Za rogiem przy hotelu, zaczailiśmy się przy żywopłocie należącym do restauracji, aby sprawdzić czy już otwarte. Jako pierwsi goście z samego rana, czuliśmy się trochę dziwnie, bo kelnerzy najwyraźniej dopiero budzili się ze snu i powoli szurali skórzanymi kapciami po podłodze. Wystrój bardzo orientalny, piękne lampiony, zdobienia i kamienny piec z którego piekarz wyciągał gorące pieczywo. Ajj..zapach unosił się po całej restauracji. Przyszedł kelner, zamówiliśmy śniadanko, iście libańskie przystawki i soki pełne witamin. W międzyczasie przyszedł mężczyzna, najwyraźniej głodny jak słoń, bo kelnerowi zabrakło kartki, żeby zanotować. No i jak przynieśli, stół się dosłownie ugiął. Dobrze, że nie nasz, bo oczy by jadły i mimo że wszystko wyglądało wyśmienicie, trzeba był zostawić miejsce na obiad, deser i kolację. Doczekaliśmy się i my. Jak już wszystko było na stole, zaczęły się stęki oj, jakie dobre, jakie pyszne, oj, oj wiele dań można jeść rękami więc nie mieliśmy żadnych ograniczeń. Z ciągnącego się bez końca sera, można było sobie zrobić szalik. Uwielbiam libańską kuchnię.
Po śniadaniu wyruszyliśmy na zwiedzanie. W odróżnieniu od Doha, jest trochę chodników więc część pierwszego odcinka maratonu pokonujemy pieszo. No nie powiem, że nie jest gorąco, bo żar leje się z nieba i po pół godzinie idziemy jak na ścięcie. Ale idziemy. Zahartowani przecież już jesteśmy, potykamy się o schody, a dokładniej Jacek i dostajemy burę, że nikt mu nie powiedział, że stopień. Śmiejemy się do rozpuku, bo sytuacja jest tak komiczna, że aż Jackowi podnoszą się kąciku ust ze śmiechu. Pić chce się niemiłosiernie, w okolicy natrafiamy na budę z hot-dogiem z wielbłąda, takiego urozmaicenia mój żołądek raczej nie zniesie. Nie ma wyjścia kupujemy po dużej coca-coli w KFC i zmierzamy w stronę wieżowców, które prężą się ku niebu.
Wyglądamy jakbyśmy wykąpali się w fontannie, czas się trochę schłodzić dlatego zmieniamy trasę maratonu. Włączamy w plan zwiedzania Dubai Mall, który jest tak ogromny, że na samą myśl o przejściu wszystkich pięter, nie wchodząc do sklepów, mam zawroty głowy. Podjeżdżamy metrem jeden przystanek, i wyruszamy w prawie dwudziestominutową podróż do wejścia. Możecie sobie wyobrazić taki długi korytarz? Końca nie widać, a ruchome taśmy jak na lotnisku z minuty na minutę przybliżają nas do zakupowego raju. Udało się...zaczynamy od samej góry. Obchodzimy całe piętro w około godzinę i z cierpieniem na twarzy namawiamy Jacka, żeby zrezygnował z przechadzki po wszystkich kondygnacjach. -Cieniasy, słyszymy w oddali i z napuchniętymi stopami ruszamy do Akwarium. Nie ma dużej kolejki, więc raz, raz i jesteśmy w półokrągłym tunelu, gdzie nad naszymi głowami przepływają rekiny, płaszczki i inne wodne stwory. Robi wrażenie, szczególnie gdy sobie człowiek przypomni jak parę lat temu akwarium zaczęło przeciekać. No nie chciałabym być ani na miejscu tych rekinów ani wycieczkowicza. Myśli różne przelatują przez głowę i z ciekawości przyklejamy głowę do szyby, dociekając jakiej może być grubości. Na drugim piętrze, czekają kolejne atrakcje. Mini zoo, rybki, żółwie a nawet karaluchy dokarmione sterydami. Jedną z dziecięcych atrakcji było wejście do małej ciasnej dziury, żeby wstawić swoją głowę w szklaną kulę, która znajduje się w środku akwarium ze skrzydlicami. Nie muszę chyba dodawać, kto pilnował swojej kolejki, żeby nikt się przed niego nie wepchnął. Jacek na czworakach wszedł do środka, i prawie się zaklinował gdy dzieciaki zaczęły pełzać do środka nie zważając na konsekwencje tego występku. Po przygodach w akwarium, bierzemy taksówkę i jedziemy zobaczyć hotel Atlantis, położony na sztucznej wyspie w kształcie palmy.
c.d.n.
Fajna masz bluzke :) Gdzie kupilas? ;)
OdpowiedzUsuńReserved
OdpowiedzUsuń