środa, 25 lutego 2009

DLACZEGO NIE ???

Czy zastanawialiście się chociaż jeden raz,dlaczego wyznawcy Islamu nie jedzą wieprzowiny ??? Buszując w internecie, znalazłam kilka stron poświęconych tej tematyce. Jedna była lepsza od drugiej. A mianowicie każda zawierała treść poprzedniej. Tak to już jest w internecie - hasło "kopiuj wklej" szczególnie na studiach nie jest nikomu obce. Muszę się przyznać, że sama nie potrafiłam odpowiedzieć sensownie na pytanie, dlaczego w islamie nie wolno jeść mięsa świni ani żadnych produktów, które mają z nim związek. Oświeciło mnie, gdy pojechałam na wycieczkę dwudniową do Kairu pt."śladami faraonów". Dwudniowy Kair rozpoczynał "ślady". Później pociąg do Luxoru i statek, którym wyruszaliśmy w pięciodniowy rejs po Nilu. Grupa liczyła około 16 osób i modliłam się, abyśmy dostali w Kairze polskiego przewodnika. Była to moja pierwsza wyprawa na rejs, zahaczając o 2 dni w Kairze i zmawiałam wszystkie zdrowaśki, żeby tylko biuro znalazło przewodnika, który w fachowy sposób opowie moim dociekliwym turystom i historii Egiptu, piramidach i muzeum egipskim. Modły zostały wysłuchane. Wysoka kobieta o wyrazistych rysach przywitała nas w stolicy Egiptu. Obwiozła nas po wszystkich zabytkach i do tego miała ogromną wiedzę, którą w interesujący sposób przekazywała uczestnikom wycieczki ( no i mnie, bo jako żółtodziób musiałam się dobrze przysłuchiwać i kodować informacje). Ale beblam co? Miałam pisać o mięsie a opisuję naszą przewodnik Gośkę.
Słońce prażyło, duszno i straszne gorąco dawało się we znaki. Jednym z punktów programu był Meczet Alabastrowy, gdzie dojechaliśmy w samo południe. Przed wejściem do meczetu należy ściągnąć buty i przez cały czas trzymać je w dłoni. Zrobiliśmy świetne zdjęcia na dziedzińcu i weszliśmy wspólnie do środka.
Wnętrze było ogromne.

Na podłogach równo ułożone czerwone dywany, na których kilka osób się modliło, pozostali siadali po turecku. Usiedliśmy w niedużym kręgu jak jakaś sekta słońca, w wyznaczonym przez Gosię miejscu, cały czas trzymając w dłoniach nasze obuwie.
Był to czas na zadawanie nurtujących pytań dotyczących kobiet, religii, alkoholu, małżeństw, zarobków i wielu innych. Gośka odpowiadała wręcz idealnie na każde zadane pytanie. Jedno z nich dotyczyło zakazu spożywania wieprzowiny. Wytłumaczenie było bardzo proste. Zakaz ten, podobnie jak w judaizmie, pojawił się prawdopodobnie ze względów zdrowotnych – w tamtejszych warunkach klimatycznych wieprzowina szybko ulega zepsuciu i łatwo zagnieżdżają się w niej pasożyty, co powodowało rozprzestrzenianie się groźnych chorób.


Z drugiej strony w Hurghadzie można natknąć się na aż dwa McDoland'sy. To, że są one tam głównie dla turystów jest faktem niezaprzeczalnym. Hmm..czy egipcjanin nigdy nie jadł Cheesburgera?? Tu zostaje się już dłużej zastanowić albo zatrudnić się w hurghadowym "MaCu" i sprawdzić. Heh A może zamawiają lody z polewą karmelową albo Apple Pie ??? Osobiście nie spotkałam się, aby zamawiali coś czego nie powinni, ale widziałam wielu co nie powinny pić a byli w stanie oddać duuużo za żubrówkę...Trudno więc ocenić jednoznacznie, a McDonald's kusi zestawem Happy Meal.

