt strasznie mi się podoba, chleb, i placek który nie jestem pewna czy był zrobiony z ziemniaków w połączeniu z czymś, ale to coś było wspaniałe, chrupiące i o lekkim brązowym odcieniu. Do tego białe gruzińskie winko i wyszłam objedzona jak bąk. Wszystko smakowało tak, aż mi się uszy trzęsły.
Wracając do hotelu, ulice tętniły życiem. Panowie i panie na emeryturze sprzedawali od słonecznika po orzeszki dyni. Zatrzymałam się i usiadłam obok siwego sprzedawcy na ławeczce. Policzyłam monety, które mi zostały i za 3 GEL kupiłam słonecznik z dwóch różnych woreczków. Dziadek zaczął napełniać plastikowy worek, a'la kieliszkiem obklejonym taśmą klejącą i gdy uznałam, że zdecydowanie już mi wystarczy, podziękowałam i poszłam dalej uśmiechając się od ucha do ucha. Dziadek nie mógł zrozumieć dlaczego nie chce więcej, przecież zapłaciłam zdecydowanie za dużo, ale odpowiedział zdziwionym uśmiechem i pomachał na do widzenia. Wstąpiłam do sklepu z pamiątkami, ale znowu nie mieli znaczków, więc pocztówek z Gruzji nie będzie. Może innym razem wybiorę się na pocztę, tam muszą mieć znaczki. A teraz w Tbilisi minęło południe i czas iść coś zjeść. Mam ochotę na gorącą czekoladę. Lot wieczorem, więc na mocniejsze trunki się nie mogę skusić. Lubię Gruzję, ma strasznie magiczny klimat. Aż miło było tu znowu przyjechać.
Mapa nie była mi potrzebna. Uznałam, że pokręcę się trochę po uliczkach, aż znajdę lokalną, gruzińską knajpkę z regionalnymi przysmakami. Nie było jeszcze piątej, ale na ulicy robiło się już gwarno. Ludzie wracali z pracy, na chodnikach rozkładano stoliki z ziarenkami do sprzedania. Poszłam wzdłuż hotelu, minęłam operę, kino, muzeum i kilka sklepów. Podziemnym przejściem, przez które strach przejść za dnia, nie to że jest niebezpiecznie, ale jakoś tak nieprzyjemnie, udałam się na drugą stronę ruchliwej ulicy. Kilka kawiarni z rozstawionymi na chodniku parasolami, przyciągały wzrok i zapraszały na zimne i gorące napoje. Całkiem uroczo, ale mój żołądek był pusty jak pudło, i nakazywał oczom szukać knajpy gdzie wreszcie coś zje. W samolocie nic nie jadłam, bo byłam w kuchni i ani czasu, ani chęci na jedzenie nie było. Skręciłam w lewo, uliczką tak stromą, że podziwiam wszystkie samochody, które stały zaparkowane na poboczu. Bałabym się, że nawet na ręcznym samochód zjedzie na dół i się roztrzaska. I nagle, ku mojemu zdziwieniu pojawia się drewniany szyld "georgian cuisine", nie byłam przekonana czy faktycznie coś tam zjem, ale zaryzykowałam. Wchodzę. Śmierdzi papierochami i nie ma sali dla niepalących, ale w lokalu pełno, więc zakładam, że jedzenie musi być dobre. Przy każdym stole jest przynajmniej jedna osoba paląca, więc zaciskam zęby i siadam przy drewnianym stole i czekam na kartę. Obsługa mówiła troszkę po angielsku, więc nie miałam żadnego problemu z dogadaniem się i zdałam się na to co polecił mi kelner. Zamówiłam pieczoną jagnięcinę w pomidorach na skwierczącym półmisku, khinkali, czyli tradycyjne pierożki, których kształt strasznie mi się podoba, chleb, i placek który nie jestem pewna czy był zrobiony z ziemniaków w połączeniu z czymś, ale to coś było wspaniałe, chrupiące i o lekkim brązowym odcieniu. Do tego białe gruzińskie winko i wyszłam objedzona jak bąk. Wszystko smakowało tak, aż mi się uszy trzęsły.
Wracając do hotelu, ulice tętniły życiem. Panowie i panie na emeryturze sprzedawali od słonecznika po orzeszki dyni. Zatrzymałam się i usiadłam obok siwego sprzedawcy na ławeczce. Policzyłam monety, które mi zostały i za 3 GEL kupiłam słonecznik z dwóch różnych woreczków. Dziadek zaczął napełniać plastikowy worek, a'la kieliszkiem obklejonym taśmą klejącą i gdy uznałam, że zdecydowanie już mi wystarczy, podziękowałam i poszłam dalej uśmiechając się od ucha do ucha. Dziadek nie mógł zrozumieć dlaczego nie chce więcej, przecież zapłaciłam zdecydowanie za dużo, ale odpowiedział zdziwionym uśmiechem i pomachał na do widzenia. Wstąpiłam do sklepu z pamiątkami, ale znowu nie mieli znaczków, więc pocztówek z Gruzji nie będzie. Może innym razem wybiorę się na pocztę, tam muszą mieć znaczki. A teraz w Tbilisi minęło południe i czas iść coś zjeść. Mam ochotę na gorącą czekoladę. Lot wieczorem, więc na mocniejsze trunki się nie mogę skusić. Lubię Gruzję, ma strasznie magiczny klimat. Aż miło było tu znowu przyjechać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz