sobota, 25 maja 2013

SIOSTRY WILLIAMS - DUBAJ

Taksówka niczym odrzutowiec wystrzeliła nas na autostradę i poszybowaliśmy do hotelu Atlantis. Kierowca z białymi zębami jak tik-taki, jechał tak szybko, że na tylnym siedzeniu fruwałyśmy jak kartofle. Kiedyś będę sobie wspominać na bujanym fotelu z kubkiem herbaty, jak to możliwe że jestem cała w porywach ze złamanym paznokciem. Kierowca był całkiem rozmowny i najwyraźniej chciał się wywiedzieć, czy w Polsce szybko by znalazł pracę i czy jest lepiej niż w Bangladeszu z którego pochodzi. No cóż, na warunki Dubajskie uznaliśmy żeby lepiej się trzymał swojej taxi, bo nie daj Bóg się mu spodoba i sprowadzi rodzinę i będziemy w Polsce mieli drugie Delhi albo Dhakę.


Tłum ludzi na ulicy fotografuje wszystko i wszystkich z każdej strony. Przy kwiatkach, przy krawężniku, na stojąco, na siedząco byle zdjęcie było. Psychologia tłumu zadziałała błyskawicznie, ustawiamy się i my. Pstryk, pstryk, pstryk. Wchodzimy do środka, tzn.do części dostępnej dla gapiów niebędących gośćmi hotelowymi. Sklepy, restauracje, pamiątki...nuda. Jak ktoś ma ochotę na pluskanie się w Aquaparku to jak najbardziej tez jest taka możliwość. Pływanie z delfinami, bajery, hulaj dusza-piekła nie ma. Po drodze z Atlantis'a zatrzymujemy się na Souku Medinat Jumeirah, położonym w sąsiedztwie pięknego hotelu w kształcie żaglowca Burj Al Arab. Obchodzimy korytarze pełne koralików, kadzideł, świecidełek mijamy luksusowe futra i antyki. Worek dolarów i można by sobie coś wybrać. Na zewnątrz restauracja jedna obok drugiej, które prześcigają się w promocjach typu happy-hour ( czyli zamów jedno drugie gratis ). Uroku dodają drewniane łódeczki, które pływają wzdłuż kawiarni i restauracji, jako jedna z atrakcji turystycznym. Klimat iście bajkowy, przyjemne miejsce na lunch z przyjaciółmi. Chętnie bym tam już została, ale program wycieczki by się zburzył. Maszerujemy dalej. Wychodzimy z labiryntu pamiątek i blokując trochę ulicę robimy sobie zdjęcie z żaglowcem, który właśnie z tego miejsca wygląda oszałamiająco.


 Idziemy na piechotę zobaczyć żagiel od strony plaży. Nogi już nie współpracują, więc jak pokraki wleczemy się za Jackiem, który nawołuje żebyśmy się pospieszyły, bo jeszcze nie zobaczył wszystkich sklepów w Dubaj Mall. Prawie się położyłam na równo przyciętej trawie ze śmiechu, bo jedyne na co miałam ochotę to coś do picia i moment kiedy przestaniemy już iść. Plaża była milion kilometrów dalej, ale co tam, wycieczka musi być rozplanowana na maksa. Wreszcie widzimy sklep. Niczym oaza na pustyni, suniemy ciągnąc za sobą nogi i doganiając Jacka, który już otwiera napój z bąblami w sklepie wielkości przedziały w pociągu pospiesznym. Jak zwykle sklep jest wyposażony jak nie jeden hipermarket i przestałam już eksperymentować, co może się w nim znaleźć po tym jak za jednym razem kupiłam śrubokręt, proszek do prania, żarówkę, świeże truskawki i zieloną sałatę. Siadamy na krawężniku przed sklepem, chwila oddechu i już prawie jesteśmy na plaży. Ufff..jak gorąco. Nawet nie myślę, żeby ściągnąć buty i zamoczyć stopy w wodzie, bo są A.tak spuchnięte że ich nie wyciągnę a B.potem z powrotem nie włożę. No to siadamy na murku i patrzymy jak inni się pluskają w wodzie z niesamowitym widokiem na Burj Al Arab. Jest bosko. Nie chcę już nigdzie iść, ale nie, nie, nie przecież Jacek nie zobaczył jeszcze wszystkiego. Ruszamy w poszukiwaniu taxi, po dłuższej chwili, kiedy moja przewiewna bluzka całkowicie już przykleiła się do mnie siedzimy w samochodzie. Pada słowo Dubaj Mall, na dźwięk którego dostałam gorączki i zemdlałam.


Wybraliśmy pierwszą lepszą knajpkę na obiad, gdzie kelnerki od razy wyczuły, że jest z nami coś nie tak. Siadamy przy stoliku za nami chińska rodzina z małym ciekawskim, który przez wspólne oparcie kanapy zagląda do nas i prawie Ankę ciągnie za blond włosy. Nie zjemy w spokoju, dziecko prawie przełazi przez oparcie na drugą stronę ( naszą stronę ), zsyłam na tego kto wymyślił takie siedzenia w myślach burzę piaskową. No co Jacek woła do dzieciaka "Hejka" z podniesioną ręką jak do hymnu i mamy spokój. Mały Chińczyk pozwolił nam w spokoju dokończyć makarony i inne cuda. Oczywiście nie skończyło się na restauracji, obeszliśmy jeszcze dwa piętra, gdzie dominowały sklepy dla takich małych bąbli jak ten przed chwilą. Baby Dior, Baby Gucci w Dubaju nie ma umiaru. Jak na bogato to na bogato. Chyba sama zacznę szyć takie mikroskopijne sukieneczki.


Po całym dniu wrażeń, dotarliśmy do naszego podejrzanego hotelu. Wypachnione leżymy w łóżku i czekamy, aż Jacek skończy swoją turę na prysznic. Z ciekawości włączyłyśmy stary telewizor i pstrykamy guziki pilota, przeskakując po kanałach. Nic nie zwróciło naszej uwagi, za wyjątkiem turnieju tenisowego, o którym bezzwłocznie musiałyśmy poinformować zamkniętego w łazience Jacka.
- Jacek, Jacek! Chodź zobacz, siostry William grają przeciwko sobie.
- A gdzie oni tam korty mają w tym Kosowie? Woła z łazienki Jacek.
- Nasz śmiech słyszeli nawet na szczycie Burj Khalifa, no ale przecież my niewyraźnie mówimy..siostry Williams w Kosowie zamiast przeciwko sobie. Tenisistki z Kosowa stały się już obowiązkową anegdotką opowieści o wycieczce do Dubaju.

Następnego dnia z samego rana zarezerwowane mieliśmy bilety na najwyższy budynek świata. Wjechaliśmy windą prawie na sam szczyt, no i zaczęło kropić. Pogoda nam nie dopisała tego dnia, no ale byliśmy, widzieliśmy, zaliczone. Po przeżyciach At The Top gdzie Tom Cruise nagrywał zdjęcia do filmu Mission Impossible 4 ostatnim punktem programu była wizyta w Cheesecake Factory, gdzie najedliśmy się słodkości, aż nam bita śmietana uszami wychodziła. Ale warto było...Co za cuda tam mają. Pyszne, znakomite, wyśmienite a wielkość dań zawstydza niejednego Amerykanina. Uwielbiam razy tysiąc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz