Długo obiecywaną relację z Maroka czas zacząć. Wycieczka zorganizowana przez biuro Ecco Holiday, które dla bardziej wtajemniczonych jest mi bliskie z różnych powodów. Wylot godz.7:50 niestety z Okęcia w Warszawie, więc dodatkowo trzeba było się tam dotoczyć. Ale zacznijmy od początku. Na wycieczkę wybrałam się z tatą, na początku się wahał czy pojechać, ale w rezultacie zgodził się mi towarzyszyć. Wylot w piątek rano i na lotnisku dwie godziny przed wylotem, zakładał nocną wyprawę pociągiem do Warszawy. Godzinę pospiesznym do Katowic, godzina koczowania na "uroczym" dworcu w Katowicach, następnie pociąg do Warszawy około 4 godz. drogi. Potem odprawa na lotnisku w Wawie, zakupy na strefie bezcłowej i wreszcie 5 godzin w samolocie. Szczerze mówiąc myślałam, że podróż będzie trwała trochę krócej. Samolot czeskich linii lotniczych serwował wodę mineralną po której wszystkich bolał brzuch - także pochodzenie wody stało się wielką zagadką. Po długich i męczących przeprawach wylądowaliśmy na lotnisku 25 km od Agadiru, gdzie znajdował się nasz hotel. Przez okienka samolotu wszyscy chórem wypatrzyli rosnące przy płycie lotniska mlecze i zaczęło się wesoło. Z samolotu genialny widok na góry Atlas i zaśnieżone szczyty, warto było siedzieć przy oknie a widoczność była doskonała.
Chwila oczekiwania na schodki i już maszerujemy przez pół lotniska do odprawy paszportowej, gorące powietrze i delikatny powiew wiatru spowodował uśmiech na twarzy chyba każdego z nas. Odebraliśmy bagaże i nie myśląc o zmęczeniu wsiedliśmy do czekających na nas przed lotniskiem autokarów. Hmm..trochę to czekanie trwało, gdyż dwie niewiasty zgubiły bagaż, tzn nie potrafiły zlokalizować swojej walizki i nasze kiszenie się w autokarze trochę trwało. Ale nic nie było w stanie popsuć nam humorów mimo mega zmęczenia. Do hotelu Tivoli w Agadirze przybyliśmy około godz.13-14 czasu lokalnego. Ładny pokój z widokiem na morze, czysto i bardzo przyjemnie. 4* marokańskie to nie to co nasze polskie, ale do wymagających nie należę, ważne żeby było czysto i przytulnie. Przed kolacją spotkanie organizacyjne z rezydentem i wybór wycieczek fakultatywnych. Wybór padł na Marakesz - czerwone miasto południa jak nazywają je Marokańczycy. Ale o samym Marekaszu jeszcze opowiem.
Nie spaliśmy ani minuty, bo jak tu spać skoro tyle przed nami do zobaczenia. Wyszliśmy z hotelu aby rozejrzeć się po okolicy i przekonać się na własnej skórze czy woda w oceanie jest faktycznie tak zimna jak wszyscy spekulują. Nie żebym osobiście sprawdzała temperaturę wody, ale tylko odwróciłam głowę mój tato już stał po kostki w lodowatym 16-sto stopniowym oceanie. Powiedział, że jest zimna a ja pomyślałam sobie - jak takie morsy mogą włazić do wody która ma zaledwie 2-3 stopnie...Więcej do kwestii morsów nie wracałam ale zdradzę, że w przypadku taty na kostkach się nie skończyło.
Agadir to typowe miasto turystyczne. Sklepy, restauracje, sklepiki z pamiątkami i dłuuuuuga promenada, która ciągnie się wzdłuż szerokiej na kilkanaście metrów i długiej na około 9km plaży. Spacerując napotykamy młodzież, która gdzie tylko się da gra w piłkę nożną. Jest to niesamowite - na plaży, na promenadzie, na chodniku, gdzie się tylko da i muszę przyznać, że są całkiem dobrzy. Okolica bardzo zielona, przypomina trochę Tunezję szczególnie pod względem wysokich daktylowych palm, które upiększają krajobraz, zielonych trawników dokładnie przystrzyżonych oraz dużej ilości policji. Choć jeśli porównywać z mojego punktu widzenia marokańska żandarmeria prezentuję się bardzo dostojnie. Może jest to spowodowane wpływami francuskimi...nie wnikam aż tak głęboko. Charakterystycznym miejscem z pewnością jest kazba. Znajduję się na wzgórzu a zbocze w nocy rozświetla arabski napis związany z wiarą w Allaha, nie pamiętam co tam dokładnie jest napisane, więc nie będę tu wymyślać. Słońce powoli zachodzi i idziemy spać.
Rano śniadanko, do wyboru do koloru. Każdy nawet najbardziej wybredny ludź, znajdzie coś smakowitego. Długie chrupiące bagietki, francuskie bułeczki, sery, pomidory, sałatki, dżemy, dania na ciepło i na zimno. Przepyszny sok ze świeżo wyciskanych pomarańczy ( mój ulubiony) kawa, herbata, kakao. Mmmm..pychotka. Z pełnymi brzuchami prosto na leżak, pogoda idealna na opalanie. 28 stopni, muzyka, basen z podgrzewaną wodą, mało ludzi, cisza i spokój. Bez olejku do opalania długo na słońcu się nie wytrzyma, dlatego pozostawało ukrycie się w cieniu pasiastego parasola. W oczekiwaniu na czwartkowy Marakesz, dzień spędziliśmy leniwie. Wcześnie spać, aby o 6 rano wyruszyć w niezwykła podróż do tego magicznego miasta, o którym piszą przewodniki przedziwne historie. Trzeba było przekonać się na własnej skórze czy faktycznie dla placu Dżema Al Fna zobaczymy m.in dentystów, czarowników i zaklinaczy węży. Czwartkowy ranek był chłodny ale w końcu jechaliśmy autokarem a nie na wielbłądach więc kto by się tam tym przejmował. Dojechaliśmy na 10:30 zaczynając zwiedzanie od Pałacu Al Bahia będącego niegdyś siedzibą Wielkiego Wezyra. Słowo Bahia czyli olśniewający jak dla mnie trochę przesadzone ale kolorowe mozaiki i drzewka pomarańczowe wynagrodziły wszystkie wyobrażenia o pałacu.
Kilka minut spaceru, przeciskając się przez wąskie kolorowe i gwarne uliczki, napotykając odzianych w nasycone kolorami dżalaby mieszkańców,udaliśmy się w stronę grobowców z dynastii Saadytów. Korytarz o szerokości może półtora metra zaprowadził nas na dziedziniec. Znajdowały się tam dwa mauzolea, chyba dobrze odmieniłam oraz ogród z uroczym drzewkiem, na którym śmiały się do nas mieniące się w słońcu pomarańcze. Grobowce w geometryczną mozaikę opisał nam przewodnik, oraz wiele innych interesujących wiadomości dotyczących tego pięknego jak na cmentarz miejsca. Wychodzimy tą samą drogą i czekamy aż cała 57 osobowa grupa zbierze się do kupy. Ale wbrew moim domysłom byliśmy zorganizowani i mało marudni. Rozglądając się wokoło na dachu jednego z niewielkich domków zobaczyłam gniazdo bocianów. No mówi się niby, że boćki lecą do Afryki a potem do nas wracają, ale wydawało mi się to zawsze mało prawdziwe. Zdjęcie bocianów tak czy owak zrobiłam.
Słońce było już wysoko na niebie i promienie oświetlały góry Atlasu wysokiego, których ośnieżone szczyty wyglądały zjawiskowo w centrum afrykańskiego miasta. Kolejny przystanek zrobiliśmy w coś na wzór domu towarowego. Można było zrobić zakupy dosłownie wszystkiego. Kilkadziesiąt pomieszczeń i kilka pięter. Na każdym tysiące jak nie miliony przeróżnych marokańskich wyrobów. Ręcznie tkane dywany, wyszywane poduszki o odcieniach jakich na oczy nie widziałam, meble, lampy, posągi, shisze połowa wycieczki nie mogła się napatrzeć na te cuda. No jak też, gdyby tak można było zabrać te cudeńka jakoś do Polski...chociaż jeden fotel a było tego zatrzęsienie. Na poszczególnych piętrach inne towary. Kierując się do wyjścia napotykamy chusty z dzwoniącymi złotymi pieniążkami, typowe dla tańca brzucha, dżalaby - czyli tamtejsze sukmany z charakterystycznym kapturem w kształcie trójkąta, w których miejscowi wyglądali jak krasnoludki. Były one we wszystkich kolorach świata i po dość wysokiej cenie. Ale jak powiedział przewodnik, ten sklep płaci podatki i towar jest oryginalny dlatego też,ceny też są o wiele wyższe niż na lokalnym suku (bazar). Powoli zaczynało nam burczeć w brzuchach. Na zegarkach wybiła godzina 13-sta i powoli udaliśmy się do restauracji przy placu Dżema Al Fna. Po drodze zobaczyliśmy meczet Kutubija i tam prawie połamałam kota. Tzn. leżał za mną jak stałam podziwiając minaret meczetu i gdy chciałam się cofnąć, nie widziałam tego kudłacza. Wielkie poruszenie, ale kotu nic się nie stało i zwiał gdzie pieprz rośnie. 5 minut później znaleźliśmy się na placu Dżema Al Fna i przywitano nas w jednej z restauracji, gdzie czekał na nas smaczny obiad. Chwila odpoczynku w urokliwej restauracji i deser w postaci słodkich pomarańczy z cynamonem. Zaskakująca mieszanka na pierwszy rzut oka, ale nie było osoby której nie przypadły do gustu. Wspólnie ruszamy przez Plac, na którym jeszcze niewiele się dzieję - ale czar tego miejsca daje się już we znaki. Wchodzimy w wąską uliczkę suku i prawie gęsiego mijamy torebki, kapcie, buty, skórzane lampy, przyprawy, małe żółwie i kameleony. Trzecia w prawo, piąta w lewo, prosto i znowu w prawo, uważamy żeby nie zgubić naszego "guru". Mijamy aleję szewców, bielizny, wyrobów ze skóry, materiałów, czapek i dywanów i wreszcie zatrzymujemy się przed aleją kowali. Nie każdy tam trafia w labiryncie korytarzy, ale dzięki niezawodnej orientacji w terenie naszego przewodnika udało się tam dotrzeć bez większych przeszkód. Ruszamy wężykiem jeden za drugim, bo strasznie tam ciasno. Po prawej i lewej kowale wyrabiają przedziwne elementy, które lada chwila zagoszczą na wielu stoiskach. Przeraźliwy odgłos kutego metalu, młotów, zrobiło się gorąco od wielu ognisk wewnątrz tych bardzo małych pomieszczeń.
Mijamy turystów, handlarzy i pozakrywane szczelnie marokańskie kobiety. Wchodziłam po schodach i siadamy w jasnym pokoju gdzie znajduje się chyba milion słoików z dziwną substancją w środku. Jedne małe, drugie ogromne, z płynami a inne z czymś suchym jak liście. Aa...jak tam pachniało. Okazało się po kilku minutach, że jesteśmy w arabskiej zielarni. Panowie ubrani w białe, lekko poplamione fartuchy zaczęli prezentację kremów, olejków, ziół, przypraw, perfumowanych kostek, czarnuszek i innych specyfików. Mieli tam wszystko, dosłownie na każdą dolegliwość. Na łysinę, na trądzik, na prostatę, na wszystkie bóle, reumatyzm, poparzenia słoneczne, na piękną skórę nawet na cuchnące buty. Blondi, która wyróżniała się w grupie kupowała jak w transie, co ubawiło resztę. Wydała majątek na olej arganowy, który jest tam hitem. Trochę zmęczeni, wypsikani i wysmarowani wychodzimy z siatkami kremów i bestsellerowego oleju. Za nami unosił się zapach zielarni jeszcze przez długi czas. Wracamy na plac ustalamy miejsce i czas kolejnej zbiórki i mamy dwie godziny czasu wolnego. Ruszamy z tatą samodzielnie pokręcić się bo uliczkach suku. Ja staram się składać zdania po arabsku z dialektem egipskim, zdobywając przychylność tubylców i trochę niższe ceny. Plusem moich wypocin językowych jest możliwość wejścia gdzie przeciętny turysta rzadko zagląda. Tym sposobem wdrapuję się na dach jednej z fabryki dywanów, posyłając arabskie pozdrowienie robię zdjęcia tkaczom dywanów i podziwiam precyzyjną pracę przyszłego dzieła. Widzieliśmy już dużo ale najlepsze czekało na placu umarłych - lub jak inni mówią na placu bez meczetu, wspominanym już wcześniej Dżema Al Fna. Tam to dopiero się działo. Po godzinie 17 plac wypełniał się ludźmi. W mgnieniu oka powstawały budki z jedzeniem, można była napić się soku ze ślimaków lub pomarańczy. Zrobić zdjęcie z małpką bez ogona, pokosztować daktyli na jednym ze straganów, podziwiać występy magików, zaklinaczy węży, akrobatów i dentystów wystawiających na stole szczęki i zęby swoich ulicznych pacjentów. Rozdzielamy się z tatą i mieszamy się z tłumem dziwacznych ludzi. W kieszeni miałam 30 dirhamów czyli około 3 euro. Za rękę ciągną mnie jakieś kobiety i w biegu pokazują katalog z fikuśnymi wzorami henny na dłonie stopy itp. Siadam na plastikowym krzesełku, kobieta strzykawką wypełnioną henną, maluje roślinny wzór na mojej ręce. Jak się okazało moje wyliczenia co do posiadanych pieniędzy były niekompletne. Brakowało mi 10 dirhamów. Niby nie wiele ale na środku placu bez 10 dirhamów, może być nieciekawie. Udało mi się namówić na wyprawę po pożyczkę do znajomych turystów z grupy i wróciłam oddać dług. Pani nie wierzyła, że wrócę, ale nie miała innego wyboru. Powoli robiło się ciemno a plac rozbrzmiewał melodyjnymi dźwiękami bębnów i fujarek. Wszystko wyglądało jak zaklęte i zaczarowane - miejsce przerażające ale pełne niespodzianek i uroku. Nie można tego nie zobaczyć na własne oczy. Wrażenia i doznania z tego miejsca zostaną na długo. Po doznaniach z Dżama Al Fna smakujemy kuskus przygotowywany w specjalnym naczyniu zwanym tażin w jednej z restauracji. Wystrój typowo marokański, niskie stoły, duża sala ozdobiona kolorowymi materiałami i pięknymi lampami zawieszonymi nad naszymi głowami. Wszędzie geometryczne niebieskie mozaiki i przygaszone światła, gdzie w rytm muzyki pulchna arabka tańczyła tradycyjny taniec brzucha. Po 18 godzinach niezwykłej wycieczki do Marakeszu jesteśmy już w łóżkach. Zmęczeni, ale oglądamy zdjęcia w aparacie, które wydają się nieprawdopodobne. Resztę pobytu, spędziliśmy leniwie. Smażąc się na leżakach i zwiedzając trochę Agadir. Ja pojechałam na miejski suk kupić kilka pamiątek i uwielbiane przeze mnie ciasteczka z lokalnej cukierni. Oj..tyle się działo, wiele momentów które wciąż krążą w myślach, wiele miejsc które chce się jeszcze w Maroku odwiedzić. Piękne krajobrazy Atlasu wysokiego, zetknięcie z kulturą orientu i klimat takich miejsc jak to sprawia, że warto marzyć i te marzenia realizować, bo są osiągalne bardziej niż nam się wydaje. Maroko jest wciąż nie splądrowane przez szarańcze naszego wschodniego sąsiada a Francuzi utrzymują wysoki poziom. Dobrze rozwinięta sieć komunikacyjna, dobrze utrzymane drogi i możliwości poznawania tego co nie odkryte. 7 dni jak na stacjonarny pobyt w hotelu było jak dla mnie wystarczające. Ale na pewno tam wrócę na objazd. Tylko tak zobaczyć można "prawdziwe" Maroko i poczuć smak prawdziwej przygody. Mam nadzieję, że zachęciłam was do odwiedzenia tego cudnego miejsca na ziemi a wraz z kolejnymi postami przybywać będzie czytelników.
Chwila oczekiwania na schodki i już maszerujemy przez pół lotniska do odprawy paszportowej, gorące powietrze i delikatny powiew wiatru spowodował uśmiech na twarzy chyba każdego z nas. Odebraliśmy bagaże i nie myśląc o zmęczeniu wsiedliśmy do czekających na nas przed lotniskiem autokarów. Hmm..trochę to czekanie trwało, gdyż dwie niewiasty zgubiły bagaż, tzn nie potrafiły zlokalizować swojej walizki i nasze kiszenie się w autokarze trochę trwało. Ale nic nie było w stanie popsuć nam humorów mimo mega zmęczenia. Do hotelu Tivoli w Agadirze przybyliśmy około godz.13-14 czasu lokalnego. Ładny pokój z widokiem na morze, czysto i bardzo przyjemnie. 4* marokańskie to nie to co nasze polskie, ale do wymagających nie należę, ważne żeby było czysto i przytulnie. Przed kolacją spotkanie organizacyjne z rezydentem i wybór wycieczek fakultatywnych. Wybór padł na Marakesz - czerwone miasto południa jak nazywają je Marokańczycy. Ale o samym Marekaszu jeszcze opowiem.
Nie spaliśmy ani minuty, bo jak tu spać skoro tyle przed nami do zobaczenia. Wyszliśmy z hotelu aby rozejrzeć się po okolicy i przekonać się na własnej skórze czy woda w oceanie jest faktycznie tak zimna jak wszyscy spekulują. Nie żebym osobiście sprawdzała temperaturę wody, ale tylko odwróciłam głowę mój tato już stał po kostki w lodowatym 16-sto stopniowym oceanie. Powiedział, że jest zimna a ja pomyślałam sobie - jak takie morsy mogą włazić do wody która ma zaledwie 2-3 stopnie...Więcej do kwestii morsów nie wracałam ale zdradzę, że w przypadku taty na kostkach się nie skończyło.
Agadir to typowe miasto turystyczne. Sklepy, restauracje, sklepiki z pamiątkami i dłuuuuuga promenada, która ciągnie się wzdłuż szerokiej na kilkanaście metrów i długiej na około 9km plaży. Spacerując napotykamy młodzież, która gdzie tylko się da gra w piłkę nożną. Jest to niesamowite - na plaży, na promenadzie, na chodniku, gdzie się tylko da i muszę przyznać, że są całkiem dobrzy. Okolica bardzo zielona, przypomina trochę Tunezję szczególnie pod względem wysokich daktylowych palm, które upiększają krajobraz, zielonych trawników dokładnie przystrzyżonych oraz dużej ilości policji. Choć jeśli porównywać z mojego punktu widzenia marokańska żandarmeria prezentuję się bardzo dostojnie. Może jest to spowodowane wpływami francuskimi...nie wnikam aż tak głęboko. Charakterystycznym miejscem z pewnością jest kazba. Znajduję się na wzgórzu a zbocze w nocy rozświetla arabski napis związany z wiarą w Allaha, nie pamiętam co tam dokładnie jest napisane, więc nie będę tu wymyślać. Słońce powoli zachodzi i idziemy spać.
Rano śniadanko, do wyboru do koloru. Każdy nawet najbardziej wybredny ludź, znajdzie coś smakowitego. Długie chrupiące bagietki, francuskie bułeczki, sery, pomidory, sałatki, dżemy, dania na ciepło i na zimno. Przepyszny sok ze świeżo wyciskanych pomarańczy ( mój ulubiony) kawa, herbata, kakao. Mmmm..pychotka. Z pełnymi brzuchami prosto na leżak, pogoda idealna na opalanie. 28 stopni, muzyka, basen z podgrzewaną wodą, mało ludzi, cisza i spokój. Bez olejku do opalania długo na słońcu się nie wytrzyma, dlatego pozostawało ukrycie się w cieniu pasiastego parasola. W oczekiwaniu na czwartkowy Marakesz, dzień spędziliśmy leniwie. Wcześnie spać, aby o 6 rano wyruszyć w niezwykła podróż do tego magicznego miasta, o którym piszą przewodniki przedziwne historie. Trzeba było przekonać się na własnej skórze czy faktycznie dla placu Dżema Al Fna zobaczymy m.in dentystów, czarowników i zaklinaczy węży. Czwartkowy ranek był chłodny ale w końcu jechaliśmy autokarem a nie na wielbłądach więc kto by się tam tym przejmował. Dojechaliśmy na 10:30 zaczynając zwiedzanie od Pałacu Al Bahia będącego niegdyś siedzibą Wielkiego Wezyra. Słowo Bahia czyli olśniewający jak dla mnie trochę przesadzone ale kolorowe mozaiki i drzewka pomarańczowe wynagrodziły wszystkie wyobrażenia o pałacu.
Kilka minut spaceru, przeciskając się przez wąskie kolorowe i gwarne uliczki, napotykając odzianych w nasycone kolorami dżalaby mieszkańców,udaliśmy się w stronę grobowców z dynastii Saadytów. Korytarz o szerokości może półtora metra zaprowadził nas na dziedziniec. Znajdowały się tam dwa mauzolea, chyba dobrze odmieniłam oraz ogród z uroczym drzewkiem, na którym śmiały się do nas mieniące się w słońcu pomarańcze. Grobowce w geometryczną mozaikę opisał nam przewodnik, oraz wiele innych interesujących wiadomości dotyczących tego pięknego jak na cmentarz miejsca. Wychodzimy tą samą drogą i czekamy aż cała 57 osobowa grupa zbierze się do kupy. Ale wbrew moim domysłom byliśmy zorganizowani i mało marudni. Rozglądając się wokoło na dachu jednego z niewielkich domków zobaczyłam gniazdo bocianów. No mówi się niby, że boćki lecą do Afryki a potem do nas wracają, ale wydawało mi się to zawsze mało prawdziwe. Zdjęcie bocianów tak czy owak zrobiłam.
