Są takie miejsca, które się nigdy nie znudzą. Gdzie magia miasta, ludzi, gigantycznych wieżowców, wywołuje ciarki na całym ciele, przeplatane z diaboliczną euforią. Uśmiech jak świeży pachnący francuski rogalik i nutka podniecenia znowu we mnie zagościły. Ladies and Gentleman Welcome to JFK Airport where the local time is...
Hello NEW YORK piszczałam w myślach, gdy siedzieliśmy w busie, który mknął ulicami miasta na Manhattan. Nie przeszkadzało mi, że kierowca włączył maszynę, która zimnym powietrzem, raczyła nas gorącym, gotowa byłam się nawet rozpuścić - najważniejsze, że następne 24 godziny będą "in da city". Powieki jak z ołowiu powaliły mnie na łóżko, gdy tylko weszłam do pokoju. Noo dobra, nie jest tak źle, chwilka drzemki dobrze mi zrobi i jeszcze cała noc przede mną - pomyślałam. Budzik bzyczał co 20 minut, jakieś sześć razy na półśpiąco przekładałam moment pobudki, i jakimś sposobem wybudzić się z tej śpiączki, w którą moje ciało zapadło po trzynastogodzinnym locie. Raz, dwa, trzy, szybki prysznic, sukienka, szybkie przemalowanie paznokci na papieski róż i już biegłam do metra przy 3Av.
Przy Time Square poczułam się jak w Sex and the City, które też można oglądać bez końca. Mr.Big where are you? Nie mając wiele czasu, ani siły na nocne plądrowanie ulic Nowego Jorku, zdecydowałam, że kino w którym nie byłam od hmm..nie pamiętam kiedy, będzie jak oblizanie łyżeczki po wybornym serniku, albo nie, po bezie Pavlovej z marakują jadalną ha ha czyli z passion fruit.
Po kinie zamiast pustym o tej godzinie metrem, postawiłam na spacer z powrotem do hotelu, czyli 45 minut obserwacji tego, czego nie widzi się za dnia, gdy miasto budzi się do życia. Labiryntem ulic, mijam przedziwnych ludzi, masę bezdomnych i hałdy worków ze śmieciami, które do rana znikną, jakby ich tam nigdy nie było. Zaczepia mnie jakiś starszy Pan, okazuje się, że ma polskie korzenie, od miliona lat mieszka w Nowym Jorku i oczywiście zaprasza mnie na drinka. Uśmiecham się szczerze, bo to naprawdę urocze, jak można swobodnie sobie pogawędzić grubo po północy z nieznajomym, grzecznie odmawiam i spacerując pod rękę dosłownie 2 metry, znikam za następnym skrzyżowaniem. Studzienki dymią jakby pod dnem miały zamontowaną rurę od shishy, bezdomni chrapią na kartonowych matach, czas spać. Jutro będzie nowy dzień i trochę zwiedzania. Z widokami z Empire State Building, na szczyt którego nigdy nie dotarłam. Muuahhh
Hello NEW YORK piszczałam w myślach, gdy siedzieliśmy w busie, który mknął ulicami miasta na Manhattan. Nie przeszkadzało mi, że kierowca włączył maszynę, która zimnym powietrzem, raczyła nas gorącym, gotowa byłam się nawet rozpuścić - najważniejsze, że następne 24 godziny będą "in da city". Powieki jak z ołowiu powaliły mnie na łóżko, gdy tylko weszłam do pokoju. Noo dobra, nie jest tak źle, chwilka drzemki dobrze mi zrobi i jeszcze cała noc przede mną - pomyślałam. Budzik bzyczał co 20 minut, jakieś sześć razy na półśpiąco przekładałam moment pobudki, i jakimś sposobem wybudzić się z tej śpiączki, w którą moje ciało zapadło po trzynastogodzinnym locie. Raz, dwa, trzy, szybki prysznic, sukienka, szybkie przemalowanie paznokci na papieski róż i już biegłam do metra przy 3Av.
Przy Time Square poczułam się jak w Sex and the City, które też można oglądać bez końca. Mr.Big where are you? Nie mając wiele czasu, ani siły na nocne plądrowanie ulic Nowego Jorku, zdecydowałam, że kino w którym nie byłam od hmm..nie pamiętam kiedy, będzie jak oblizanie łyżeczki po wybornym serniku, albo nie, po bezie Pavlovej z marakują jadalną ha ha czyli z passion fruit.
Po kinie zamiast pustym o tej godzinie metrem, postawiłam na spacer z powrotem do hotelu, czyli 45 minut obserwacji tego, czego nie widzi się za dnia, gdy miasto budzi się do życia. Labiryntem ulic, mijam przedziwnych ludzi, masę bezdomnych i hałdy worków ze śmieciami, które do rana znikną, jakby ich tam nigdy nie było. Zaczepia mnie jakiś starszy Pan, okazuje się, że ma polskie korzenie, od miliona lat mieszka w Nowym Jorku i oczywiście zaprasza mnie na drinka. Uśmiecham się szczerze, bo to naprawdę urocze, jak można swobodnie sobie pogawędzić grubo po północy z nieznajomym, grzecznie odmawiam i spacerując pod rękę dosłownie 2 metry, znikam za następnym skrzyżowaniem. Studzienki dymią jakby pod dnem miały zamontowaną rurę od shishy, bezdomni chrapią na kartonowych matach, czas spać. Jutro będzie nowy dzień i trochę zwiedzania. Z widokami z Empire State Building, na szczyt którego nigdy nie dotarłam. Muuahhh
w NYC nigdy nie byłem, ale zawsze wydawał mi się taki szczególny, inny... Mam nadzieję, że kiedyś tego doświadczę. :)
OdpowiedzUsuńTrzymam kciuki, żeby się spełniło.
OdpowiedzUsuńPavlove z marakują jadalna rządzą! Studzienki z sziszą? Niezłą metafora, wcale mnie nie dziwi że taka przyszła ci na myśl ;-)
OdpowiedzUsuń