piątek, 20 lutego 2009

7 DAYS IN MAROCCO

Długo obiecywaną relację z Maroka czas zacząć. Wycieczka zorganizowana przez biuro Ecco Holiday, które dla bardziej wtajemniczonych jest mi bliskie z różnych powodów. Wylot godz.7:50 niestety z Okęcia w Warszawie, więc dodatkowo trzeba było się tam dotoczyć. Ale zacznijmy od początku. Na wycieczkę wybrałam się z tatą, na początku się wahał czy pojechać, ale w rezultacie zgodził się mi towarzyszyć. Wylot w piątek rano i na lotnisku dwie godziny przed wylotem, zakładał nocną wyprawę pociągiem do Warszawy. Godzinę pospiesznym do Katowic, godzina koczowania na "uroczym" dworcu w Katowicach, następnie pociąg do Warszawy około 4 godz. drogi. Potem odprawa na lotnisku w Wawie, zakupy na strefie bezcłowej i wreszcie 5 godzin w samolocie. Szczerze mówiąc myślałam, że podróż będzie trwała trochę krócej. Samolot czeskich linii lotniczych serwował wodę mineralną po której wszystkich bolał brzuch - także pochodzenie wody stało się wielką zagadką. Po długich i męczących przeprawach wylądowaliśmy na lotnisku 25 km od Agadiru, gdzie znajdował się nasz hotel. Przez okienka samolotu wszyscy chórem wypatrzyli rosnące przy płycie lotniska mlecze i zaczęło się wesoło. Z samolotu genialny widok na góry Atlas i zaśnieżone szczyty, warto było siedzieć przy oknie a widoczność była doskonała.
Chwila oczekiwania na schodki i już maszerujemy przez pół lotniska do odprawy paszportowej, gorące powietrze i delikatny powiew wiatru spowodował uśmiech na twarzy chyba każdego z nas. Odebraliśmy bagaże i nie myśląc o zmęczeniu wsiedliśmy do czekających na nas przed lotniskiem autokarów. Hmm..trochę to czekanie trwało, gdyż dwie niewiasty zgubiły bagaż, tzn nie potrafiły zlokalizować swojej walizki i nasze kiszenie się w autokarze trochę trwało. Ale nic nie było w stanie popsuć nam humorów mimo mega zmęczenia. Do hotelu Tivoli w Agadirze przybyliśmy około godz.13-14 czasu lokalnego. Ładny pokój z widokiem na morze, czysto i bardzo przyjemnie. 4* marokańskie to nie to co nasze polskie, ale do wymagających nie należę, ważne żeby było czysto i przytulnie. Przed kolacją spotkanie organizacyjne z rezydentem i wybór wycieczek fakultatywnych. Wybór padł na Marakesz - czerwone miasto południa jak nazywają je Marokańczycy. Ale o samym Marekaszu jeszcze opowiem.
Nie spaliśmy ani minuty, bo jak tu spać skoro tyle przed nami do zobaczenia. Wyszliśmy z hotelu aby rozejrzeć się po okolicy i przekonać się na własnej skórze czy woda w oceanie jest faktycznie tak zimna jak wszyscy spekulują. Nie żebym osobiście sprawdzała temperaturę wody, ale tylko odwróciłam głowę mój tato już stał po kostki w lodowatym 16-sto stopniowym oceanie. Powiedział, że jest zimna a ja pomyślałam sobie - jak takie morsy mogą włazić do wody która ma zaledwie 2-3 stopnie...Więcej do kwestii morsów nie wracałam ale zdradzę, że w przypadku taty na kostkach się nie skończyło.

Agadir to typowe miasto turystyczne. Sklepy, restauracje, sklepiki z pamiątkami i dłuuuuuga promenada, która ciągnie się wzdłuż szerokiej na kilkanaście metrów i długiej na około 9km plaży. Spacerując napotykamy młodzież, która gdzie tylko się da gra w piłkę nożną. Jest to niesamowite - na plaży, na promenadzie, na chodniku, gdzie się tylko da i muszę przyznać, że są całkiem dobrzy. Okolica bardzo zielona, przypomina trochę Tunezję szczególnie pod względem wysokich daktylowych palm, które upiększają krajobraz, zielonych trawników dokładnie przystrzyżonych oraz dużej ilości policji. Choć jeśli porównywać z mojego punktu widzenia marokańska żandarmeria prezentuję się bardzo dostojnie. Może jest to spowodowane wpływami francuskimi...nie wnikam aż tak głęboko. Charakterystycznym miejscem z pewnością jest kazba. Znajduję się na wzgórzu a zbocze w nocy rozświetla arabski napis związany z wiarą w Allaha, nie pamiętam co tam dokładnie jest napisane, więc nie będę tu wymyślać. Słońce powoli zachodzi i idziemy spać.
Rano śniadanko, do wyboru do koloru. Każdy nawet najbardziej wybredny ludź, znajdzie coś smakowitego. Długie chrupiące bagietki, francuskie bułeczki, sery, pomidory, sałatki, dżemy, dania na ciepło i na zimno. Przepyszny sok ze świeżo wyciskanych pomarańczy ( mój ulubiony) kawa, herbata, kakao. Mmmm..pychotka. Z pełnymi brzuchami prosto na leżak, pogoda idealna na opalanie. 28 stopni, muzyka, basen z podgrzewaną wodą, mało ludzi, cisza i spokój.
Bez olejku do opalania długo na słońcu się nie wytrzyma, dlatego pozostawało ukrycie się w cieniu pasiastego parasola. W oczekiwaniu na czwartkowy Marakesz, dzień spędziliśmy leniwie. Wcześnie spać, aby o 6 rano wyruszyć w niezwykła podróż do tego magicznego miasta, o którym piszą przewodniki przedziwne historie. Trzeba było przekonać się na własnej skórze czy faktycznie dla placu Dżema Al Fna zobaczymy m.in dentystów, czarowników i zaklinaczy węży. Czwartkowy ranek był chłodny ale w końcu jechaliśmy autokarem a nie na wielbłądach więc kto by się tam tym przejmował. Dojechaliśmy na 10:30 zaczynając zwiedzanie od Pałacu Al Bahia będącego niegdyś siedzibą Wielkiego Wezyra. Słowo Bahia czyli olśniewający jak dla mnie trochę przesadzone ale kolorowe mozaiki i drzewka pomarańczowe wynagrodziły wszystkie wyobrażenia o pałacu.



Kilka minut spaceru, przeciskając się przez wąskie kolorowe i gwarne uliczki, napotykając odzianych w nasycone kolorami dżalaby mieszkańców,udaliśmy się w stronę grobowców z dynastii Saadytów. Korytarz o szerokości może półtora metra zaprowadził nas na dziedziniec. Znajdowały się tam dwa mauzolea, chyba dobrze odmieniłam oraz ogród z uroczym drzewkiem, na którym śmiały się do nas mieniące się w słońcu pomarańcze. Grobowce w geometryczną mozaikę opisał nam przewodnik, oraz wiele innych interesujących wiadomości dotyczących tego pięknego jak na cmentarz miejsca. Wychodzimy tą samą drogą i czekamy aż cała 57 osobowa grupa zbierze się do kupy. Ale wbrew moim domysłom byliśmy zorganizowani i mało marudni. Rozglądając się wokoło na dachu jednego z niewielkich domków zobaczyłam gniazdo bocianów. No mówi się niby, że boćki lecą do Afryki a potem do nas wracają, ale wydawało mi się to zawsze mało prawdziwe. Zdjęcie bocianów tak czy owak zrobiłam.

Słońce było już wysoko na niebie i promienie oświetlały góry Atlasu wysokiego, których ośnieżone szczyty wyglądały zjawiskowo w centrum afrykańskiego miasta. Kolejny przystanek zrobiliśmy w coś na wzór domu towarowego. Można było zrobić zakupy dosłownie wszystkiego. Kilkadziesiąt pomieszczeń i kilka pięter. Na każdym tysiące jak nie miliony przeróżnych marokańskich wyrobów. Ręcznie tkane dywany, wyszywane poduszki o odcieniach jakich na oczy nie widziałam, meble, lampy, posągi, shisze połowa wycieczki nie mogła się napatrzeć na te cuda. No jak też, gdyby tak można było zabrać te cudeńka jakoś do Polski...chociaż jeden fotel a było tego zatrzęsienie. Na poszczególnych piętrach inne towary. Kierując się do wyjścia napotykamy chusty z dzwoniącymi złotymi pieniążkami, typowe dla tańca brzucha, dżalaby - czyli tamtejsze sukmany z charakterystycznym kapturem w kształcie trójkąta, w których miejscowi wyglądali jak krasnoludki. Były one we wszystkich kolorach świata i po dość wysokiej cenie. Ale jak powiedział przewodnik, ten sklep płaci podatki i towar jest oryginalny dlatego też,ceny też są o wiele wyższe niż na lokalnym suku (bazar). Powoli zaczynało nam burczeć w brzuchach. Na zegarkach wybiła godzina 13-sta i powoli udaliśmy się do restauracji przy placu Dżema Al Fna. Po drodze zobaczyliśmy meczet Kutubija i tam prawie połamałam kota. Tzn. leżał za mną jak stałam podziwiając minaret meczetu i gdy chciałam się cofnąć, nie widziałam tego kudłacza. Wielkie poruszenie, ale kotu nic się nie stało i zwiał gdzie pieprz rośnie. 5 minut później znaleźliśmy się na placu Dżema Al Fna i przywitano nas w jednej z restauracji, gdzie czekał na nas smaczny obiad. Chwila odpoczynku w urokliwej restauracji i deser w postaci słodkich pomarańczy z cynamonem. Zaskakująca mieszanka na pierwszy rzut oka, ale nie było osoby której nie przypadły do gustu. Wspólnie ruszamy przez Plac, na którym jeszcze niewiele się dzieję - ale czar tego miejsca daje się już we znaki. Wchodzimy w wąską uliczkę suku i prawie gęsiego mijamy torebki, kapcie, buty, skórzane lampy, przyprawy, małe żółwie i kameleony. Trzecia w prawo, piąta w lewo, prosto i znowu w prawo, uważamy żeby nie zgubić naszego "guru". Mijamy aleję szewców, bielizny, wyrobów ze skóry, materiałów, czapek i dywanów i wreszcie zatrzymujemy się przed aleją kowali. Nie każdy tam trafia w labiryncie korytarzy, ale dzięki niezawodnej orientacji w terenie naszego przewodnika udało się tam dotrzeć bez większych przeszkód. Ruszamy wężykiem jeden za drugim, bo strasznie tam ciasno. Po prawej i lewej kowale wyrabiają przedziwne elementy, które lada chwila zagoszczą na wielu stoiskach. Przeraźliwy odgłos kutego metalu, młotów, zrobiło się gorąco od wielu ognisk wewnątrz tych bardzo małych pomieszczeń.
Mijamy turystów, handlarzy i pozakrywane szczelnie marokańskie kobiety. Wchodziłam po schodach i siadamy w jasnym pokoju gdzie znajduje się chyba milion słoików z dziwną substancją w środku. Jedne małe, drugie ogromne, z płynami a inne z czymś suchym jak liście. Aa...jak tam pachniało.
Okazało się po kilku minutach, że jesteśmy w arabskiej zielarni. Panowie ubrani w białe, lekko poplamione fartuchy zaczęli prezentację kremów, olejków, ziół, przypraw, perfumowanych kostek, czarnuszek i innych specyfików. Mieli tam wszystko, dosłownie na każdą dolegliwość. Na łysinę, na trądzik, na prostatę, na wszystkie bóle, reumatyzm, poparzenia słoneczne, na piękną skórę nawet na cuchnące buty. Blondi, która wyróżniała się w grupie kupowała jak w transie, co ubawiło resztę. Wydała majątek na olej arganowy, który jest tam hitem. Trochę zmęczeni, wypsikani i wysmarowani wychodzimy z siatkami kremów i bestsellerowego oleju. Za nami unosił się zapach zielarni jeszcze przez długi czas. Wracamy na plac ustalamy miejsce i czas kolejnej zbiórki i mamy dwie godziny czasu wolnego. Ruszamy z tatą samodzielnie pokręcić się bo uliczkach suku. Ja staram się składać zdania po arabsku z dialektem egipskim, zdobywając przychylność tubylców i trochę niższe ceny. Plusem moich wypocin językowych jest możliwość wejścia gdzie przeciętny turysta rzadko zagląda. Tym sposobem wdrapuję się na dach jednej z fabryki dywanów, posyłając arabskie pozdrowienie robię zdjęcia tkaczom dywanów i podziwiam precyzyjną pracę przyszłego dzieła. Widzieliśmy już dużo ale najlepsze czekało na placu umarłych - lub jak inni mówią na placu bez meczetu, wspominanym już wcześniej Dżema Al Fna. Tam to dopiero się działo. Po godzinie 17 plac wypełniał się ludźmi. W mgnieniu oka powstawały budki z jedzeniem, można była napić się soku ze ślimaków lub pomarańczy. Zrobić zdjęcie z małpką bez ogona, pokosztować daktyli na jednym ze straganów, podziwiać występy magików, zaklinaczy węży, akrobatów i dentystów wystawiających na stole szczęki i zęby swoich ulicznych pacjentów. Rozdzielamy się z tatą i mieszamy się z tłumem dziwacznych ludzi. W kieszeni miałam 30 dirhamów czyli około 3 euro. Za rękę ciągną mnie jakieś kobiety i w biegu pokazują katalog z fikuśnymi wzorami henny na dłonie stopy itp. Siadam na plastikowym krzesełku, kobieta strzykawką wypełnioną henną, maluje roślinny wzór na mojej ręce. Jak się okazało moje wyliczenia co do posiadanych pieniędzy były niekompletne. Brakowało mi 10 dirhamów. Niby nie wiele ale na środku placu bez 10 dirhamów, może być nieciekawie. Udało mi się namówić na wyprawę po pożyczkę do znajomych turystów z grupy i wróciłam oddać dług. Pani nie wierzyła, że wrócę, ale nie miała innego wyboru. Powoli robiło się ciemno a plac rozbrzmiewał melodyjnymi dźwiękami bębnów i fujarek. Wszystko wyglądało jak zaklęte i zaczarowane - miejsce przerażające ale pełne niespodzianek i uroku. Nie można tego nie zobaczyć na własne oczy. Wrażenia i doznania z tego miejsca zostaną na długo. Po doznaniach z Dżama Al Fna smakujemy kuskus przygotowywany w specjalnym naczyniu zwanym tażin w jednej z restauracji. Wystrój typowo marokański, niskie stoły, duża sala ozdobiona kolorowymi materiałami i pięknymi lampami zawieszonymi nad naszymi głowami. Wszędzie geometryczne niebieskie mozaiki i przygaszone światła, gdzie w rytm muzyki pulchna arabka tańczyła tradycyjny taniec brzucha. Po 18 godzinach niezwykłej wycieczki do Marakeszu jesteśmy już w łóżkach. Zmęczeni, ale oglądamy zdjęcia w aparacie, które wydają się nieprawdopodobne. Resztę pobytu, spędziliśmy leniwie. Smażąc się na leżakach i zwiedzając trochę Agadir. Ja pojechałam na miejski suk kupić kilka pamiątek i uwielbiane przeze mnie ciasteczka z lokalnej cukierni. Oj..tyle się działo, wiele momentów które wciąż krążą w myślach, wiele miejsc które chce się jeszcze w Maroku odwiedzić. Piękne krajobrazy Atlasu wysokiego, zetknięcie z kulturą orientu i klimat takich miejsc jak to sprawia, że warto marzyć i te marzenia realizować, bo są osiągalne bardziej niż nam się wydaje. Maroko jest wciąż nie splądrowane przez szarańcze naszego wschodniego sąsiada a Francuzi utrzymują wysoki poziom. Dobrze rozwinięta sieć komunikacyjna, dobrze utrzymane drogi i możliwości poznawania tego co nie odkryte. 7 dni jak na stacjonarny pobyt w hotelu było jak dla mnie wystarczające. Ale na pewno tam wrócę na objazd. Tylko tak zobaczyć można "prawdziwe" Maroko i poczuć smak prawdziwej przygody. Mam nadzieję, że zachęciłam was do odwiedzenia tego cudnego miejsca na ziemi a wraz z kolejnymi postami przybywać będzie czytelników.




środa, 18 lutego 2009

JEDNO OKO NA MAROKO

Po tygodniowej nieobecności - jestem. Nie powiem żeby było mi przyjemnie w tych okropnych zimnicach, więc wracam już wspomnieniami do 30 stopniowego ciepełka na hotelowym leżaczku. Domyślam się, że jesteście ciekawi jak było w Maroku, ale zła wiadomość jest taka, że musicie jeszcze trochę poczekać. Komputer w serwisie i jak Panowie się sprężą to będzie za tydzień. Wtedy przysiądę i zdam pełną relację z wczasowania oczywiście z cudnymi zdjęciami. Bo gdzie ja tam i mój aparat. Powiem tylko na zachętę, że było bosko...

niedziela, 8 lutego 2009

PRZED UKOCHANYM MAROKIEM

Przygotowania do wyjazdu ruszyły pełną parą. Jeszcze jeden dzień i będę w ukochanym Maroku. No czy takim ukochanym to się okaże, bo do Maroka wybieram się po raz pierwszy i mam nadzieję nie ostatni. W podróż zabieram tatę. Od kiedy po długich namowach odwiedził mnie w Egipcie myślę, że polubił te arabskie klimaty. W końcu mieszkał ze mną wśród moich arabskich sąsiadów, którzy wyrzucali śmieci przez okno i czasem trzeba było uważać, żeby nie dostać na przykład butelką albo kubeczkiem po jogurcie. Ale nie było znowu aż tak źle. Trochę koloryzuję... W miarę możliwości a dokładniej dostępności łącza internetowego postaram się opisać siedem dni moich wakacji. Jutro pakowanie i wieczorem pociąg do Warszawy i lotnisko Okęcie. 7:50 wylot do Agadiru i assalamualejkum Maroko. Relacja i zdjęcia już wkrótce także gorąco zapraszam.

sobota, 7 lutego 2009

EGIPSKI FRYZJER I KOSMETYCZKA W JEDNYM


Przygoda z egipskim fryzjerem zaczęła się, gdy podczas mojego 5 miesięcznego pobytu w Hurghadzie na moich włosach pojawiły się okropne, brzydkie, ciemne odrosty. Ponieważ jestem blondynką włosy naturalnie rozjaśniają się od promieni słonecznych, ale nawet blond po dłuższym czasie robi się nijaki. O fryzjera w Hurghadzie nie trudno. Są to niewielkie pomieszczenia często z dwoma maksymalnie trzema fotelami. Każdy "salon"obowiązkowo wyposażony jest w jeden lub kilka telewizorów. Telewizor jest włączony dzień i noc bo do fryzjera można przyjść o każdej porze dnia i nocy. Także nie jest to nic dziwnego golić się lub podcinać włosy o 4 nad ranem. Jeden obok drugiego, ale większość przeznaczona dla mężczyzn. Przechodząc obok egipskiego stylisty fryzur natkniemy się na ręczniki wszelakich kolorów i wzorów, która prawie na środku najbardziej ruchliwej ulicy udają że są czyste i się suszą. Jeśli nie ma stojaka do suszenia ręczników, są wieszane na wszystkim co jest pod ręką. Krzesło, płot, drzwi pomysłowość nie zna granic. Mężczyźni korzystają z usług panów fryzjerów bardzo często czasem kilka razy w tygodniu. Strzyżenie jest tanie jak barszcz a dodatkowo można załapać się na mecz piłki nożnej lub jakiś serial tasiemiec.

Jeśli chodzi o kobiety, również wybór jest duży. Salony urody, kosmetyczki, salony piękności, które proponują fantazyjne fryzury, warkoczyki, hennę, depilację nitką czyli fatlą i wiele wiele innych. Prześlicznymi zdjęciami arabskich kobiet, które prezentują oszałamiające makijaże i dopracowane do perfekcji wymodelowane fryzury, obklejone są tamtejsze drzwi i okna. Robi to nie lada wrażenie, a czasem sprawia kłopot aby znaleźć drzwi wejściowe. Wtedy najczęściej szukamy "suszących" się ręczników i po nitce do kłębka jesteśmy w środku. Wewnątrz mężczyzna (kobiet prawie wcale w tym fachu) wyżelowany młody człowiek, który kiwając głową i z uśmiechem odpowiada Ok OK...i już wiem, że zapowiada się wesoło. Skoro nie po angielsku to wychodzi na to, że arabski jest ostatnią deską ratunku. Staram się przypomnieć lekcję o włosach, czesaniu ubieraniu i pieniądzach z lekcji arabskiego na kóre uczęszczam w Krakowie i gestykulując tłumacząc i dukając pojedyncze arabskie słowa, nakreślam jak mają wyglądać moje blond pasemka. Po pół godzinie dukania, siedziałam już na fotelu. Lustro przez pół ściany byłoby dobrym rozwiązaniem...gdyby nie to że siedząc na fotelu widziałam już tylko moje czoło i trochę włosów u góry. No nic, powiedzmy że mu ufam i nie muszę w końcu widzieć się w lustrze przez cały czas. Okryta zostałam ręcznikiem wielkości wycieraczki co nie okryło w całości mojego ubrania, marzenia o pelerynce odeszły w siną dal. Przygotowania farby trochę trwały bo w telewizji coś niesamowicie ważnego opóźniało cały proces. Siedziałam tam 4 godziny. Pan z prędkością światła, nakładał farbę a ja wydawałam moim cudownym arabskim instrukcje co i jak. Od czasu do czasu Pan wycierał pędzelek lub swoje dłonie w jakże mu bliski mój ręcznik. Dzięki Bogu farba na ubranie nie kapnęła. Nadeszła pora mycia. Fryzjer rękami ściągał farbę coś rozmazał, bo wtedy już tylko mogłam się domyślać co się dzieje z moimi włosami i po chwili stwierdził że głowa jest już umyta. Modelowanie trwało około pół godzinki i wyszło bosko. Wyglądałam jak gwiazda filmowa z czerwonego dywanu. Kolor wyszedł świetnie i po prawie 5 godzinach byłam piękna a Pan fryzjer był z siebie ojj jaki dumny :)
Oszołomiona efektem bujnej czupryny jak z okładki Playboya, zamarzyła mi się henna brwi. I tu zaczyna się druga twarz mojego egipskiego cudotwórcy - czyli fryzjer i kosmetyczka w jednym. Grzebieniem którym przed sekundą Pan tapirował mi włosy, no dokładniej końcówką tego grzebienia henna wylądowała na moich brwiach. Ciemna maź w żadnych wypadku nie przypominała henny, którą robię w Polsce. Wyciapkała pół mojego czoła i brwi, spoglądając w lustro zaczęłam się zastanawiać jakim cudem nie zostanie mi ślad na skórze. Po kilku minutach palcem Pan kosmetyczka zdjął dziwną maź i nerwowym ruchem końcówką ręcznika zaczął ścierać to co wcześniej przeszło mi przez głowę. Zobaczyłam się w lustrze i wyglądałąm jakbym się pokłóciła z wszystkimi hennami świata. MAsaaakra. Henna przybrała postać pomarańczowego śladu na mojej skórze a ja miną nr 58 kotłowałam w głowie myśli jak ja to zetrę. Cała usługa wyniosła mnie około 75 polskich złotych przeliczając z egipskich funtów. Wrażenia do końca życia, włosy były zrobione naprawdę super jak na panujące tam warunki. Natomiast co do henny miałam małe zastrzeżenia. Hehe żałujcie, że nie widzieliście mojej miny. Jakby ktoś chiał adres żaden problem. Następnym razem kiedy myślałam o hennie szybko wracał mi rozum. hmm..włosy..może się jeszcze kiedyś skuszę.

środa, 4 lutego 2009

BELLY DANCE czyli TANIEC BRZUCHA

Dziś trochę o tańcu. Kilka tygodni temu zapisałam się na kurs tańca brzucha. Szkoła "Strefa Ruchu" w Krakowie proponuje różne formy aktywności jak aerobik, pilates i inne. Zajęcia odbywają się raz w tygodniu w grupie dla początkujących. Po pierwszych zajęciach zrozumiałam kilka istotnych kwestii, gdy następnego dnia rano poczułam delikatne zakwasy. Belly Dance to nie takie tam sobie "shaking pupcia" i aby wszystko brzęczało, okazało się bardziej skomplikowane niż mi się na początku wydawało. Ale z uporem maniaka powtarzałam nowo poznane elementy tańca. Na ostatnich zajęciach ćwiczyłyśmy układ choreograficzny, który wypadałoby zatańczyć na dużej orientalnej imprezie w rytmach arabskich organizowanej przez "Strefę Ruchu" w ten piątek. I to jest jeden z tych momentów w których cieszę się że jadę do domku na weekend. Impreza zapowiada się obiecująco i z jednej strony żałuję, że mnie tam nie będzie, ale z drugiej zaś strony moje postępy w kołysaniu biodrami do muzyki nie są jeszcze tak duże aby zdecydować się na publiczny występ przed ponad 300-tu osobową widownią. Mam już na oku nową szkołę tańca, gdzie być może niebawem się zapiszę. Póki co zachęcam wszystkich do aktywności ruchowej i rzecz jasna do spróbowania swoich sił w Belly Dance.

wtorek, 3 lutego 2009

JAK STAŁAM SIĘ OKULARNICĄ


Zaczęło się dość niewinnie, a mianowicie od bólu głowy. Długie godziny przed komputerem zrobiły swoje. Po wizycie u okulisty okazało się, że czas założyć okulary. Optyk na ul.Siennej w Krakowie dysponuje fantastycznym wyborem oprawek oraz soczewek. (Polecam :) ) "Świat jakby wyczyścili" - jak to powiedziała Jola moja koleżanka za czasów kiedy jeszcze nie byłam całkiem ślepa. Mówiła też, że nie taki diabeł straszny..Hmm...No mam nadzieję. Póki co w portfelu pusto za to mam piękne różowo-fioletowe okulary.

ZACZYNAMY...

Pierwszy post i zaczyna się pod górkę. Pół dnia spędzam na opanowaniu bloga - opanowaniu podstawowych elementów, póki co dalej się nie zagłębiam aby całkiem nie zwariować. Poprawię się obiecuję.