Słońce było już wysoko na niebie i promienie oświetlały góry Atlasu wysokiego, których ośnieżone szczyty wyglądały zjawiskowo w centrum afrykańskiego miasta. Kolejny przystanek zrobiliśmy w coś na wzór domu towarowego. Można było zrobić zakupy dosłownie wszystkiego. Kilkadziesiąt pomieszczeń i kilka pięter. Na każdym tysiące jak nie miliony przeróżnych marokańskich wyrobów. Ręcznie tkane dywany, wyszywane poduszki o odcieniach jakich na oczy nie widziałam, meble, lampy, posągi, shisze połowa wycieczki nie mogła się napatrzeć na te cuda. No jak też, gdyby tak można było zabrać te cudeńka jakoś do Polski...chociaż jeden fotel a było tego zatrzęsienie. Na poszczególnych piętrach inne towary. Kierując się do wyjścia napotykamy chusty z dzwoniącymi złotymi pieniążkami, typowe dla tańca brzucha, dżalaby - czyli tamtejsze sukmany z charakterystycznym kapturem w kształcie trójkąta, w których miejscowi wyglądali jak krasnoludki. Były one we wszystkich kolorach świata i po dość wysokiej cenie. Ale jak powiedział przewodnik, ten sklep płaci podatki i towar jest oryginalny dlatego też,ceny też są o wiele wyższe niż na lokalnym suku (bazar). Powoli zaczynało nam burczeć w brzuchach. Na zegarkach wybiła godzina 13-sta i powoli udaliśmy się do restauracji przy placu Dżema Al Fna. Po drodze zobaczyliśmy meczet Kutubija i tam prawie połamałam kota. Tzn. leżał za mną jak stałam podziwiając minaret meczetu i gdy chciałam się cofnąć, nie widziałam tego kudłacza. Wielkie poruszenie, ale kotu nic się nie stało i zwiał gdzie pieprz rośnie. 5 minut później znaleźliśmy się na placu Dżema Al Fna i przywitano nas w jednej z restauracji, gdzie czekał na nas smaczny obiad. Chwila odpoczynku w urokliwej restauracji i deser w postaci słodkich pomarańczy z cynamonem. Zaskakująca mieszanka na pierwszy rzut oka, ale nie było osoby której nie przypadły do gustu. Wspólnie ruszamy przez Plac, na którym jeszcze niewiele się dzieję - ale czar tego miejsca daje się już we znaki. Wchodzimy w wąską uliczkę suku i prawie gęsiego mijamy torebki, kapcie, buty, skórzane lampy, przyprawy, małe żółwie i kameleony. Trzecia w prawo, piąta w lewo, prosto i znowu w prawo, uważamy żeby nie zgubić naszego "guru". Mijamy aleję szewców, bielizny, wyrobów ze skóry, materiałów, czapek i dywanów i wreszcie zatrzymujemy się przed aleją kowali. Nie każdy tam trafia w labiryncie korytarzy, ale dzięki niezawodnej orientacji w terenie naszego przewodnika udało się tam dotrzeć bez większych przeszkód. Ruszamy wężykiem jeden za drugim, bo strasznie tam ciasno. Po prawej i lewej kowale wyrabiają przedziwne elementy, które lada chwila zagoszczą na wielu stoiskach. Przeraźliwy odgłos kutego metalu, młotów, zrobiło się gorąco od wielu ognisk wewnątrz tych bardzo małych pomieszczeń.
Mijamy turystów, handlarzy i pozakrywane szczelnie marokańskie kobiety. Wchodziłam po schodach i siadamy w jasnym pokoju gdzie znajduje się chyba milion słoików z dziwną substancją w środku. Jedne małe, drugie ogromne, z płynami a inne z czymś suchym jak liście. Aa...jak tam pachniało. Okazało się po kilku minutach, że jesteśmy w arabskiej zielarni. Panowie ubrani w białe, lekko poplamione fartuchy zaczęli prezentację kremów, olejków, ziół, przypraw, perfumowanych kostek, czarnuszek i innych specyfików. Mieli tam wszystko, dosłownie na każdą dolegliwość. Na łysinę, na trądzik, na prostatę, na wszystkie bóle, reumatyzm, poparzenia słoneczne, na piękną skórę nawet na cuchnące buty. Blondi, która wyróżniała się w grupie kupowała jak w transie, co ubawiło resztę. Wydała majątek na olej arganowy, który jest tam hitem. Trochę zmęczeni, wypsikani i wysmarowani wychodzimy z siatkami kremów i bestsellerowego oleju. Za nami unosił się zapach zielarni jeszcze przez długi czas. Wracamy na plac ustalamy miejsce i czas kolejnej zbiórki i mamy dwie godziny czasu wolnego. Ruszamy z tatą samodzielnie pokręcić się bo uliczkach suku. Ja staram się składać zdania po arabsku z dialektem egipskim, zdobywając przychylność tubylców i trochę niższe ceny. Plusem moich wypocin językowych jest możliwość wejścia gdzie przeciętny turysta rzadko zagląda. Tym sposobem wdrapuję się na dach jednej z fabryki dywanów, posyłając arabskie pozdrowienie robię zdjęcia tkaczom dywanów i podziwiam precyzyjną pracę przyszłego dzieła. Widzieliśmy już dużo ale najlepsze czekało na placu umarłych - lub jak inni mówią na placu bez meczetu, wspominanym już wcześniej Dżema Al Fna. Tam to dopiero się działo. Po godzinie 17 plac wypełniał się ludźmi. W mgnieniu oka powstawały budki z jedzeniem, można była napić się soku ze ślimaków lub pomarańczy. Zrobić zdjęcie z małpką bez ogona, pokosztować daktyli na jednym ze straganów, podziwiać występy magików, zaklinaczy węży, akrobatów i dentystów wystawiających na stole szczęki i zęby swoich ulicznych pacjentów. Rozdzielamy się z tatą i mieszamy się z tłumem dziwacznych ludzi. W kieszeni miałam 30 dirhamów czyli około 3 euro. Za rękę ciągną mnie jakieś kobiety i w biegu pokazują katalog z fikuśnymi wzorami henny na dłonie stopy itp. Siadam na plastikowym krzesełku, kobieta strzykawką wypełnioną henną, maluje roślinny wzór na mojej ręce. Jak się okazało moje wyliczenia co do posiadanych pieniędzy były niekompletne. Brakowało mi 10 dirhamów. Niby nie wiele ale na środku placu bez 10 dirhamów, może być nieciekawie. Udało mi się namówić na wyprawę po pożyczkę do znajomych turystów z grupy i wróciłam oddać dług. Pani nie wierzyła, że wrócę, ale nie miała innego wyboru. Powoli robiło się ciemno a plac rozbrzmiewał melodyjnymi dźwiękami bębnów i fujarek. Wszystko wyglądało jak zaklęte i zaczarowane - miejsce przerażające ale pełne niespodzianek i uroku. Nie można tego nie zobaczyć na własne oczy. Wrażenia i doznania z tego miejsca zostaną na długo. Po doznaniach z Dżama Al Fna smakujemy kuskus przygotowywany w specjalnym naczyniu zwanym tażin w jednej z restauracji. Wystrój typowo marokański, niskie stoły, duża sala ozdobiona kolorowymi materiałami i pięknymi lampami zawieszonymi nad naszymi głowami. Wszędzie geometryczne niebieskie mozaiki i przygaszone światła, gdzie w rytm muzyki pulchna arabka tańczyła tradycyjny taniec brzucha. Po 18 godzinach niezwykłej wycieczki do Marakeszu jesteśmy już w łóżkach. Zmęczeni, ale oglądamy zdjęcia w aparacie, które wydają się nieprawdopodobne. Resztę pobytu, spędziliśmy leniwie. Smażąc się na leżakach i zwiedzając trochę Agadir. Ja pojechałam na miejski suk kupić kilka pamiątek i uwielbiane przeze mnie ciasteczka z lokalnej cukierni. Oj..tyle się działo, wiele momentów które wciąż krążą w myślach, wiele miejsc które chce się jeszcze w Maroku odwiedzić. Piękne krajobrazy Atlasu wysokiego, zetknięcie z kulturą orientu i klimat takich miejsc jak to sprawia, że warto marzyć i te marzenia realizować, bo są osiągalne bardziej niż nam się wydaje. Maroko jest wciąż nie splądrowane przez szarańcze naszego wschodniego sąsiada a Francuzi utrzymują wysoki poziom. Dobrze rozwinięta sieć komunikacyjna, dobrze utrzymane drogi i możliwości poznawania tego co nie odkryte. 7 dni jak na stacjonarny pobyt w hotelu było jak dla mnie wystarczające. Ale na pewno tam wrócę na objazd. Tylko tak zobaczyć można "prawdziwe" Maroko i poczuć smak prawdziwej przygody. Mam nadzieję, że zachęciłam was do odwiedzenia tego cudnego miejsca na ziemi a wraz z kolejnymi postami przybywać będzie czytelników.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz